Читать книгу Czarny wygon Tom 1 - Stefan Darda - Страница 14

6.

Оглавление

Wymieniając maile przed moim wyjazdem z Warszawy, ustaliłem z Piaseckim, że spotkamy się o siedemnastej w gospodarstwie agroturystycznym, w Guciowie. Właściciel hotelu zostawił mnie tuż przed bramą zbudowaną z drewna i mostkiem prowadzącym do zagrody. Było kilka minut po trzeciej, czyli sporo przed wyznaczonym czasem spotkania, mimo to miałem przeczucie, że mój rozmówca już na mnie czeka.

Przeszedłem przez rozległe podwórze otoczone drewnianymi zabudowaniami i śmiało wszedłem do restauracji stylizowanej na dziewiętnastowieczną karczmę. Przywitało mnie przyjemne, pachnące dymem ciepło, które dawał stojący po prawej stronie piec chlebowy, pobielony wapnem. Zamknąłem za sobą solidne drzwi i, gdy mój wzrok przyzwyczaił się do panującego wewnątrz półmroku, okazało się, że jestem w pomieszczeniu sam.

Z niewidocznych kolumn dobiegały dźwięki ludowej melodii, wygrywanej na werbelku i skrzypcach. Przyznałem w myślach, że ta muzyka niezwykle pasuje do wystroju wnętrza. Oprócz pieca jego wyposażenie stanowiły grubo ciosane drewniane ławy i przykryte lnianymi obrusami stoły. Na błękitnych ścianach wisiały ręcznie malowane obrazy olejne, wykonane zapewne przez któregoś z miejscowych malarzy samouków. Jedynym niepasującym elementem wystroju było błyszczące, grubo polakierowane pianino marki „Calisia”.

Podszedłem do drewnianego kontuaru, za którym, na rustykalnym kredensie, ujrzałem masę miłych dla oka glinianych i porcelanowych naczyń. Trąciłem dzwonek stojący na ladzie.

Chwilę potem dobiegło do mnie ciężkie szuranie butów i z zaplecza wychynął krępy jegomość w średnim wieku.

— Ładne wnętrze — powiedziałem zamiast tradycyjnego „dzień dobry”.

— Staramy się — odparł, spoglądając na mnie nieco podejrzliwie. — W czym mogę panu pomóc?

— Jestem tu umówiony na rozmowę. Przyjechałem z Warszawy. — Podszedłem bliżej i wyciągnąłem rękę. — Na siedemnastą, więc zostało jeszcze trochę czasu. Witold Uchmann — dodałem, gdy mężczyzna uścisnął moją dłoń.

— Proszę więc znaleźć sobie jakieś wygodne miejsce, bo do piątej faktycznie jeszcze prawie dwie godziny. — Nie przedstawił się, ale spojrzał na mnie odrobinę mniej nieufnie. — Herbaty? Kawy?

— Kawy, jeśli można.

W czasie, gdy właściciel (po jego zachowaniu wnosiłem, że nie może to być nikt inny) przyrządzał dla mnie lavazzę z ekspresu, obszedłem pomieszczenie, uważnie przyglądając się obrazom wiszącym na ścianie. Okazało się, że wcześniej nie dostrzegłem kilku całkiem niezłych fotografii. Gdy mężczyzna podał kawę, powiedziałem:

— Dobre fotografie. Robił je ktoś z miejscowych?

— Tak, czasem lubię poszwędać się po okolicy z aparatem. — Obojętny wyraz jego twarzy się nie zmienił, ale w oczach wyraźnie dostrzegłem radość, jaką sprawił mu komplement.

Usiadłem przy stole, niedaleko ciepłego pieca. Gospodarz dorzucił do niego kilka drewnianych polan, po czym rzekł:

— Chętnie bym z panem posiedział, ale mam dziś huk roboty. — Zwróciłem uwagę, że mówi z sympatycznym, wschodnim akcentem. — Gdyby czegoś było potrzeba, niech pan woła dzwonkiem. A jakby się drewno wypaliło, to proszę dorzucić.

Podziękowałem i usiadłem w kącie, wsłuchując się w cichnące kroki i jakąś nową, skoczną melodię. Miałem nadzieję, że nie będę musiał długo czekać na Piaseckiego.

