Читать книгу Czarny wygon Tom 1 - Stefan Darda - Страница 16

Słoneczna Dolina I

Оглавление

Stary siedział na drewnianym krześle, wspierając się obiema dłońmi o akacjową laskę. W mglistej poświacie, z trudem przenikającej przez noc i zmatowiałą szybę, raz po raz łyskało miedziane wahadło wielkiego, drewnianego zegara. Gdyby nie ten przedwojenny sprzęt, mozolnie odmierzający sekundy, w pomieszczeniu nie dałoby się zauważyć żadnego ruchu. Trześniowski zdawał się upodabniać do otaczających go dębowych mebli. Trwał przy stole, jak dziwny, nikomu niepotrzebny posąg. Wreszcie drgnął, wydając z siebie ciche stęknięcie. Mimo że niecierpliwie czekał na uderzenie zegara, to skrzypiący mechanizm i tak go zaskoczył, powodując mimowolny skurcz zwiotczałych mięśni.

Do północy pozostało już tylko pół godziny, więc podniósł się, oparł laskę o stół i powoli zaczął zakładać wojskowy płaszcz. Potrącony nieostrożnym ruchem akacjowy kostur zsunął się po gładkiej krawędzi blatu i z głośnym stukotem upadł na podłogę. Trześniowski zamarł.

— To ty, ojcze? — dobiegło zza zamkniętych drzwi, prowadzących do kolejnego pokoju.

— Śpij, Helenko. Przepraszam, niedołęga ze mnie.

Po chwili dziewczyna odezwała się ponownie:

— Wychodzisz, prawda?

— Prawda.

— Przecież wiesz, że to na nic…

— Na nic albo i nie na nic — burknął bardziej do siebie niż do córki. — A tobie nic do tego — powiedział głośniej, siląc się na stanowczość. — Śpij już, powiedziałem.

— Wiesz, że Oni…

— Wiem — uciął gwałtownie. — Niedługo będę z powrotem.

Wyszedł do sieni i pewnie ruszył kamiennymi stopniami w dół. Zamykając za sobą drzwi wejściowe, stwierdził, że pogoda przez ostatnie kilka godzin zdecydowanie się pogorszyła. Postawił kołnierz płaszcza i ruszył w noc. Przypomniał sobie, że laska, którą się miał podpierać, została w domu, ale nie chciał wracać, żeby znów nie usłyszeć narzekań córki. Zresztą, przecież nie miał aż tak bardzo daleko. Wyszedł na piaszczystą drogę i skierował się w stronę kościoła, widocznego na ciemniejszym tle lasu.

Przez cały ten czas dokładnie obliczał fazy księżyca, choć od roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego nie widział go ani razu. Nikły blask spływający na okolicę był wystarczający, aby nieco rozjaśnić otoczenie. Trześniowski wiedział, że gdzieś tam, za grubą warstwą szarego powietrza, księżyc jest w okolicach pełni.

Szedł pomiędzy przysadzistymi, drewnianymi budynkami. Cała wieś liczyła dwanaście zagród, w większości postawionych niedługo przed drugą wojną. Trzy z nich zrujnował czas. Kościół znajdował się na samym końcu miejscowości. Drewniana bryła świątyni od dwustu lat strzeżona była pilnie przez rozłożyste dęby, które ściśle otaczały największą we wsi budowlę. Nawet teraz, choć pozbawione liści, groźnie wyciągały ku górze swoje rosochate pięści, jakby grożąc ewentualnym napastnikom.

Mężczyzna zatrzymał się tuż przed kościelną bramą. Popatrzył na prawo, ku zrujnowanemu budynkowi plebanii i westchnął bezgłośnie, po czym usiadł na małej ławeczce ustawionej tuż obok bramy. Czekał na nadejście północy.

Przypomniał sobie to, co przed kilkoma minutami powiedziała jego córka, i delikatny dreszcz przebiegł mu po plecach. Nie pozwolił jej skończyć, ale dokładnie wiedział, co miała na myśli.

