Читать книгу Czarny wygon Tom 1 - Stefan Darda - Страница 10

2.

Оглавление

Osiedlowy bar „Przystań” był od dawna miejscem moich spotkań z Adamem. Znaleźliśmy go przypadkiem, kiedy pewnego razu knajpę, w której siedzieliśmy, już mieli zamykać, a my nie chcieliśmy jeszcze zbierać się do domów. Miejsce polecił nam taksówkarz czekający na postoju i od tej pory zawsze właśnie w tym lokalu się umawialiśmy.

Z pewnością knajpki nie można było nazwać wykwintną. Przeważnie było w niej aż czarno od papierosowego dymu i zapachu smażonych frytek. W tle zwykle słychać było marną muzykę i gwar rozentuzjazmowanych stałych bywalców, jednak po kilku wizytach czuliśmy się tu jak u siebie. Mieliśmy wielu nowych znajomych, którzy — podobnie jak my — często zawijali do „Przystani”. Ten klimat odpowiadał nam jednak zdecydowanie bardziej niż nadęta atmosfera restauracji położonych w centrum Warszawy. Po jakimś czasie właścicielka, pani Basia, sprezentowała nam nawet specjalne kufle, w których od tej pory piliśmy tylko my. Od wtedy nawet nie pomyśleliśmy, żeby szukać innego miejsca.

Było już dobrze po dwudziestej drugiej. Dotąd nasze rozmowy krążyły wokół dość neutralnych tematów, jednak wreszcie Adam najwyraźniej zebrał się w sobie i zapytał:

— No i co postanowiłeś? Ciągle zamierzasz zrezygnować?

Nie odpowiedziałem od razu. Zamiast tego sięgnąłem do kieszeni kurtki, do której wcześniej włożyłem kartkę z wydrukowaną wiadomością.

— Tak naprawdę, to byłem już zdecydowany na sto procent, jednak dziś dostałem pewien mail. Chyba mam ochotę tam pojechać i trochę się rozejrzeć.

Adam przebiegł wzrokiem tekst.

— No tak, to zdecydowanie twoja działka — powiedział.

— Pewnie jak zwykle to jakieś bzdury, ale kilka dni z dala od Sadonia dobrze mi zrobi. A poza tym, wiesz, że redakcja chętnie umieszcza takie historie, więc nie powinno być większych problemów z uzyskaniem zgody na wyjazd. Tym bardziej że nigdy nie byłem w tych okolicach. No i będę miał trochę czasu na zastanowienie, co dalej z moją pracą.

Aktualnie byłem specjalistą naszego tygodnika od zdarzeń paranormalnych. Gdy tylko pojawiał się jakiś temat związany z nawiedzonymi domami, zjawiskami „nie z tej ziemi” czy ludźmi opętanymi rzekomo przez diabła, zawsze przydzielano go właśnie mnie. Miałem smykałkę do opisywania tego typu rzeczy, a w dodatku — co okazywało się ważne dla szefostwa — były to sprawy bardzo dalekie od polityki.

— To dobrze — odezwał się Adam. — Mam nadzieję, że zmienisz zdanie i jeszcze trochę popracujemy razem. Aż się boję, kogo mogliby ze mną posadzić w pokoju. A ten mail wygląda całkiem ciekawie. Na pewno zrobisz z tego świetny materiał. Facet, który widział coś, czego nie zobaczył nikt poza nim… No, no… Sprzedaż na pewno od razu nam skoczy. — Mrugnął do mnie okiem i trącił swoim kuflem o mój, stojący na stoliku, po czym upił kilka solidnych łyków. Najwyraźniej trochę mu ulżyło.

— A wiesz w ogóle, gdzie to jest? — zapytał po chwili.

— Tak. Na Roztoczu, niedaleko Zwierzyńca.

— Dawne Zamojskie?

— Zgadza się. Byłeś tam?

— Nie, ale o Zwierzyńcu słyszałem. Zdaje się, że robią tam niezłe piwo.

— Ty to tylko o jednym — powiedziałem i podniosłem kufel do ust.

Tego wieczora nie rozmawialiśmy o moim wyjeździe. Niespodziewanie wrócił jednak temat Magdy; Adam znów zaczął ją wspominać. Ostatnio zdarzało się to bardzo rzadko, jednak tym razem wspomnienia wyraźnie dały znać o sobie. W pewnym momencie Nawrot miał nawet łzy w oczach. I wtedy właśnie, zupełnie niespodziewanie, chyba głównie po to, żeby zmienić temat, spytał:

— Witek, nigdy o tym nie gadaliśmy, a trochę mnie to dręczy. Jak to było z tą twoją współpracą ze Służbą Bezpieczeństwa?