Mniej więcej kwadrans po czwartej spokojne wnętrze zostało nawiedzone przez hałaśliwą rodzinę z dwójką kilkuletnich dzieci. Fakt ten przyjąłem z niechęcią, ponieważ całkiem miło siedziało mi się samotnie w miejscu, w którym czas zdawał się zawracać. Wrzaski dzieciarni zagłuszyły muzykę, a ja coraz częściej spoglądałem na zegarek.

Zaczynałem się niecierpliwić. Zastanawiał mnie ktoś, kto był na tyle zdeterminowany, aby bez wahania ściągnąć na to odludzie dziennikarza z Warszawy. Było to tym bardziej intrygujące, że — co wynikało z maili — moim rozmówcą miał być dość młody człowiek. Dopadły mnie też wątpliwości, czy Piasecki w ogóle się pojawi. Wcześniej o tym nie pomyślałem, ale przecież zbieżność imienia i nazwiska ze znanym twórcą kabaretowym mogła nie być przypadkowa. A może ktoś postanowił wyciąć kawał dziennikarzowi czasopisma, za którym specjalnie nie przepadał?

Jedno przynajmniej było pewne — w razie czego będę miał się gdzie zatrzymać. Wiedziałem, że w gospodarstwie, w którym się znajduję, są miejsca noclegowe. Mogłem też, do czego zachęcał właściciel zwierzynieckiego hotelu, zadzwonić na podany przez niego numer i pojawiłby się tu w krótkim czasie.

Rozbrykana rodzina zamówiła tradycyjne danie — kaszę gryczaną ze skwarkami i zsiadłym mlekiem, więc protestom rozkapryszonych dzieciaków nie było końca. Przyglądałem się im z niechęcią, gdy poczułem na sobie ciężkie, świdrujące spojrzenie.

Nie wiem, jak długo mężczyzna stał tuż przy moim stoliku. Drgnąłem. To raczej nie mógł być Piasecki; pisał o sobie jako o studencie, a człowiek, którego miałem przed sobą miał na pewno około czterdziestki. Lekko szpakowaty, pochylony do przodu, jakby cierpiał na ból kręgosłupa. Wpatrywał się uważnie w moje oczy. Nigdy bym nie zapomniał jego twarzy; wyglądała na przedwcześnie pooraną gęstą siecią zmarszczek. Przez jej prawą połowę raz po raz przebiegał mimowolny, doskonale widoczny nerwowy tik.

— Czy pan Uchmann? — zapytał cichym, ledwie słyszalnym głosem. — Z Warszawy?

Skinąłem głową.

Powoli, jakby z rozmysłem, wyciągnął przed siebie rękę.

— Piasecki — powiedział niemal szeptem. — Krzysztof.

Po uściśnięciu jego drobnej, lecz bardzo twardej dłoni, gestem wskazałem miejsce naprzeciw siebie.

— Pisał pan, że jest studentem — zacząłem, gdy usiadł. — Nie wiem, czy… — To, co powiedziałem, nie zabrzmiało zbyt zręcznie, więc zamilkłem, aby zebrać myśli.

— Bo to prawda. Wciąż jestem studentem — rzekł po chwili.

W jego spojrzeniu było coś niepokojącego. Oczy szkliły się jak w gorączce, a jednocześnie wyrażały dojmujący smutek.

Jemu również najwyraźniej przeszkadzała rozwrzeszczana rodzinka. Kilka razy miałem wrażenie, że już zbiera się, aby coś powiedzieć, gdy właśnie w tym momencie któreś z dzieciaków głośno przypominało o swojej obecności. Wreszcie, kiedy byłem niemal pewien, że czeka, aż zostaniemy sami, wstałem i powiedziałem:

— Zdaje się, że w piecu już się dopala. Podłożę do ognia, a przez ten czas może sobie pójdą.

Podziękował mi uśmiechem. Zanim uporałem się ze sporej wielkości polanami, nasi sąsiedzi zakończyli posiłek i uregulowali rachunek. Zostaliśmy w pomieszczeniu sami.

