Читать книгу Czarny wygon Tom 2 - Stefan Darda - Страница 24
6.
ОглавлениеFotel pasażera w niewielkim fordzie fiesta był całkiem wygodny, zwłaszcza w porównaniu z drewnianym, nietapicerowanym krzesłem, na którym jeszcze niedawno spędziłem trochę czasu.
Kołysanie amortyzatorów w połączeniu z tym, co mnie tego dnia spotkało, narastającym z każdą chwilą zmęczeniem oraz głową ciążącą po zażytych przed wyjazdem środkach przeciwbólowych — to wszystko sprawiało, że powinienem zasnąć w ciągu minuty. Tym razem jednak było to niemożliwe. W pakiecie „Podwiezienie do Zamościa” otrzymałem jeszcze irytujące „jak jasna cholera” poświstywanie siedzącego obok mężczyzny, jego nerwowe bębnienie palcami o kierownicę, a dodatkowo — niepokój, czy przypadkiem znów nie grozi mi jakieś niebezpieczeństwo.
*
Po tym, jak w sali jadalnej poinformowałem o zamiarze opuszczenia Guciowa jeszcze tego samego wieczoru, moje słowa początkowo nie zostały wzięte serio. Gdy jednak przez dłuższy czas upierałem się, zapewniając bezustannie, że ostatnią rzeczą, na którą mam ochotę, są żarty, Janek stwierdził:
— Chyba oszalałeś. Mówię ci, zostaniesz do jutra i któryś z nas podrzuci cię do Zamościa. Dziś żaden z nas ci nie pomoże, bo jesteśmy lekko wstawieni, wypiliśmy trochę do obiadu, doprawiliśmy się przed chwilą. Zresztą, nawet jakbyś się tam dostał, to i tak przecież już nic nie jeździ o tej porze, w taki dzień…
— Prześpię w hotelu, a jutro z samego rana wracam do domu. Nie chcę tu już być. Za nic w świecie, rozumiesz? Jeśli nie ma innej możliwości, to pójdę na piechotę. Ile kilometrów jest stąd do Zamościa?
Skierowałem pytanie do Krzysztofa i odczekałem parę sekund, lecz nie uzyskałem odpowiedzi. Nowy znajomy przypatrywał się tylko z uwagą mojej twarzy. Znów miałem wrażenie, że jego ciemnoszare oczy prześwietlają mnie na wylot.
— Dwadzieścia kilometrów? — ciągnąłem dalej. — Trzydzieści? Do rana dojdę, a może mi się poszczęści i złapię po drodze jakąś okazję…
— Jasne — przerwał moje wywody Stanisławski. — Być może pekaes do Warszawy akurat będzie przejeżdżał przez Bondyrz.
— Ile ci jestem winien? — zapytałem i wyjąłem z torby portfel.
— Niby za co?
— Nie wiem, za wszystko. Za przechowanie moich rzeczy, za pokój, za jedzenie…
— Weź mnie, człowieku, nie wkurwiaj. Nic mi nie jesteś winien. Jak gardzisz gościną, to idź swoją drogą i nie zawracaj głowy!
— Janek, przestań. — Krzysztof podniósł się i stanął obok mnie. — Nie wiesz, co Witek przeszedł, więc się nie unoś. Zastanów się lepiej, jak możemy mu pomóc.
Po krótkiej naradzie uznali, że jest chyba jednak jakieś wyjście.
Chwilę potem szliśmy we trzech szosą, a do naszych uszu od strony kępy krzewów zaczęło dobiegać coraz głośniejsze mamrotanie.
Adamowicz zaczął się wahać dopiero wtedy, gdy Janek postraszył go policją, zaznaczając jednocześnie, że jeśli mi pomoże, mogę ostatecznie odstąpić od zgłoszenia pobicia. Argumentem, który wreszcie przekonał Bogdana, okazała się jednak dopiero obietnica, że dopóki nie obróci do Zamościa i z powrotem, Stanisławski z Krzysztofem zajmą jego miejsce na czatach.
Nie za bardzo uśmiechała mi się nocna podróż z narwanym świrem, ale wolałem to od nocy spędzonej w Guciowie.