Na początku naszych spotkań byłem pewien, że będzie chciał znać prawdę. Kiedy jednak minęło trochę czasu, uznałem, że nie jest to dla niego ważne. Tym bardziej byłem zaskoczony, że zapytał. Gdy przez dłuższą chwilę nie odpowiadałem, powiedział:

— Nie ma sprawy. Jak nie chcesz, to nie mów. Wycofuję pytanie i przepraszam. Nie powinienem…

— Daj spokój — przerwałem. — Wezmę tylko dla nas jeszcze po jednym.

W czasie, gdy pani Basia napełniała kufle, miałem chwilę na zastanowienie. Tak naprawdę cieszyłem się, że rozpoczął rozmowę na ten temat. W redakcji traktowany byłem jak najgorsza kanalia, odwrócili się ode mnie nawet ludzie, których do momentu publikacji listy miałem za przyjaciół. Stałem się trędowaty. Jeśli komuś miałem powiedzieć, jak było, to tylko Adamowi, który jako jedyny nie odsunął się wtedy ode mnie.

Gdy podszedłem do stolika i postawiłem na nim pełne kufle, widziałem, że mój towarzysz kręci się niespokojnie.

— Wiesz, chyba niepotrzebnie cię o to zapytałem. Może czasem lepiej nie wiedzieć…

— To było gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych — zacząłem, ignorując to, co powiedział. — Byłem wtedy na studiach. Moi rodzice przyjaźnili się z pewnym lekarzem. Bardzo nam pomagał, głównie dzięki niemu moja matka wyszła z raka, chociaż niewielu dawało jej szansę. Pewnego dnia, gdy ojciec był w pracy, a matka w sanatorium, przyszedł do naszego mieszkania. Powiedział, że chce rozmawiać właśnie ze mną. Zdziwiłem się, bo do tamtego dnia zamieniliśmy ze sobą może kilka zdań, nie licząc sytuacji, gdy byłem chory i przychodził do mnie z wizytą domową.

Adam nie patrzył na mnie. Wpatrywał się w przeciwległą ścianę.

— Powiedział, że ma do mnie wielką prośbę — ciągnąłem. — Wyznał, że jakiś czas temu wplątał się w jakieś układy ze Służbą Bezpieczeństwa. Wyjął z teczki gotową deklarację współpracy i poprosił o jej podpisanie. Ponoć miał taki obowiązek, żeby kogoś zwerbować. Zapewnił jednocześnie, że to tylko jeden podpis i na tym cała sprawa się skończy. Podpisałem bez wahania — po prostu nie mogłem postąpić inaczej. Zbyt wiele mu zawdzięczaliśmy.

Przerwałem, by się napić.

— I co? Pewnie na tym się nie skończyło? — zapytał Adam, wciąż wpatrując się w ścianę.

— Tak. Za jakiś czas pojawił się znów z prośbą o informacje na temat moich kolegów z uczelni. Byłem wściekły i prawie wyrzuciłem go z domu. Od tamtej pory go nie widziałem.

— I tyle?

— Kiedy dowiedziałem się o liście opublikowanej przez Wildsteina, nawet się ucieszyłem. Niewielu wie, że działałem w opozycji. Pisałem pod pseudonimem do pism opozycyjnych, roznosiłem ulotki, rozwieszałem plakaty, nawet mazałem po murach. Dwa razy mnie zamknęli, raz porządnie pobili. Lista wydawała mi się początkowo wyrazem sprawiedliwości dziejowej. Do czasu…

— Do czasu, gdy znalazłeś na niej nazwisko „Witold Uchmann”?

Nie musiałem odpowiadać. Obaj wiedzieliśmy, co było dalej. W redakcji zaczęli nazywać mnie „ucholem”. W rezultacie wylądowałem w dziale brukowych newsów.

— Dlaczego nie próbowałeś tego wyjaśnić? — odezwał się znów Adam.

— A znasz kogoś, kto by mi uwierzył, gdybym udowadniał, że nie jestem wielbłądem?

Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Rozmowa przestała się kleić i niedługo potem wyszliśmy z „Przystani”. Adam pojechał taksówką, ja zaś postanowiłem zrobić sobie dłuższy spacer. Kuśtykałem wśród niemal wiosennej, marcowej nocy i jednego byłem pewien: ta rozmowa była mi bardzo potrzebna.

Czarny wygon Tom 1

Подняться наверх