Читать книгу Czarny wygon Tom 1 - Stefan Darda - Страница 11

3.

Оглавление

Kiedy następnego dnia pojawiłem się w biurze, nastrój lekkości poprzedniego wieczoru prysł jak bańka mydlana.

Zaraz po wejściu do pokoju spostrzegłem, że coś jest nie tak. Adam ledwie odpowiedział na moje „cześć” i bez słowa wrócił do pracy przy komputerze. Początkowo zrzuciłem to na karb dręczącego go kaca, ale gdy około dziesiątej nic się nie zmieniło, zacząłem żałować, że opowiedziałem mu o epizodzie sprzed lat. Nic już nie mogłem poradzić. Miałem jedynie nadzieję, że gdy wrócę z Roztocza, sytuacja się poprawi i znów będzie tak, jak dawniej.

Przekonanie szefa do mojej wyprawy na południowo-wschodnie krańce Polski nie było tak łatwe, jak przewidywałem. Początkowo w ogóle nie chciał słyszeć o wyjeździe, jednak po jakimś czasie moja perswazja dotarła do jego zakutego łba i zaczął się wahać. Wtedy wyjąłem z rękawa asa — otrzymany dzień wcześniej mail, który dość mocno podrasowałem, żeby sprawa rysowała się bardziej tajemniczo. W rybich oczach Sadonia, chyba po raz pierwszy w życiu, dojrzałem iskierkę zainteresowania.

— Dobrze, Uchmann — powiedział po kilkudziesięciu sekundach teatralnego milczenia. — Masz na przygotowanie tego materiału trzy dni. Spotkaj się z facetem, powypytuj w okolicy… Zresztą, chyba nie muszę cię instruować?

„Nie daj Boże” — pomyślałem.

— Musisz tylko wiedzieć jedno — ciągnął — jak sprawa okaże się niewypałem, to koszty potrącę ci z premii.

— Dobra, szefie, ryzyko biorę na siebie. Mogę jechać już jutro?

Nie brałem pod uwagę, że z materiału może nic nie wyjść. Facet od maila wyglądał na nieźle nawiedzonego, a ja już dobrze wiedziałem, jak rozmawiać z takimi typkami. Niemniej jednak, nawet gdyby z tego wszystkiego wyszła totalna klapa, to byłem pewien, że parę dni poza Warszawą dobrze mi zrobi. Nawet za cenę paruset złotych.

Wróciłem do pokoju i powiedziałem:

— No, stary, Sadoń kupił temat i wyjeżdżam już jutro.

Mój entuzjazm nie zrobił na Adamie specjalnego wrażenia.

— Musimy pogadać zaraz po robocie — powiedział bez cienia uśmiechu i wyszedł z pokoju.

Aż do końca pracy nie zamieniliśmy ze sobą nawet jednego słowa. Po naszym popołudniowym spotkaniu nie spodziewałem się więc niczego miłego.

*

Było po siedemnastej, gdy zasiedliśmy w pobliskim bistro. Zanim zamówiliśmy cokolwiek, powiedziałem:

— Nie sądziłem, że nasza rozmowa zrobi na tobie aż takie wrażenie.

— Zawsze uważałem, że jesteś w porządku — odparł Adam. — A dziś jestem już tego pewien. Tym bardziej musisz posłuchać, co mam do powiedzenia.

— Słucham więc.

— Najpierw zamówmy coś do picia.

Po chwili, gdy przede mną stała szklanka soku pomarańczowego, a przed Adamem filiżanka kawy, usłyszałem coś, co wprawiło mnie w osłupienie.

— Nie powinieneś tam jechać.

Na początku nie wiedziałem, o co chodzi, chwilę potem miałem wrażenie, że się przesłyszałem. Gdy Adam powtórzył to raz jeszcze, popatrzyłem na niego uważnie.

— Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego?

— To nie jest takie proste. Daj mi jeszcze chwilę… Od rana zastanawiam się, jak ci to powiedzieć, żebyś nie wziął mnie za kretyna.

Siedziałem więc w milczeniu, ciesząc się, że moje domysły co do przyczyn dziwnego zachowania Nawrota okazały się kompletnie nietrafione.

— A może chcesz mi podebrać temat? — Mrugnąłem do niego z uśmiechem.

— Głupi jesteś — odpowiedział, ale w jego oczach zatańczył przez chwilę cień rozbawienia.

To chyba pomogło Adamowi się odblokować, bo za chwilę odezwał się głosem, w którym nie było już słychać wcześniejszego zdenerwowania:

— Wiele wiesz o mnie i o Magdzie. — Byłem zdziwiony, że wypowiedział imię nieżyjącej żony; do tej pory zdarzyło się to najwyżej dwa lub trzy razy. — O jednym natomiast nigdy ci nie mówiłem.

Przerwał i bawił się swoją wciąż pełną filiżanką, obracając nią na spodku, niczym maleńką kierownicą.

