Читать книгу Czarny wygon Tom 1 - Stefan Darda - Страница 18
III
ОглавлениеDzień powoli budził się do życia i zabijał delikatne światło księżyca ukryte w koronach najwyższych drzew. Pomiędzy pniami bieliła się gęsta mgła, łagodnie osadzając szadź na niskich krzewach i leśnej ściółce.
Rafał chciał się oddalić w głąb lasu za potrzebą, lecz stary mu na to nie pozwolił, tylko rozkazał załatwić sprawę tuż obok samochodu. Tymczasem Trześniowski mocno tupał nogami w ziemię i, trzymając pod pachą karabin, z całych sił rozcierał dłonie, aby przywrócić krążenie zziębniętym kończynom. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby strzelić do młodego, gdyby ten rzucił się do ucieczki, jednak wciąż mówił do niego ostrym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. Najważniejsze teraz było dowiedzieć się, jak chłopak się znalazł w tym miejscu, a gdyby ten uciekł, zagadka mogłaby nigdy nie zostać rozwiązana.
— Jadę z Lublina do Krasnobrodu na święta — powiedział Gielmuda, odwracając się w stronę Trześniowskiego. — W Zwierzyńcu wysadziłem kolegę, który stamtąd pochodzi. Jak dojeżdżałem do Guciowa, to zasnąłem za kierownicą i bałem się, że nie dam rady dojechać do domu, dlatego zjechałem z drogi, żeby się trochę zdrzemnąć…
Stary przestał słuchać. Nazwy miejscowości, które wymieniał chłopak, były znajome, ale jakże odległe; Trześniowski dałby wszystko, żeby móc choć na chwilę znaleźć się w Guciowie albo w Zwierzyńcu.
Z zamyślenia wyrwała go cisza i wyczekujące spojrzenie Rafała.
— To jak będzie? — zapytał Gielmuda.
— Ale z czym?
— No, czy mogę już sobie jechać…
— Chodź ze mną. Coś ci pokażę.
Oczy Rafała zrobiły się okrągłe z przerażenia. Był pewien, że zrobił błąd, mówiąc staremu prawdę.
— Błagam, niech pan mi nie robi nic złego — powiedział wreszcie ze łzami w oczach.
— A ten w koło Macieju swoje — mruknął zrezygnowany Trześniowski, po czym wyjął nabój z komory karabinu i schował go do kieszeni. — Jak chcesz, możesz uciekać.
Jeszcze zanim skończył mówić, Rafał rzucił się biegiem w kierunku, z którego przyjechał. Gdy mijał drewniany krzyż i wbiegał na kamienisty dukt, usłyszał za plecami głos starego:
— Trochę tu na ciebie poczekam! Ale nie za długo!
„Czekaj, czekaj, dziadu jeden… Zaraz tu się zjawię z policją” — myślał chłopak. Biegnąc, wyjął z kieszeni telefon komórkowy, lecz ten, nie dość, że wskazywał brak zasięgu sieci, to nawet nie dawał możliwości połączenia się z numerami alarmowymi. Gielmuda odwrócił się i upewnił, że ze strony napastnika nie grozi mu już niebezpieczeństwo. Uspokojony, spojrzał przed siebie i aż przystanął. Albo pomylił drogę, albo od wczoraj, kiedy tędy jechał, miejsce zmieniło się nie do poznania.
Droga była tak wąska, że nie wiedział, czy dałby radę przejechać nią samochodem. Po obu jej stronach leżało mnóstwo pościnanych drzew, których nocą nie widział. Ten fakt mógł jeszcze sobie wytłumaczyć sennością i ciemnościami, ale to, co zobaczył kilkadziesiąt metrów dalej, zupełnie zbiło go z tropu. Za zakrętem, w poprzek drogi, piętrzyła się sterta licząca jakieś dwadzieścia, może trzydzieści dokładnie okrzesanych i najwyraźniej przeznaczonych do transportu pni.
Rafał obszedł stos, przyglądając mu się z niedowierzaniem. Ponieważ chwilę wcześniej dokładnie obejrzał okolicę i był pewien, że idzie w dobrym kierunku, nawet podszedł do leżącego najbliżej niego kloca, aby go dotknąć i sprawdzić, czy to nie są jakieś przywidzenia. Pień był oszroniony, zimny i jak najbardziej realny. Chłopak ruszył dalej.
Szedł cały czas wąską, piaszczystą drogą. Ukształtowanie terenu, a w szczególności bardzo dobrze widoczny z tyłu po prawej stronie garb, wyraźnie wskazywało na to, że za chwilę powinien ujrzeć podmurowany, drewniany budynek. Przeszedł kilkadziesiąt kroków, ale nie było ani budynku, ani asfaltowej szosy, z której zjechał tuż przed północą. Droga prowadziła dokładnie na wprost. Gielmuda szedł nią, uważnie rozglądając się dookoła. Dotarł wreszcie do rzeki, którą rozpoznał jako płynący przez Guciów Wieprz. W tym miejscu wyjeżdżony, piaszczysty trakt rozszerzał się i kończył. Po drugiej stronie były tylko gęste, wierzbowe zarośla.
Rafał nawet miał wrażenie, że poznaje niewielkie, niezalesione obniżenie terenu, bardzo charakterystyczne dzięki niepowtarzalnie meandrującej tu rzece. Tyle że była to jedyna znajoma rzecz w miejscu, w którym bywał od dzieciństwa.
Szczypiąc się w rękę, patrzył na boki, jakby w obawie, aby nikt go nie zobaczył. Uśmiechnął się pod nosem, gdy uświadomił sobie absurdalność tego zachowania.
Rzeczywiście, wielkie znaczenie ma to, czy ktoś we śnie weźmie mnie za wariata — pomyślał. Po chwili uśmiech zniknął. Pozostał ból po uszczypnięciu i przejmujący chłód. I facet z karabinem stojący na jedynej możliwej do wybrania drodze.