Читать книгу Czarny wygon Tom 1 - Stefan Darda - Страница 9

Rozdział pierwszy 1.

Оглавление

Kilka gęsto zadrukowanych kartek formatu A4 z głośnym plaśnięciem spadło na moje biurko. Dwie z nich ześlizgnęły się po gładkim blacie i sfrunęły na podłogę. Pochyliłem się i powolnym ruchem wziąłem najpierw jedną, a potem kolejną, której róg opierał się na wypucowanym czarnym lakierku. Sadoń nawet nie cofnął nogi.

— Wiesz, Witold, ile to jest warte? — zapytał, gdy już się wyprostowałem i spojrzałem mu w oczy. — Siedziałeś nad tym artykułem przez trzy dni i co? Przecież to się nie nadaje nawet do… — Zawahał się. — To się do niczego nie nadaje, psiamać!

Patrzyłem na tego szczyla, starając się zachować stoicki spokój. Czułem, jak krew szumi w uszach i w jednej chwili rozbolała mnie głowa. Miałem ochotę złapać za tę jego cieniutką szyjkę i wyprowadzić z pokoju. A później zasadzić mu jeszcze sążnistego kopa. Jedną nogę miałem przecież jeszcze całkiem sprawną.

Był jednak moim szefem. Zacząłem z pedantyczną dokładnością składać kartki. Prawie udało mi się opanować drżenie rąk.

— Halo, jestem tutaj! I co ty na to?

— Na to, że tu jesteś? — zapytałem.

— Nie rżnij głupa. Chodzi mi o artykuł. Co teraz? Nie mamy nic na to miejsce.

Znów na niego spojrzałem i to nie był najlepszy pomysł, bo zrobiło mi się niedobrze. Przypatrywał mi się z przekrzywioną głową, nerwowo mrugając świńskimi oczkami. Rzadki kosmyk blond włosów komicznie opadł mu na czoło. Chciałem, żeby już sobie poszedł.

— Poprawię — rzekłem z udawanym spokojem. — Tylko powiedz, Kamil, co ci się nie podoba.

Chyba nie tego się spodziewał.

— Przeczytaj to jeszcze raz — zaczął niepewnie — a sam zobaczysz, co jest nie tak. Sporo różnych błędów, literówki, styl…

— Nie ma sprawy. To wszystko?

— Zapewniam cię, że musisz ostro wziąć się do roboty. I zrób to dzisiaj, bo kończymy składać numer.

Obiecałem, że się wyrobię i chwilę potem już go nie było.

Spojrzałem w kierunku przeciwległego biurka. W czasie całej tej krótkiej awantury Adam udawał, że ma coś ogromnie pilnego do zrobienia i klepał w klawisze jak opętany. Teraz, gdy poczuł na sobie mój wzrok, przestał i siedział nieruchomo. Po kilku sekundach podniósł oczy.

— Ten gnój mógłby być twoim synem — odezwał się. — Może powinieneś…

Przerwał, gdy usłyszał odgłos rozdzieranego papieru. Starałem się przedrzeć trzymane w rękach kartki dokładnie przez środek. Całkiem nieźle mi to wyszło.

— …może powinieneś pogadać z prezesem? — skończył.

— Wiesz przecież, że to nic nie da — powiedziałem, wstając. — Oni grają w jednej drużynie, mają mnie za esbeka i najchętniej by mnie stąd wywalili — ciągnąłem, kuśtykając w kierunku kosza na śmieci. — Nie dam im tej satysfakcji.

Przedarty plik kartek spoczął na dnie prawie pustego pojemnika.

— Co zamierzasz? — Adam nie spuszczał mnie z oczu, gdy wracałem na swoje miejsce.

— Spieprzam stąd, stary. To już nie na moje nerwy.

Tak naprawdę Adam Nawrot był jedynym człowiekiem w redakcji, z którym się dogadywałem. Właściwie, to można nawet powiedzieć, że był prawie moim przyjacielem. Spotykaliśmy się co kilka dni wieczorem przy piwie i najczęściej gadaliśmy do późna w nocy. Ja — zdeklarowany stary kawaler zaraz po pięćdziesiątce i on — czterdziestokilkuletni, bezdzietny wdowiec. Pracowaliśmy ze sobą od parunastu lat, ale dopiero niedawno, po tym, gdy wczesną wiosną dwa tysiące pierwszego roku, czyli niemal dokładnie przed czterema laty, jego żona zginęła w wypadku samochodowym, bardziej się do siebie zbliżyliśmy. Potrzebował kogoś do wspólnego spędzania wieczorów, żeby do końca nie zwariować, a i mnie przyjemnie było zobaczyć się z kimś od czasu do czasu, chociaż na początku nie były to łatwe spotkania. Bardzo ją kochał.