Wsłuchał się w dźwięki rozlegające się wokół. Usłyszał jedynie szelest bezlistnych gałęzi i szmer przeciskającego się pośród nich wiatru. Każdy mieszkaniec wioski wiedział, że noc, to Ich czas, a okolice kościoła, to Ich rewir. Ale stary nie bał się aż tak bardzo, żeby nie spełnić swojego obowiązku. Wiedział wprawdzie, że córka miała rację — równie dobrze mógł zostać w domu, a wszystko przebiegłoby dokładnie tak samo. Tyle że nie potrafił inaczej.

„Starzy ludzie mogą mieć swoje dziwactwa” — usprawiedliwił się w myślach.

Jeśli przez te wszystkie lata nie pomylił się ani razu, był trzynasty kwietnia dwa tysiące pierwszego roku. Od lat, w Wielki Piątek, przychodził w to miejsce i siadał na tej samej drewnianej ławce. Za każdym razem miał absurdalną nadzieję, że wreszcie coś się zmieni.

Zrobiło się jeszcze odrobinę jaśniej, a wiatr przycichł nagle, jakby wyczekując. Od strony przykościelnej dzwonnicy dał się słyszeć cichy dźwięk sygnaturki. Najpierw dwa nieśmiałe uderzenia, potem kolejne. Chwilę później dołączył do niej średni dzwon, aż wreszcie w noc popłynął też pierwszy zaśpiew największego, zwanego Świętym Józefem. Cała dolina wypełniła się harmonijnymi, miarowymi uderzeniami, zwielokrotnionymi niosącym się po okolicy echem.

Stary spojrzał za siebie. U stóp dzwonnicy nie zauważył nikogo. Sznury szarpane ciężarem dzwonów podrygiwały i wiły się w takt rozbrzmiewających dokoła dźwięków. Przypomniał sobie pierwszy raz, kiedy czterdzieści dziewięć lat wcześniej, tuż przed północą, dzwony zagrały w Wielki Piątek nad wsią. Zagrały w dniu, w którym Chrystus leży złożony w grobie i wszędzie słychać jedynie odgłos kołatek, w dzień, gdy dzwony mają obowiązek milczeć. Wtedy większość mieszkańców wybiegła z domów, aby zobaczyć, kto dopuścił się takiego świętokradztwa. Tak się zaczęło… Dziś w to miejsce przychodził już tylko sołtys, jakby spełniając swój gospodarski obowiązek. I zawsze widział to samo — dzwony bijące w niezrozumiały sposób, bez niczyjej pomocy.

Kilka metrów na lewo od dzwonnicy, z pochyloną głową i rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia, stała nieruchoma postać. Czarna szata spływała do samej ziemi, zakrywając buty. Stary nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widział go z tak bliska, o ile w ogóle kiedyś… Wstał z ławki i powoli zaczął się cofać w kierunku domu. Gdy oddalił się na — jak się zdawało — dość bezpieczną odległość, odwrócił się i zaczął iść tak szybko, jak tylko pozwalał na to artretyzm i sędziwy wiek.

Zanim doszedł do domu, zdążył porządnie się zasapać. Wiedział, że to nie było rozsądne. Z Nimi przecież nigdy nic nie wiadomo, a na pewno złego lepiej nie kusić. Kto wie, co by było, gdyby w porę nie zauważył mrocznej sylwetki… Nagle stanął jak wryty i natychmiast zapomniał o zdarzeniu, które miało miejsce przy kościele. Ich przecież widywał od czasu do czasu, ale takiego światła, jakie wypełniło wlot doliny, nie widział od bardzo dawna. Dokładnie rzecz ujmując, tak mocnego światła nie widział od „wtedy”.

Dzwony powoli milkły. Sygnaturka ucichła zupełnie, a dwa pozostałe jeszcze odzywały się od czasu do czasu, każdym razem uderzając ciszej. Wreszcie Święty Józef przemówił po raz ostatni tego wieczora i nad doliną znów zapanowała cisza.

Światło zgasło, ale Trześniowski był pewien, że to nie było przywidzenie. Do domu miał dosłownie kilka kroków. Ze skrytki umieszczonej ponad niskim wejściem do stodoły wydobył karabin, który przechowywał od czasów wojny. Ponownie wyszedł na drogę i rozpoczął kolejny marsz — tym razem w kierunku wlotu doliny.

Czarny wygon Tom 1

Подняться наверх