Читать книгу Czarny wygon Tom 2 - Stefan Darda - Страница 16
Prolog 24 marca 2005 (Wielki Czwartek)
ОглавлениеAdamowicz z niechęcią wpatrywał się w miedziane wahadło przedwojennego zegara, otrzymanego od ojca w prezencie ślubnym.
„Kiedy to było?” — zapytał sam siebie w myślach, zmarszczył krzaczaste brwi i wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia. Miał w głowie zupełną pustkę.
Po kolejnej nieprzespanej nocy powinien się położyć, ale wiedział, że sen nie przyjdzie, jeśli nie zostanie przywołany garścią tabletek uspokajających.
— Dwadzieścia lat chyba już będzie… — oznajmił niepewnie wahadłu, które odpowiedziało głośnym, powolnym „tak… tak… tak…”. — Nie, chyba ze dwadzieścia pięć… — poprawił się po chwili, skubiąc w zamyśleniu mocno posiwiałe, przybrudzone papierosowym dymem wąsy, których głównym zadaniem było maskowanie blizny pozostałej po operacji zajęczej wargi.
— Tak… tak…
— Nie otumanisz mnie — rzekł, wodząc wzrokiem od lewa do prawa i z powrotem. — Czekaj, zaraz sobie przypomnę… Piotrka trzymałem do chrztu dokładnie dziesięć lat po ślubie z Janką. On teraz będzie miał… — Twarz Adamowicza stężała. Po chwili odezwał się dużo ciszej:
— W czerwcu kończyłby dziewiętnaście, to razem wychodzi…
— Bom… bom… — odezwał się zegar.
Bogdan podniósł wzrok wyżej i stwierdził, że właśnie mija dziewiąta.
— …to razem prawie trzydzieści. Prawie trzydzieści lat tu stoisz i żadnego z ciebie pożytku, przeklęty rupieciu. Dawno bym cię porąbał na wióry, gdyby nie Piotrek. Jemu się podobałeś, lubił cię słuchać, patrzeć na ciebie i trzymałem cię tylko dla niego. Byłby z ciebie dobry prezent weselny od chrzestnego, a teraz? — Wzruszył ramionami i westchnął już do siebie:
— Teraz zaczynasz rozum tracić, stary głąbie, bo gadasz z durnym zegarem. Weź się jakoś w garść.
Wstał i pomacał się po lewej kieszeni na piersi. Ostatniego papierosa z paczki wypalił przed chwilą, ruszył więc do kuchni po następną. Zaraz potem przystanął i stwierdził, że jednak lepiej będzie, jeśli zdecyduje się na tabletki. Musiał przecież trochę się zdrzemnąć przed kolejną nieprzespaną nocą.
W tym momencie od strony drogi dobiegł jakiś hałas, więc skierował się w stronę okna i stanął przy nim dokładnie w momencie, gdy rozklekotany granatowy volkswagen golf wtoczył się na podwórze przez otwartą na oścież bramę. Dopiero teraz Adamowicz przypomniał sobie o Bisach — z którymi umawiał się, że będą zaczynać robotę najpóźniej o ósmej.
— Jasna cholera! A to mendy francowate! — sapnął. — Trzej zafajdani muszkieterowie z Bliżowa…
Z rosnącą irytacją przyglądał się, jak niespiesznie przygotowują narzędzia, zakładają robocze ciuchy i coś tam grzebią przy silniku auta. Gdy wreszcie Mirek, najmłodszy z nich, wyjął z bagażnika trzy butelki piwa i foliowe torebki z drożdżówkami, tego było już za wiele.
— Czy ja wam, do jasnej cholery, płacę za kręcenie się po podwórzu i chlanie, czy za robotę?!
Siedzieli na deskach plecami do domu, a że wyszedł na zewnątrz cicho jak kot, uświadomili sobie jego obecność dopiero, gdy się odezwał.
— Wpół do dziesiątej dochodzi, a jeszcze nawet żeście palcem nie kiwnęli — Bogdan zaczynał wściekać się nie na żarty. — W takim tempie, to kwiecień was zastanie! Myślałem, że skończycie najpóźniej do Niedzieli Palmowej, a tu już Wielki Tydzień się kończy…
— Niech się szef nie denerwuje tak, bo jeszcze jaka żyłka szefowi się uszkodzi — przerwał mu beznamiętnie Maciek, kończąc przeżuwać kęs drożdżówki. — Nasza granatowa strzała nawaliła po drodze i trza było trochę ją podrychtować. Normalnie to żeśmy zawsze byli zgodnie z umową. Słowo harcerza! — mówiąc to, zadowolony z żartu mrugnął do Adamowicza i pociągnął z butelki. — No nie, chłopaki?
