Читать книгу Czarny wygon Tom 1 - Stefan Darda - Страница 15

7.

Оглавление

Nikt nie zakłócał nam spokoju. Przesiedzieliśmy w pachnącym dymem pomieszczeniu dobre cztery godziny. Janek okazał się niezwykle wdzięcznym rozmówcą. Miał rzadki w dzisiejszych czasach dar opowiadania, więc z przyjemnością zatopiłem się w przekazywany przez niego klimat zagubionej gdzieś na końcu świata wsi. Okazało się też, że trunek własnej roboty, nazywany przez niego „Świeżością poranka”, bardzo pozytywnie wpływał na tok naszej konwersacji.

Spotkanie tego człowieka dało mi o wiele więcej, niż mógłbym się spodziewać. Janek nie wychował się w Guciowie; kilka lat wcześniej uznał, że jest to świetne miejsce na założenie gospodarstwa agroturystycznego i sprowadził się tu wraz z rodziną. Kiedy kończyliśmy nasze posiedzenie, znałem zapewne większość miejscowych historii i legend. Nie było wątpliwości, że zostanę w tym miejscu przynajmniej na jeden nocleg. Zdaje się, że tego właśnie potrzebowałem — dobrej, przyjaznej rozmowy z dala od wielkomiejskiego huku.

— Słyszałeś może o Słonecznej Dolinie? — zapytałem w pewnym momencie.

Popatrzył na mnie, jakbym się urwał z choinki.

— Witek, przecież każdy tutaj o niej słyszał. To rzut beretem stąd, tuż za wzgórzem. Niezwykłe miejsce, musisz się tam wybrać.

Moje pytanie okazało się strzałem w dziesiątkę. Cieszyłem się, że Piasecki zostawił mi brulion kolegi. Był przynajmniej jakiś punkt zaczepienia do kolejnej opowieści Janka.

— O Słonecznej krążą legendy. Ja oczywiście w nie nie wierzę — zastrzegł — ale miejscowi opowiadają, że ponoć kiedyś była tam wieś, po której nic nie zostało. Czasem tylko można wyorać jakiś kamień z fundamentu czy kawałek chałupy. Jest tam też wzgórze, na którym podobno stał kiedyś kościół. Jeden z gospodarzy zarzekał się, że czasem słychać jeszcze bicie dzwonów z przykościelnej dzwonnicy kościoła w Starzyźnie…

— Starzyźnie?

— Starzyzna. Tak ponoć nazywała się ta wieś, ale zdaje się, że jej mieszkańcy nieźle nabroili, bo wszystko, razem z kościołem, zapadło się pod ziemię.

— Brzmi nieźle — powiedziałem. — Faktycznie muszę się tam wybrać. Ale to już nie dziś — uśmiechnąłem się. — Dziś przydałby mi się tylko prysznic i jakieś wygodne łóżko.

Zbliżała się dwudziesta pierwsza. Czułem się już trochę zmęczony, a poza tym byłem ciekaw zawartości brulionu.

— Nie ma problemu — powiedział gospodarz. — Chodźmy, pokażę ci twój apartament.

Wziąłem torbę i przeszliśmy przez podwórze do stojącego obok budynku, w którym mieściły się pokoje gościnne.

Miałem zamieszkać na poddaszu. W korytarzu znajdowała się ogólnodostępna łazienka z prysznicem. Mój pokój był urządzony skromnie, ale schludnie. Były w nim dwa łóżka, szafa i stoliki, na których stały nocne lampki. Na drewnianej podłodze leżał gustowny dywanik, co wzmacniało uczucie przytulności.

— My mieszkamy kawałek stąd — powiedział Janek, wręczając mi klucz. — Jakieś dwieście metrów, po drugiej stronie drogi. Gdybyś czegoś potrzebował, daj znać, ale mam nadzieję, że wszystko, co niezbędne, jest na miejscu. Nie zapomnij o śniadaniu — będzie gotowe na ósmą.

Zaraz potem zostałem w budynku sam. Jeszcze przez jakiś czas przez małe okienko wpadało światło, sączące się od strony gospodarstwa, jednak wkrótce i ono zgasło. Zapewne gospodarze udali się na zasłużony odpoczynek i zamierzałem zrobić dokładnie to samo.