*
Początkowo planowałem nie spuszczać z niego wzroku, ale ponieważ sprawne miałem jedynie prawe oko, szyja zaczęła mi cierpnąć, jeszcze zanim Bogdan zdążył wrzucić czwórkę. Ostatecznie postanowiłem więc zdać się na łaskę opatrzności i postarać się nie zasnąć, co — jak się okazało — nie było wcale aż tak trudne.
Droga była pusta, więc Adamowicz mógł jechać dość szybko. Minęliśmy Bondyrz, a potem skręciliśmy w lewo i wjechaliśmy na lepszą drogę, prowadzącą w stronę Zamościa. Światła mijania wyłuskiwały z ciemności zielone tablice, sygnalizujące kolejne miejscowości. Najpierw Jacnia, później położony na wzgórzu Adamów. Jechałem tędy pierwszy raz w życiu.
— Daleko jeszcze?
— Daleko — odparł nosowym głosem, sugerującym problemy z rozszczepioną wargą.
Tyle było naszej rozmowy, bo w aucie znów rozległy się jakieś świszczące oberki.
Moje myśli znów zaczęły krążyć wokół Adama. Wspomnienie tego, co stało się na wzgórzu, próbowałem zagłuszyć kwestiami bardziej przyziemnymi, takimi, na które mogłem mieć jakikolwiek wpływ, i wtedy właśnie pożałowałem, że w Guciowie umknęła mi kwestia jego fiata punto. Mogłem przecież poprosić Janka, żeby go przynajmniej ściągnął jakoś na własne podwórze, bo takie auto z rozciętą oponą mogło niepotrzebnie przyciągać uwagę ewentualnych amatorów cudzej własności. A jeśli uszkodzona była nie tylko jedna?
— Panie Adamowicz…?
Dającą się zauważyć (a właściwie usłyszeć) reakcją na moje słowa było nagłe przerwanie jakiegoś folklorystycznego hitu. Palce nadal bębniły o kierownicę.
— Pamięta pan może przypadkiem ten samochód na parkingu w Guciowie? Taki fiat punto. Czerwony.
— Może i nie pamiętam, a bo co?
— A bo to auto mojego dobrego znajomego. Jakby pan jednak pamiętał, to może by pan wiedział, co się stało z jego oponą?
— Z którą?
— Z lewą przednią.
— Nie wiedziałbym — odparł natychmiast i znów zaczął poświstywać.
Wykręciłem szyję, żeby łypnąć na niego sprawnym okiem.
— A z tylną?
— Ale z lewą czy z prawą? — Jego palce zacisnęły się kurczowo na obręczy kierownicy. Obfite wąsy i broda zakrywały pół jego twarzy, mimo to miałem wrażenie, że znów próbuje gwizdać, ale mu nie wychodzi.
— Z prawą. — Mój wybór nie miał żadnego znaczenia, bo i tak spodziewałem się odpowiedzi, która padła zanim jeszcze moje „ą” zdążyło do końca wybrzmieć.
— Też bym nie wiedział.
Ułożyłem plecy na oparciu, chwytając dłońmi pas bezpieczeństwa, spojrzałem przed siebie (kolejna tablica, tym razem z napisem „Lipsko”) i powiedziałem, niby pod nosem, ale wystarczająco głośno, by Adamowicz zdołał zrozumieć moje słowa:
— To co z ciebie za strażnik Teksasu, jak głupiego auta nie umiesz upilnować?
Spodziewałem się pisku opon i gwałtownego szarpnięcia do przodu, lecz pomimo że Bogdan nacisnął natychmiast pedał do oporu, podnosząc się na wyprostowanych nogach, fiesta z cichym szmerem sunęła w najlepsze jeszcze przez jakieś trzydzieści metrów.
— Gumki kiepskie — orzekłem, gdy się zatrzymaliśmy. — Chyba dawno niezmieniane i się starły odrobinkę?
— Wysiadaj pan, do jasnej cholery! — Adamowicz sapał ze wściekłości. — Nie będziesz mnie pan obrażał! Nikt lepiej nie pilnuje Guciowa! Nikt!!! Rozumiesz pan, panie?!