Mirek przytaknął leniwie i również przyłożył butelkę do ust.
Gospodarza zatkało. Poczerwieniał ze złości i warknął przez zęby:
— Zabierać mi się stąd, ale już! Cholerne, bezczelne pętaki… — Groteskowo zmieniony poprzez wadę wymowy głos wywołał u Maćka niezbyt starannie skrywany, drwiący uśmiech. — Wynocha! — Adamowicz zaczynał tracić panowanie nad sobą. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu kawałka solidnego drąga.
Jedynym, który wydawał się zmieszany całą sytuacją, był najstarszy z Bisów. Poderwał się, odstawił piwo i zaczął zakładać robocze rękawice. Adamowicz zauważył wcześniej, że nawet odruchowo próbował ukryć butelkę za plecami. Michał Bis miał już około czterdziestki. Od Maćka był starszy o sześć lat, od Mirka — o dziesięć, ale to właśnie on zachowywał się jak uczniak przyłapany na paleniu za rogiem szkoły.
— Przepraszamy, panie Adamowicz. Niech nam pan pozwoli skończyć robotę… To się więcej nie powtórzy. Wie pan, jaką mamy sytuację, każdy grosz dla nas się liczy…
Bogdan zaprzestał poszukiwań podręcznej broni i teraz tylko bez słowa przypatrywał się kolejno każdemu z trzech swoich pomocników od siedmiu boleści.
— Już się bierzemy do pracy. — Głos Bisa brzmiał niemal płaczliwie. — Trochę dziś później, ale nadgonimy. Na pewno. Słowo honoru!
— Z nimi to ci się chyba nie uda, Michał. — Gospodarz spojrzał mu w oczy, wskazując równocześnie głową na pozostałych. — Do niedzieli pewnie nawet nie zdążycie…
— Zdążymy! Obiecuję, może pan być spokojny! — zapewnił tamten żarliwie. — Do soboty może nawet…
Adamowicz machnął ręką z rezygnacją i podążył w stronę domu. Tuż przed drzwiami usłyszał głos Michała:
— A jak tam w nocy, proszę pana? Znów nic?
W odpowiedzi pokręcił przecząco głową i odparł, nawet się nie odwracając:
— Nic. Chyba nigdy go nie złapiemy.
— Pojebało cię, Michałku? — zapytał Maciek, gdy gospodarz zamknął za sobą drzwi. — Możemy od zawodnika wydusić jeszcze przynajmniej ze cztery dniówki, a ty…
— Zamknij się i do roboty — usłyszał w odpowiedzi. — Ty też, ale już! — zwrócił się do najmłodszego. — Ale żeśmy się, kurwa, dali podejść. Jak dzieci…
Nie chodziło mu o wstyd przed Adamowiczem. Miał gdzieś starego i jego złość, ale ostatnio coraz rzadziej mogli załapać jakąś fuchę; wiedział, że jak rozejdzie się po okolicy, że Bisom już całkiem nie chce się robić, to będzie kłopot. Od kiedy zostali nakryci na podprowadzeniu kantówek z budowanego przez nich letniskowego domku w Bondyrzu i tak rzadko kiedy ktoś brał ich do ciesielki, na której przecież można było zarobić o wiele lepiej, niż przy pracy w tartaku albo, jak tutaj, przy deskach. Był najstarszy i nie mógł pozwolić na całkowitą utratę dość mocno już nadszarpniętej reputacji. Musieli się przecież jakoś utrzymywać.
Wydawało się, że dwóm pozostałym jest zupełnie wszystko jedno, ale mimo tego z ociąganiem posłuchali brata.
— Musimy skończyć przed sobotą — dodał jeszcze, gdy zaczynali pracę. — Następnym razem, jak nas weźmie jeszcze kiedy, to będziemy ostrożniejsi i sobie odbijemy z nawiązką.
Maciek popatrzył na niego zimnym wzrokiem, a potem splunął w kierunku domu i syknął:
— Ale jak jeszcze raz ten stary, sepleniący pokurcz nazwie mnie pętakiem, to mu, kurwa, nie daruję. Jak Boga szczerze kocham.
Mirek uśmiechnął się pod nosem, ale znów nie odezwał się ani słowem. Przeszła mu przez myśl uwaga odnośnie do religijności starszego o cztery lata Maćka, ale zachował ją dla siebie. Od małego nie lubił strzępić jęzora po próżnicy, a nazwanie go małomównym i tak byłoby lekką przesadą.