— Bardzo dziękuję, że zechciał pan przyjechać — powiedział. — To dla mnie bardzo ważne…

Nie zamierzałem przerywać. Podejrzewałem, że ma mi coś bardzo ważnego do przekazania (a przynajmniej tak mu się zdaje). Miałem nadzieję, że będzie to coś, co i ja uznam za istotne. Drewno w piecu właśnie się zajęło i ogień zaczął żwawo buzować w kominie, gdy Piasecki sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki.

— Tak naprawdę napisałem do pana na prośbę mojego przyjaciela. On nie mógł się zdobyć na to, żeby komukolwiek powiedzieć o tym, co się tam wydarzyło. Jedyne, co mógł zrobić, to poprosić mnie, żebym komuś przekazał… Mój przyjaciel myśli, że dla nich to jedyny ratunek…

— Dla nich? — Nic z tego nie rozumiałem.

Przesunął w moim kierunku brulion.

— Proszę to przeczytać.

Najpewniej wyczytał w moich oczach zaskoczenie, gdyż natychmiast dodał:

— Nie, nie teraz. Proszę to przeczytać, gdy będzie miał pan chwilę czasu. Może dziś wieczorem? Te notatki są najlepszą formą przekazu, proszę mi wierzyć.

— Czy to od pańskiego przyjaciela?

— Tak. — Jego wzrok umknął gdzieś w bok. — Przyjadę tu jutro. Mam nadzieję, że pan jeszcze będzie. Bardzo mi na tym zależy… Proszę…

Przez całą naszą rozmowę bacznie mu się przyglądałem. I zupełnie nie mogłem rozgryźć tego człowieka. Z jednej strony, jego niepokojąco zbyt widoczne tiki, rozgorączkowane oczy i lekko drżące ręce sprawiały wrażenie, że mam do czynienia z osobą, która może być nie do końca w pełni władz umysłowych. Z drugiej jednak strony, sposób, w jaki na mnie patrzył, zmuszał mnie do zastanowienia, czy taki właśnie odbiór Piaseckiego jest na pewno właściwy. Drugie wrażenie mimo wszystko wzięło górę.

— Dobrze — powiedziałem. — Przeczytam, ale proszę się nie spodziewać zbyt wiele. Niezbyt mi się podoba, gdy ktoś posługuje się posłańcem w takich sprawach. Tym bardziej że — z tego, co rozumiem — sprawa jest dość poważna.

— Przepraszam — odpowiedział, nagle wstając. — Dziś nie mogę zdradzić nic więcej. Do zobaczenia jutro. Bardzo na to liczę. — Wyciągnął rękę na pożegnanie, po czym szybkim krokiem ruszył w kierunku drzwi.

Byłem w izbie sam ledwie przez chwilę. Piasecki wrócił, podszedł do stolika i powiedział:

— Proszę nie wychodzić na zewnątrz. On wie, że pan przyjechał się ze mną spotkać. Widziałem go w oknie za pana plecami, gdy rozmawialiśmy. Błagam pana, niech pan nie wychodzi… Tylko pan może mi pomóc.

Odwróciłem się i spojrzałem za siebie. Podmurówka budynku nie była wysoka, więc z pewnością ktoś mógł zajrzeć do wnętrza. Chciałem zapytać o to, kto i dlaczego miałby chcieć mi zrobić krzywdę, jednak zdążyłem zauważyć tylko, jak drzwi zamykają się z trzaskiem. Usłyszałem kilka szybkich, oddalających się kroków. Piasecki najwyraźniej ruszył przed siebie biegiem. Zaraz potem dobiegł do mnie pisk opon i odgłos pracującego na wysokich obrotach silnika samochodu, który po chwili rozpłynął się w ciszy.

„Więc chyba jednak wariat” — skonstatowałem w myślach. — „Trochę szkoda…”

Sięgnąłem po brulion. Otworzyłem na pierwszej stronie i zdążyłem tylko przeczytać napisany dużymi literami tytuł „Słoneczna Dolina”. Do izby wtoczył się właściciel gospodarstwa i zapytał, czy może przysiąść się do mojego stolika.

Czarny wygon Tom 1

Подняться наверх