Читать книгу Czarny wygon Tom 1 - Stefan Darda - Страница 12

4.

Оглавление

Podróż zajęła mi ponad sześć godzin. Wczesnopopołudniowy pociąg był jedynym bezpośrednim środkiem lokomocji, którym mogłem się dostać na samo miejsce. Gdybym jednak wiedział, że spóźni się prawie dwie godziny, raczej wybrałbym autobus z przesiadką w Zamościu. Lubiłem jeździć pociągami, ale tym razem miałem już naprawdę dość i z niecierpliwością oczekiwałem celu podróży.

Było tuż przez dwudziestą drugą, gdy pociąg zaczął zwalniać i za szybą, w jaskrawym świetle kolejowej latarni mignęła mi tablica z napisem „Zwierzyniec”. Był na niej też drugi człon nazwy stacji, ale nie udało mi się go rozszyfrować. Szybko zarzuciłem na siebie kurtkę, złapałem torbę i wygramoliłem się z wagonu. Pociąg ruszył i po chwili zostałem sam, rozglądając się niepewnie wokół siebie.

Zupełnie nie tego się spodziewałem. Poczytałem wcześniej trochę o Zwierzyńcu i wiedziałem, że jest to niewielkie miasto, ale stacja kolejowa całkowicie mnie zaskoczyła. Był to stary, odrapany budynek straszący ciemnymi szybami, otoczony niemal ze wszystkich stron lasem. Prócz latarni znajdujących się na peronie zobaczyłem w oddali coś, co wyglądało na przejazd kolejowy. Ruszyłem więc w tamtą stronę, mając nadzieję, że ulica, do której dotrę, zaprowadzi mnie do centrum miasteczka.

Było mi zimno. Gdy wyjeżdżałem z Warszawy, temperatura wynosiła ponad dziesięć stopni, a o śniegu zapomniałem jakiś miesiąc wcześniej. Tutaj leżało go ponad dziesięć centymetrów i termometry (zakładałem, że jednak jakieś są w pobliżu) z pewnością wskazywały temperaturę grubo poniżej zera.

Śnieg nieprzyjemnie skrzypiał pod butami, gdy żwawo kuśtykałem w kierunku rogatki. Udało mi się trochę rozgrzać, jednak kiedy dotarłem do drogi, stwierdziłem, że jest to jedyna pozytywna zmiana w moim położeniu.

Wyjąłem z torby mapę i od razu pożałowałem, że nie spojrzałem na nią przed wyjazdem. Stacja, na której wysiadłem, była oddalona od centrum miasteczka o dwa i pół, może trzy kilometry. Z mapy wynikało, że czeka mnie spacer przez las. Zrobiło mi się nieprzyjemnie i nawet nie chodziło o to, że był przede mną trudny marsz, tym bardziej uciążliwy dla kogoś, kto prawą nogę zgiął ostatnio przed kilku laty. W dodatku chłód powodował, że zacząłem odczuwać silny ból w uszkodzonym kolanie. Gorsza była noc zatopiona w białej nieprzeniknionej ciszy.

Nie miałem jednak wyboru. Czekanie na okazję mogło skończyć się poważnym przeziębieniem, tym bardziej że nawet jeśli trafiłby się jakiś samochód, to zatrzymanie go przez samotnego mężczyznę na odludziu graniczyło wręcz z cudem.

Schowałem mapę, skląłem się w myślach za sprytny pomysł, by komórkę dla świętego spokoju zostawić w Warszawie i niechętnie ruszyłem w kierunku miasteczka. Przez chwilę nic nie widziałem oślepiony latarniami, przy których dopiero co stałem, jednak po kilku minutach wzrok przyzwyczaił się do ciemności i zobaczyłem przed sobą wyraźną, jasną linię drogi, która niknęła w oddalonej niebezpiecznie, mglistej bieli.

Denerwowało mnie skrzypienie śniegu. Wolałbym bezszelestnie przemieszczać się wśród stojących po obu stronach drzew. Miałem wrażenie, że zwracam na siebie uwagę wszystkiego, co żyje w tych mrocznych ostępach.

Po kilku minutach odwróciłem się, żeby zobaczyć, czy dużo już uszedłem. Pasek od torby zaczynał mnie uwierać w ramię, a noga bolała coraz bardziej. Latarnie wciąż były blisko. Zdecydowanie zbyt blisko.

Jak do tej pory skutecznie odganiałem od siebie wspomnienia ostatniej rozmowy z Adamem. Teraz, nagle, ujrzałem przed sobą twarz kobiety patrzącej na mnie ślepymi białkami oczu i przypomniałem sobie jej słowa: „Stracisz go…”. Po raz kolejny, tym razem bardzo zdecydowanie uznałem, że Adam nie powinien był tak szczegółowo opowiadać mi swojego snu. Nawet wtedy, w bistro, to, co usłyszałem, zrobiło na mnie spore wrażenie. No i potem jeszcze te jego usilne namowy, abym dał spokój z wyjazdem. Teraz, w ciszy stojącego nieruchomo, groźnego lasu, gdy niechciane myśli kłębiły się pod czaszką, kolejne skrzypnięcia śniegu układały się w monotonne „stracisz go, stracisz go…”.

Po lewej stronie usłyszałem dźwięk — coś w rodzaju cichego westchnienia lub szeptu. Stanąłem nagle i spojrzałem w tamtym kierunku. Odgłos powtórzył się, tym razem jakby nieco bliżej mnie. Wpatrywałem się uważnie w ciemność przetykaną słabym poblaskiem śniegu, lecz nie udało mi się niczego dostrzec. Poczułem, jak kropelka lodowatego potu ścieka mi wzdłuż kręgosłupa. Drżałem. Latarnie, od których rozpocząłem marsz, były już tylko maleńkimi światełkami. Musiałem iść przed siebie. Na ile to możliwe, przyśpieszyłem kroku.

To coś szło razem ze mną. Słyszałem wyraźnie skrzypienie śniegu wśród drzew, od czasu do czasu dobiegał do mnie stłumiony szept. Teraz chciałem iść jak najgłośniej, żeby tylko te dźwięki do mnie nie docierały. „Stracisz go, stracisz go…” brzmiało coraz głośniej i powtarzało się z większą częstotliwością, jednak wiedziałem, że każdy krok przybliża mnie do upragnionego celu.

Towarzyszący mi, dobiegający spośród drzew odgłos, umilkł równie niespodziewanie, jak się pojawił.

Przystanąłem, aby się upewnić, że znów jestem sam. Wokół żadnego dźwięku. Ruszyłem dalej, myśląc, że do Zwierzyńca mam jeszcze spory kawał drogi, ponieważ nie widziałem przed sobą żadnych świateł, jednak zaraz potem zamajaczyły w ciemności pierwsze zabudowania miasta. Latarnie były wyłączone, zapewne ze względu na oszczędność energii. Blask w oknach mijanych domów emanował ciepłem i spokojem. Z emocji i wysiłku byłem cały mokry, jednak nie zwalniałem kroku. Dwadzieścia minut później, kierując się wskazówkami napotkanego przechodnia, dotarłem do restauracji z hotelem, gdzie miałem zarezerwowany nocleg.

Nie pamiętam, kiedy poprzednio gorący prysznic sprawił mi tak ogromną przyjemność. Zaraz potem, gdy zasypiałem w świeżej, wykrochmalonej pościeli, bardzo wyraźnie usłyszałem swoje kroki. „Stracisz go, stracisz go”, mówiły w rytm monotonnego, lecz nieregularnego marszu kuternogi.

Czarny wygon Tom 1

Подняться наверх