Tabletki powoli się kończyły. Bogdan przeliczył je pobieżnie i uznał, że mogą mu nie wystarczyć do poświątecznego wtorku. Zaraz potem przypomniał sobie, że w sobotę będzie jechał do zamojskiego szpitala po Jankę, więc uspokojony wziął o jedno relanium więcej niż zwykle.
„Bylebym tylko nie zapomniał wstąpić do apteki i dokupić” — pomyślał i popił lekarstwo świeżym, jeszcze ciepłym mlekiem. Pamiętał, że w szufladzie leży niewykorzystana jeszcze po ostatniej wizycie u lekarza recepta.
„Przynajmniej o to nie muszę się już martwić”.
Rozebrał się, przykrył grubą pierzyną i zamknął oczy, a ostatnia myśl ciągle kołatała mu się w głowie. Chciałby mieć tylko takie zmartwienia, jak brak głupiego świstka od doktora.
Życie nigdy go nie rozpieszczało, do wszystkiego, co zdobył, musiał dojść sam, z niewielką, jak na miejscowe zwyczaje, pomocą żony. Gospodarstwo odziedziczył po ojcu zaraz po ślubie i z podupadającej zwykłej zagrody, jak dziesiątki innych, przez lata ciężkiej, chwilami wymagającej ponadludzkich sił pracy doszedł do majątku, któremu nie było równych w Guciowie; mało tego — ciężko byłoby znaleźć podobny w całej okolicy. Adamowicz nigdy nie nastawiał się nadmiernie na hodowlę, miał tylko tyle żywego inwentarza, aby wspólnie z Janką mogli bez większego wysiłku go oporządzić. Nie wypadało przecież kupować od innych kur na niedzielny rosół, czy wieprzka na święta, a i nabiał świeży zawsze się przydawał. Parę krów, kilka świń, trochę drobiu i to w zupełności wystarczało, a uwagę można było skierować na inne obszary gospodarowania.
W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym trafiła się okazja, by w okolicach Józefowa kupić niedrogo kilka hektarów ziemi, więc Adamowicz pojechał na miejsce, obejrzał i nie zastanawiał się długo. Choć od Guciowa był to kawałek drogi, uznał, że taka okazja może się więcej nie trafić. Zapożyczył się, gdzie tylko mógł, i kupił wszystko, co tylko było oferowane do sprzedania. W następnym roku obsadził prawie połowę areału tytoniem, a resztę obsiał pszenicą. Rok siedemdziesiąty dziewiąty był tak urodzajny, że inwestycja, pomimo sporych nakładów na wynajętych do pracy ludzi, prawie się zwróciła.
Kolejne lata nie były już wprawdzie tak dobre, ale udawało się nie tylko wyjść na swoje, ale też trochę odkładać. Gdy ogłoszono stan wojenny, Adamowicz uznał, że pieniądze mogą prędko stracić na wartości i trzeba byłoby rozejrzeć się za pewniejszą lokatą kapitału. Los sprawił, że akurat jego brat postanowił odsprzedać swoją część ojcowizny. W ten właśnie sposób w skład majątku Bogdana wszedł ponaddwuhektarowy sosnowy las, położony pomiędzy Guciowem a usytuowaną nieopodal niewielką wioską Bliżów.
Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wcześniejsze inwestycje w zakup lasów okazały się strzałem w dziesiątkę. Kiedy szalała hiperinflacja, Adamowicz był właścicielem prawie dwudziestu hektarów leśnych ostępów różnej klasy na Roztoczu, w przydomowym tartaku zajmował się przerabianiem drewna na rozchwytywany materiał budowlany, pola w okolicach Józefowa rodziły całkiem przyzwoicie, a budynki lśniły bogactwem. Zadowolenie gospodarza przyćmiewała jedynie myśl, że nie będzie miał komu tego całego majątku zostawić.
Wieloletnie starania o dziecko nie przyniosły rezultatu, lekarze jednoznacznie orzekli, że nie ma żadnych szans na potomka. Nie pomogły ani msze w intencji szczęśliwego poczęcia, ani wizyty u różnych znachorów. Bezpłodność Janki, spowodowana powikłanym i niewłaściwie leczonym zapaleniem jajowodów we wczesnej młodości, przekreśliła marzenia Adamowiczów o własnych dzieciach. W pewnym momencie rozważali nawet adopcję, ale ostatecznie Bogdan uznał, że nie mogą przeciwstawiać się zrządzeniu niebios. Później wielokrotnie tego żałował. Aż do momentu, gdy w rodzinie jego młodszego brata pojawił się Piotrek.