Przed wyjazdem dopilnowałem, by strzelba, która parę godzin wcześniej została użyta do dość poważnego przemodelowania mojej twarzy, została pozostawiona pod opieką Stanisławskiego, więc teraz mogłem trochę pozgrywać bohatera.
— Słuchaj, człowieku — powiedziałem spokojnie. — Ślepy by zobaczył, co się stało z samochodem, który stoi po drugiej stronie drogi. Jakbyś był czujny, to wiedziałbyś, kto go uszkodził.
— Ja nie jestem jakiś parkingowy! Co mnie to obchodzi? Wysiadaj pan, powiedziałem!
— Kogoś, kto szuka zabójcy swojego bratanka, wszystko powinno obchodzić, bo każdy, nawet z pozoru nieważny fakt może mieć znaczenie w tej sprawie. Gdyby pan mógł mi powiedzieć, co się stało z fiatem, to może ja mógłbym pomóc w sprawie mordercy. No ale skoro tak… — otworzyłem drzwi. — To niech pan sobie dalej szuka wiatru w polu.
Szamotałem się ze swoją sztywną nogą, usiłując wyekspediować ją na zewnątrz, gdy poczułem dłoń na lewym przedramieniu.
— Czekaj pan. Coś pan powiedział?
— To, coś pan słyszał. Żegnam, dalej pójdę pieszo.
*
Nie poszedłem dalej pieszo.
Przez dłuższy czas się przekomarzaliśmy, próbując przechytrzyć jeden drugiego i uzyskać potrzebne każdemu z nas informacje. W końcu sprawa stanęła w martwym punkcie — ja oświadczyłem, że nic nie powiem, jeśli Adamowicz nie poinformuje mnie, kto i dlaczego poprzecinał opony w samochodzie Nawrota, a on z kolei uparł się, że najpierw on musi usłyszeć to, co go interesuje.
Nie mogłem mieć pewności, czy w ogóle coś widział, czy tylko blefuje, ale musiałem przynajmniej spróbować.
W końcu, zmęczony do granic możliwości i zniecierpliwiony całą sytuacją, zaproponowałem, abyśmy odłożyli tę sprawę do następnego dnia, żeby zawiózł mnie wreszcie do Zamościa, do jakiegoś hotelu, a następnego dnia przyjechał, byśmy mogli zakończyć targi, jednak on za nic w świecie nie chciał na takie rozwiązanie przystać. Czuł, że rodzi się dla niego jakaś szansa i nie zamierzał jej wypuścić z rąk.
Ostatecznie stanęło na tym, że jeśli pokażę mu jakiś dowód związany z tym, co stało się w Wielki Piątek dwa tysiące piątego roku, Bogdan opowie mi historię wydarzeń na parkingu, a wtedy z kolei ja zdradzę, kim był morderca. Myślałem o broni pożyczonej od Stanisławskiego, która została przy drodze prowadzącej do Słonecznej Doliny. Nie miałem bladego pojęcia, czy to wystarczy, no ale przecież do ciała Kowalika z odrąbaną saperką głową nikt z tego świata nie miał już dostępu. A szkoda, bo akurat ten widok mógłby być całkiem przekonujący…
Guciów znów otwierał przede mną ramiona, ponieważ ustaliliśmy na koniec, że spędzę tę noc w domu Adamowicza, bo „on ma ważniejsze sprawy na głowie, niż wożenie się w kółko do Zamościa i z powrotem”.
Dwadzieścia minut przed północą telepałem się zatem ponownie w okolicę Słonecznej Doliny, wierząc, że to już ostatni raz. Jedynym plusem całej sytuacji — poza nadzieją na dowiedzenie się czegoś więcej o tym, co zdarzyło się Adamowi — był fakt, że mój szofer zatopił się w głębokich rozmyślaniach i już nie pogwizdywał, ani nie próbował zepsuć kierownicy.
Początkowo sądziłem, że przez roztargnienie pomylił drogę, bo w Lipsku nie zawróciliśmy, tylko auto podążyło w lewo, ale mój niepokój został rozwiany stwierdzeniem, że wrócimy inną trasą, bo — jak to określił Bogdan — „musi mieć więcej czasu na poważną analizę sytuacji”.