Po „Świeżości poranka” kręciło mi się nieco w głowie, ale nie na tyle, abym nie dał rady zagospodarować się w pokoju. Wypakowałem rzeczy z torby i poszedłem do łazienki wziąć szybki prysznic. Wracając, zgasiłem światło na korytarzu. Rozebrałem się, zapaliłem nocną lampkę i położyłem do łóżka.

Panowała niczym niezmącona cisza, jedynie z oddali dobiegało stłumione ujadanie wiejskich psów. Przez dłuższą chwilę wahałem się, czy sięgnąć po brulion, który wcześniej położyłem na stoliku. Ostatecznie stwierdziłem, że zapoznam się z jego treścią następnego dnia. Wyłączyłem lampkę.

Myślałem, że sen przyjdzie natychmiast, jednak dopadły mnie myśli dotyczące pracy; po mile spędzonym wieczorze byłem już niemal pewien, że dam sobie z nią spokój. Takie miejsca, jak to, w którym się znajdowałem, były tego warte. Zdałem sobie sprawę, jak wiele traciłem, tkwiąc przez lata w dusznej redakcji. Pomyślałem o Piaseckim i byłem mu wdzięczny, że dzięki niemu znalazłem się na nieznanym dotąd Roztoczu. Ciekaw byłem, czy przyjedzie następnego dnia. Z jego zachowania wnosiłem, że raczej się na to nie zdecyduje. Uspokojony tą myślą, powoli zacząłem zapadać w płytki sen, z którego wybudził mnie cichy dźwięk.

Nie byłem pewien, lecz wydawało się, że doszedł on z dołu. Leżałem w ciemności, zastanawiając się, czy się nie przesłyszałem. Zaraz potem przekonałem się, że słuch mnie nie zawiódł.

Wchodziliśmy z Jankiem po drewnianych, skrzypiących schodach. Teraz ich dźwięk nie pozostawił mi wątpliwości; nie byłem w budynku sam — ktoś wspinał się, starając się zachowywać jak najciszej. Zaraz potem usłyszałem na korytarzu kroki osoby obutej najprawdopodobniej w ciężkie kamasze. Ktoś po drugiej stronie zatrzymał się przy moich drzwiach. W ciemności nie widziałem klamki, ale usłyszałem, jak ktoś delikatnie ją naciska.

Leżałem, zastanawiając się, czy to może Janek urwał się swojej połowicy i postanowił wysuszyć ze mną jeszcze jedną flaszkę „Świeżości poranka”…

— Janek? — zapytałem, jednocześnie zapalając nocną lampkę.

Naciśnięta klamka znieruchomiała. Wstałem i ruszyłem do drzwi. Osoba po drugiej stronie puściła klamkę i usłyszałem oddalający się po korytarzu odgłos ciężkich butów. Na tyle szybko, na ile pozwalało mi kalectwo, wypadłem na zewnątrz i zapaliłem światło na korytarzu. W ostatniej chwili dostrzegłem sylwetkę mężczyzny zbiegającego po schodach.

Zszedłem na dół i zamknąłem drzwi, które pozostawił otwarte na oścież, po czym starannie zasunąłem ciężki, stalowy skobel.

Gdy wróciłem do łóżka, senność minęła bezpowrotnie. Oddychałem ciężko i trwało chwilę, zanim przestałem słyszeć krew pulsującą mi w skroniach. Serce jeszcze przez długą chwilę nie mogło się uspokoić, powodując lekkie pieczenie tuż za mostkiem.

Janek liczył najwyżej metr siedemdziesiąt, a Piasecki, chociaż nieco wyższy, był bardzo szczupły. Mężczyzna zbiegający po schodach był potężnie zbudowany i mierzył około dwóch metrów wzrostu. Gdyby zechciał, udusiłby mnie jedną ręką.

O zaśnięciu nie było mowy. Stale nasłuchiwałem odgłosów z dołu, a dla zabicia niespokojnych myśli wziąłem do ręki leżący na stoliku brulion.

Czarny wygon Tom 1

Подняться наверх