Znajdujący się już na pograniczu snu i jawy gospodarz nagle usiadł, po czym opuścił nogi poza krawędź łóżka.
Podczas porannego obrządku nie zajrzał przecież do Szatana — ulubionego cielaka swojego bratanka. Wstał, by szybko naprawić to przeoczenie, ale po chwili ukrył twarz w dłoniach, kręcąc z niedowierzaniem głową.
„Jak mogłem znów zapomnieć?” — pomyślał.
Pod przymkniętymi powiekami widział Piotrka, który stoi przy nowo narodzonym, słaniającym się jeszcze na słabych nogach byczku i, śmiejąc się, mówi:
— Stryju, zobacz! Czarny jak diabeł, co nie? Może nazwiesz go Szatan? Fajne imię, prawda?
Zgodził się bez wahania. Niewiele było takich rzeczy, których odmówiłby bratankowi. Ale może nie powinien był wtedy ulec? Janka przez kilka dni suszyła Bogdanowi głowę, że nie uchodzi tak nazywać zwierząt, bo to może i nieszczęście jakie sprowadzić. Śmiał się z niej wtedy i pukał w czoło.
— Teraz też byś się śmiał, stary durniu? — spytał sam siebie stłumionym szeptem. — Teraz też byś się śmiał, śmieszku…?
Zegar zaczął wybijać dziesiątą. Wyrwany z zamyślenia gospodarz podszedł do niego, poczekał, aż odezwie się ostatnie uderzenie, a potem otworzył przeszklone drzwi i zatrzymał wahadło.
— Wyspać się chciałem, jasna cholera, dlatego nie będziesz mi tu tykał i bimbał.
Patrzył przez dłuższą chwilę na starą, patynowaną upływającym czasem tarczę, po czym sięgnął do niej dłonią. Położył opuszek palca obok dłuższej wskazówki i pchnął ją w lewą stronę. Tryby zaprotestowały cichym zgrzytem, ale wskazówka przesunęła się o kilka centymetrów.
— Za pięć dziesiąta? Może zrobimy, że stanie się wczoraj, stary druhu? — zapytał, a potem, coraz to szybciej, kolistym ruchem zaczął pchać wskazówkę w stronę, w którą nikt nigdy nie kazał jej podążać. — Najpierw zrobimy wczoraj, a potem pójdziemy do jedenastego. Albo nie! Pójdziemy nawet dalej, do dziesiątego, to i Szatana w ten sposób uda nam się uratować…
Adamowicz z zapamiętaniem kręcił wskazówką coraz szybciej, bezwiednie przygryzając wysunięty język. Jego oddech był coraz płytszy, oczy lśniły obłędem, a na czoło wystąpiły kropelki zimnego potu.
— Już dwudziesty! — krzyknął z satysfakcją. — Jeszcze trochę, jeszcze tylko dwieście czterdzieści okrążeń i będziemy w domu, bracie! Wreszcie się na coś przydasz! Cieszysz się?!
Z jakiegoś innego, bardzo odległego wymiaru do uszu Bogdana zaczął docierać nieprzyjemny, wysoki dźwięk. Adamowicz ocknął się z letargu i odsunął od zegara. Patrzył na niego jeszcze przez moment, a potem cicho, jakby wstydząc się tego, co przed chwilą miało miejsce, zamknął drzwiczki.
Westchnął ciężko, po czym wierzchem dłoni wytarł pot z czoła i podszedł do okna. Najstarszy z Bisów pracował gorliwie, sprawnymi ruchami tnąc sosnowe opoły piłą spalinową, a dwóch pozostałych braci krzątało się obok niego żwawo, składając prawie białe jeszcze deski w zgrabny sztapel.
„Jak wiele brakuje mi jeszcze do zupełnego obłędu?” — zapytał w myślach gospodarz. Chciał, aby jakiś wewnętrzny głos odpowiedział, że nie jest tak źle, że to wszystko jest wynikiem wielodniowego zmęczenia i niewyspania, jednak nawet gdyby tak się stało, Bogdan i tak by nie uwierzył.
Gdy po raz kolejny kładł się do łóżka, nieruchome wskazówki przedwojennego zegara nadal wskazywały kwadrans po czwartej i nie cofnęły się samoistnie nawet o pół minuty. Adamowicz przez chwilę przypatrywał się im z nadzieją, że może jednak zmienią zdanie, a potem odwrócił się twarzą do ściany i zasnął, tłumiąc w sobie pokusę, by obrócić głowę i spojrzeć na wielki cyferblat przynajmniej jeszcze jeden raz.