Długa prosta kołysała mnie do snu i wydawało się, że wreszcie nie ma przeszkód, bym zamknął oboje oczu. Działające, może nawet zbyt efektywnie, ogrzewanie rozleniwiało i chyba nawet lekko przysnąłem, ale nie na długo. Obok siebie, tuż przed kolejnym skrętem w lewo o dziewięćdziesiąt stopni, usłyszałem ciche mormorando:
— Teraz, to już na pewno go nigdy nie złapię. Przez tyle czasu go nie dorwałem, więc wszystko już przepadło i nic tego nie zmieni.
Domyślałem się, kogo dotyczą te słowa, choć nie bardzo rozumiałem ich genezę i sens, niemniej jednak akurat z tymi tezami Adamowicza zgadzałem się w stu procentach.
Droga wbiła się w gęsty las. Mały ford z trudem wspinał się pod zakola niewielkiego wzniesienia, ja znów zamknąłem oczy, kiedy nagle poczułem gwałtowne szarpnięcie w prawo. Popatrzyłem przed siebie, z trudem tłumiąc krzyk strachu.
— Co to było? — wykrztusiłem, czując, że serce podchodzi mi do gardła. — Kto to szedł? Jezus Maria!
Adamowicz spokojnie prowadził i nawet nie wiem, czy usłyszał w moim głosie choć odrobinę strachu.
— Gdzie szedł? — Jednak nie puścił moich wrzasków mimo uszu. — Nikogo nie widziałem. Trochę szarpnęło, bo trzeba było ominąć dziurę w drodze. Dobrze, że w ostatniej chwili ją zobaczyłem, bo moglibyśmy tu utknąć na stałe. A co, śniło się coś panu, panie?
— Tak, śniło się.
Miałem dosyć tych moich chorych omamów spowodowanych zmęczeniem. Wcześniej Kowalik, marzenie o spotkaniu Krzysia, a teraz to… Zbyt dużo czasu spędziłem w Starzyźnie, zbyt wielką część mojego umysłu zaanektował obłąkany szaleństwem i nienawiścią wcielony diabeł w sutannie, jakim niewątpliwie był Dobrowolski. Teraz nie miał już do mnie dostępu, mogłem czuć się bezpiecznie i nie zamierzałem wierzyć nawet w najbardziej realistyczne przywidzenia.
Na przykład takie, że kątem oka na prawym skraju szosy widziałem zmierzającą w przeciwnym kierunku, zakapturzoną postać w habicie…
*
Wjechaliśmy do kolejnej miejscowości. Tym razem tablica głosiła, że znajdujemy się w Szewni Dolnej.
Starałem się za wszelką cenę skupić uwagę na mijanych zabudowaniach, ale wyobraźnia wciąż podsuwała obraz zjawy, której ktoś raczej mało delikatnie amputował prawą rękę nieco poniżej barku.
Adamowicz coś tam mruczał do siebie, ale wolałem już rozmowę z wariatem od roztrząsania genezy własnych zwidów. Żeby tylko wynaleźć jakiś w miarę neutralny temat…
— A co tam w polityce nowego, panie Bogdanie? — zapytałem, brutalnie urywając mantrę. — Ostatnio przez dłuższy czas nie czytałem gazet.
Po chwili zastanowienia odparł:
— Ja tam się tym, panie, za bardzo nie interesuję, bo mam ważniejsze sprawy na głowie niż polityka. Ale chyba ostatnio nic się nie zmieniło. Ciągle prezydentem jest Kaczyński, premierem drugi Kaczyński, znaczy Kaczyński Jarosław, wicepremierami są Lepper i Giertych, i co tam jeszcze…
Nie było sensu słuchać tego dalej. Też sobie wybrałem temat do rozmowy z człowiekiem, który mieszka w przydrożnym szałasie i od dwóch lat poluje, sam nie wiedząc na kogo… Zaraz z pewnością oznajmiłby mi, że w Rosji wybory wygrała cudownie ożywiona mumia Włodzimierza Iljicza, a w amerykańskim Białym Domu urzęduje Miś Jogi.
Spojrzałem na zegarek. Sekundnik za chwilę miał zrównać się z pozostałymi wskazówkami, obwieszczając nadejście Poniedziałku Wielkanocnego.