— Od tamtej pory — ciągnął, wpatrując się w parującą kawę — od tego feralnego Wielkiego Piątku, trzynastego kwietnia dwa tysiące pierwszego roku, gdy zginęła pod Lublinem w płonącym samochodzie, nigdy mi się nie śniła. — Na chwilę zamilkł. — Aż do dzisiejszej nocy…

O okolicznościach tamtego wypadku wiedziałem tylko tyle, ile można było wyczytać z prasy; nigdy nie śmiałem zapytać Adama o więcej szczegółów. Jego żona była tłumaczem przysięgłym języka ukraińskiego i w Wielki Piątek wieczorem wracała z konferencji we Lwowie. Na prostym odcinku drogi, niedaleko Krasnegostawu, musiała zjechać na pobocze dlatego, że jadący z naprzeciwka kierowca, wyprzedzając autobus, źle ocenił odległość i wymusił pierwszeństwo. Auto Magdy wpadło do przydrożnego rowu, przekoziołkowało i uderzyło w drzewo, natychmiast stając w płomieniach. Trwające wiele miesięcy poszukiwania sprawcy tragedii — kierowcy białego, osobowego opla — nie przyniosły rezultatu.

— Nie było chyba dnia, w którym nie modliłbym się, żeby przyszła do mnie we śnie, żebym mógł ją jeszcze choć raz zobaczyć, przytulić… — jego głos zaczął wyraźnie drżeć. — Rozumiesz? — Spojrzał na mnie. — Codziennie się o to modliłem. I dopiero dzisiaj… — Adam kilkakrotnie głęboko odetchnął, starając się opanować wzruszenie. Po chwili kontynuował już spokojniej:

— Śniło mi się, że leży obok mnie. Czułem jej zapach, jej ciepło… Przylgnęła do mnie całym ciałem, tak jak zawsze lubiła, a ja byłem przez moment najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. I wtedy… Wtedy mnie pocałowała i powiedziała: „Pamiętaj, co mówiłam wcześniej, dobrze?”. Nie mogłem sobie przypomnieć, żeby w ogóle coś mówiła, więc zapytałem, o co chodzi. Gwałtownie się ode mnie odsunęła i po chwili stała obok łóżka. Sekundę potem z całej siły uderzyła mnie w twarz. „Następnym razem słuchaj mnie uważnie, sukinsynu!” — syknęła.

Adam wciąż patrzył mi w oczy. Trudno było ocenić, czy na jego twarzy malowało się przerażenie, czy zupełna dezorientacja. Mówił jednak dalej:

— Chciała mnie uderzyć raz jeszcze, ale złapałem ją za nadgarstek i brutalnie przyciągnąłem do siebie. „Dlaczego mnie zostawiłaś?!”, krzyknąłem. „Przecież nie musiałaś wtedy jechać do tego cholernego Lwowa!”. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Zacząłem ją z całej siły dusić, wrzeszcząc przy tym, że jej nienawidzę. Z satysfakcją czułem, jak jej ciało wiotczeje, a później wstrząsają nim gwałtowne konwulsje. Przestała się ruszać, a ja wciąż z całej siły zaciskałem palce na jej szyi. Opanowanie przyszło dopiero wtedy, gdy ręce odmówiły mi posłuszeństwa, a palce całkowicie ścierpły. Spojrzałem na leżącą Magdę i wpadłem w panikę. Zacząłem błagać, żeby do mnie wróciła, próbowałem nawet sztucznego oddychania, ale ona tylko leżała nieruchomo z szeroko otwartymi oczyma…

Przerwał i sięgnął do teczki po chusteczkę higieniczną. Chyba dopiero teraz poczuł, że po jego policzkach spływają łzy.

— Położyłem się obok niej i pomyślałem, że chyba zwariuję — mówił dalej. — Nie wiedziałem, co robić, lecz z całą pewnością nie chciałbyś wiedzieć, jakie myśli przychodziły mi do głowy. Wtedy się poruszyła. Podparła się na łokciu i spojrzała na mnie z uśmiechem. „Przecież ja nie żyję, więc jak mógłbyś mnie zabić?”, zapytała mrugając okiem. Po chwili dodała: „Ale możesz uratować kogoś innego. Jeśli Witek wyjedzie, jeśli go nie powstrzymasz, to jego również stracisz, pamiętaj”. Wstała, zrobiła krok w stronę wyjścia, lecz zatrzymała się i błyskawicznie pochyliła się nade mną, patrząc na mnie ślepymi, szeroko rozwartymi białkami oczu, w których nie było tęczówek ani źrenic. „To nie jest sen… pamiętaj… stracisz go…”, szeptała, przybliżając twarz do mojej twarzy. Odruchowo zamknąłem powieki, a gdy znów spojrzałem przed siebie, już jej nie było…

Uważnie mi się przypatrywał, jakby badając moją reakcję. Byłem wstrząśnięty, wciąż miałem dreszcze i w skrytości ducha dziękowałem Bogu, że nie miewam takich snów.

— Mogłeś sobie darować tak szczegółowy opis… — powiedziałem wreszcie.

— Wtedy nie wiedziałbyś, dlaczego bardzo nie chcę, żebyś tam jechał. To było naprawdę realistyczne, Witek — dodał. — Daj spokój, odpuść tym razem, proszę cię…

W sumie mu się nie dziwię. Gdyby mi się przyśniło coś takiego, to też pewnie długo nie mógłbym dojść do siebie.

— Adam, rozmawialiśmy o niej wczoraj wieczorem, więc pewnie stąd ten sen… Wszyscy miewają koszmary. Poza tym przecież to tylko trzy dni, co może mi się stać? Tym bardziej że jadę pociągiem, a nie samochodem…

Zbyt późno ugryzłem się w język.

Czarny wygon Tom 1

Подняться наверх