Znał wiele moich tajemnic, ale były rzeczy, o których mu nie powiedziałem. Na przykład o tym, że na początku lat dziewięćdziesiątych, trochę przez przypadek, kupiłem pod Warszawą dwa hektary pola. Nigdy nie miałem smykałki do interesów, ale akurat wtedy znajomy rolnik potrzebował pilnie gotówki, więc postanowiłem zaryzykować i ulokować trochę grosza w ziemi. Od tamtego czasu miasto sukcesywnie powiększało swoje terytorium, aż wreszcie dotarło niemal do moich gruntów. Efekt przypadkowej lokaty przerósł moje najśmielsze oczekiwania, kiedy jakiś czas temu jedna z zachodnich firm postanowiła między innymi na moim polu wybudować olbrzymi kompleks handlowy.

Nawrot patrzył na mnie wyczekująco, gdy sięgałem do szuflady, w której od kilku miesięcy tkwił jeden tylko dokument. Teraz miarka się przebrała i stwierdziłem, że to jest właśnie ta chwila, w której wniosek o rozwiązanie stosunku pracy powinien znaleźć się na biurku prezesa.

— Wypisuję się z tego interesu — powiedziałem i podałem Adamowi papier. — Wystarczy tylko wpisać dzisiejszą datę i gotowe.

— To już przesądzone? — spytał, gdy przeczytał nagłówek. — Myślisz, że nie będziesz miał problemów ze znalezieniem nowej roboty? Wiesz, w twoim wieku…

— Dziękuję ci bardzo — uśmiechnąłem się. — Tak naprawdę, to nie wiem, czy jeszcze będę czegoś szukał. Mam trochę oszczędności, może uda mi się na nich dojechać do przystani zbudowanej z czterech desek.

— Z sześciu — poprawił mnie odruchowo, zajęty czytaniem pisma. — Wiesz, to może jeszcze trochę potrwać… — teraz on się uśmiechnął. — Tylko mnie nie łap za słowa.

Oddając mi papier, powiedział:

— Sugerowałbym, żebyś to jeszcze przemyślał. Pamiętasz, jak mi mówiłeś, że ta robota trzyma cię w pionie…

Wiedziałem, co ma na myśli. Oprócz Adama nikt w pracy nie wiedział o moich problemach z alkoholem, które najpierw sprawiły, że straciłem prawo jazdy, a potem, gdy zatoczyłem się pod nadjeżdżający samochód, doprowadziły do tego, że stałem się kuśtykającym kaleką. Przez chwilę zastanawiałem się, czy przypadkiem nie ma racji. Wreszcie schowałem wniosek do szuflady i powiedziałem:

— W porządku. Prześpię się z tym jeszcze i jutro podejmę decyzję. Wyskoczymy dziś wieczorem na piwo?

— Jasne. O dwudziestej, tam, gdzie zawsze. Może być?

Kiwnąłem głową.

— Teraz muszę się zbierać, bo mam sprawę na mieście — mówił dalej. — Ale ty lepiej popraw ten artykuł. Tak na wszelki wypadek.

— Pomyślę.

Naprawdę to nie miałem takiego zamiaru. Planowałem zostać nieco dłużej w pracy, żeby popakować swoje szpargały i przekopiować co ważniejsze dokumenty z firmowego komputera.

Po wyjściu Adama zabrałem się do roboty. Godzinę później byłem przygotowany do wyprowadzki. Właśnie miałem zamiar wyłączyć komputer, gdy na firmowej skrzynce mailowej pojawiła się nowa wiadomość.

Przeczytałem ją kilkakrotnie, zaplotłem dłonie za głową i wygodnie rozparłem się w fotelu. Siedziałem tak dłuższą chwilę, po czym wstałem i poczłapałem do kubła na śmieci. Właśnie wyjmowałem z niego wrzucony tam uprzednio artykuł, gdy drzwi do pokoju się uchyliły i zobaczyłem w nich głowę Sadonia.

— A to ci dopiero — roześmiał się. — Jak już skończysz szukać skarbów, to podrzuć mi ten materiał. Tracę powoli cierpliwość.

Naniesienie kosmetycznych poprawek zajęło mi nie więcej niż pół godziny. Artykuł był prawie niezmieniony, ale tym razem mój szef wyglądał na zadowolonego. Pewnie wcześniej nawet nie czytał tekstu. Od opublikowania listy Wildsteina zdążyłem się już przyzwyczaić i w ogóle mnie to nie obchodziło. Tym bardziej że miałem na głowie ważniejszą sprawę.

Raz jeszcze przeczytałem otrzymany mail, po czym wydrukowałem jego treść, schowałem kartkę do teczki i wyłączyłem komputer.

Czarny wygon Tom 1

Подняться наверх