Читать книгу Czarny wygon Tom 1 - Stefan Darda - Страница 17
II
ОглавлениеBył jeszcze pomiędzy zabudowaniami, gdy usłyszał trzask, coś w rodzaju cichego wystrzału. Przystanął przestraszony i niedługo potem odgłos się powtórzył. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wrócić do wsi po posiłki, ale zrezygnował z tego pomysłu, bojąc się reakcji sąsiadów, gdyby wszystko miało okazać się wytworem jego wyobraźni.
Dzięki rozproszonemu blaskowi, padającemu z góry, nie było całkiem ciemno, więc Trześniowski uznał, że lepiej będzie, gdy zejdzie z drogi i pójdzie lasem, który z prawej strony ograniczał piaszczysty trakt. Nie miał zamiaru dać się zaskoczyć. Znał okolicę jak własną kieszeń i mógłby się tu poruszać nawet z zamkniętymi oczyma. Obawa, którą odczuwał przy kościele, zupełnie znikła, a przyśpieszone bicie serca spowodowane było wyłącznie szybkim marszem. To, co odczuwał, mógłby nazwać raczej ekscytacją połączoną z wielką ciekawością. Od dziesiątków lat nikt nie pojawił się w tym miejscu.
Po kilku minutach uznał, że szedł wystarczająco długo i powinien już zacząć uważnie wypatrywać źródła światła, które widoczne było niedawno u wlotu doliny. Ostrożnie stawiał kroki, aż wreszcie, pomiędzy drzewami, zobaczył biały kształt, mniej więcej wielkości furmanki. Przyglądał mu się przez jakiś czas i przypomniał sobie, że kiedyś, dawno temu, widział coś podobnego na wojnie, a potem parę razy, gdy był na targu w Zwierzyńcu. Nie potrafił sobie przypomnieć nazwy tego urządzenia. Zresztą nic dziwnego, przecież minęło już niemal pół wieku.
Zakradł się na jakieś trzy metry i wtedy, dwa razy z rzędu, nadepnął na suche patyki leżące w ściółce. Zobaczył, że za szybą coś się poruszyło. Trwał jak słup soli, dopóki ruch w białej machinie nie ustał. Gdy to nastąpiło, rozejrzał się wokół. Dwa kroki od niego leżał gruby pień przewróconego drzewa.
Trześniowski, najciszej jak to możliwe, przemieścił się w jego kierunku. Usiadł na wprost stojącej na kołach maszynerii, położył karabin na kolanach i zastygł w oczekiwaniu na rozwój wypadków.
*
Nie miał pojęcia, jak długo siedział bez ruchu. Wychodząc z domu, nie spodziewał się, że tyle czasu spędzi na zewnątrz, więc nie był ubrany zbyt ciepło. Na szczęście, sfatygowany wojskowy płaszcz, służący mu jeszcze od czasów wojny, wciąż stanowił przyzwoitą ochronę przed przymrozkiem, który spłynął na okolicę. Ochrona ta nie była jednak na tyle skuteczna, aby siedząc bez czapki, rękawic i w cienkich tylko spodniach, nie zaczął wreszcie drżeć z zimna.
Po kolejnej godzinie trwania w bezruchu trząsł się już na całym ciele. Co gorsza, karabin, trzymany na kolanach, od czasu do czasu wydawał szczęknięcia, które stary odczuwał jako zdecydowanie za głośne.
Powoli zaczynało dnieć i Trześniowski był całkowicie skostniały, gdy usłyszał hałas. Powiódł wzrokiem w poszukiwaniu jego źródła i spostrzegł, że drzwi z boku maszyny się otworzyły, a ze środka wychodzi najwyżej dwudziestokilkuletni chłopak.
Trzasnął drzwiami (stary w ten sposób dowiedział się, jakie było źródło słyszanych wcześniej wystrzałów) i postąpił dwa kroki w kierunku pnia, na którym siedział Trześniowski, który w tym samym czasie, nie wykonując gwałtownych ruchów, wycelował karabin w intruza. Gdy ten zaczął rozpinać spodnie, w lodowatym powietrzu rozległo się ciche, ale bardzo stanowcze:
— Nie ruszaj się.
Chłopak natychmiast popatrzył w kierunku nieruchomej postaci mierzącej do niego z karabinu. W jego oczach pojawił się paniczny strach.
— Coś ty za jeden i jak żeś się tu znalazł — ton głosu Trześniowskiego, cichy i monotonny, nie zmienił się ani na jotę.
Młody zaczął poruszać ustami, jednak nie potrafił wydobyć z nich dźwięku. Wreszcie wyskrzeczał:
— Z sa… samochodu wy… wysiadłem, żeby się załatwić.
— Żebym ja cię zaraz nie załatwił. W Starzyźnie skąd żeś się znalazł. Głupiś czy jaki? — Trześniowski podniósł nieco głos.
— Gdzie? — Chłopak popatrzył na niego zaskoczony.
— W dupie — mruknął pod nosem stary, bardziej do siebie niż do głupka, który wpatrywał się w niego już nie tylko ze strachem, ale też z lekkim zdziwieniem.
— To ten las się tak nazywa? — zapytał młody. — Nie wiedziałem, pan w mundurze, pewnie leśniczy, ja wiem, że tu niedaleko jest Roztoczański Park Narodowy, ale nie sądziłem, że już tu — terkotał jak nakręcony. — Myślałem, że można tu wjeżdżać samochodem, nie widziałem zakazu…
— Jak się nazywasz?! — przerwał zniecierpliwiony Trześniowski.
— Rafał. Rafał Gielmuda, w samochodzie mam dowód, zaraz go przyniosę. — Zrobił ruch, jakby się miał zamiar odwrócić.
— Stój — warknął stary. — To jest samochód, tak? — Kiwnął lufą karabinu za plecy chłopaka.
Rafał przez chwilę stał i wpatrywał się w mierzącego weń mężczyznę. Wreszcie, jakby zrozumiał.
— Proszę, niech pan weźmie auto, ja nikomu nic nie powiem, tylko proszę mnie nie zabijać — jego głos zaczął się łamać, a oczy wpatrzone były w czarny wylot lufy karabinu. — Błagam! Oddam panu wszystkie pieniądze, jakie mam, tylko proszę mnie zostawić w spokoju…
Trześniowski na słowo „pieniądze” prawie się roześmiał. Opuścił karabin i powiedział:
— No już, dosyć. Nic ci nie zrobię. Nie chcę twoich pieniędzy ani, tego tam, jak mu tam, samochoda, dobrze mówię? Tylko powiedz, jak żeś tu trafił.
— I potem będę mógł odjechać? — Trochę uspokojony chłopak przeniósł wzrok z karabinu na twarz starego.
— Tak. Potem będziesz mógł odjechać.