Читать книгу Czarny wygon Tom 2 - Stefan Darda - Страница 6
2.
ОглавлениеMateusz w ciągu ostatnich dni przespał najwyżej kilkanaście godzin. Choroba wyniszczała go od środka, a bólu nie były w stanie zagłuszyć nawet silne medykamenty, więc tym bardziej każda kolejna godzina snu była dla chłopca na wagę złota. Stojąc przed drzwiami, Teresa z niepokojem oczekiwała pierwszego hałaśliwego szczeknięcia, które sprawi, że cała wieś zabrzmi kakofonią psiego ujadania. Już nie było jej wszystko jedno.
Ruszyła w stronę furtki.
Gdy ją uchyliła, zobaczyła Czarnego, który stał nieruchomo i patrzył w stronę kobiety. Czekał.
Kolor włosów i brody, od którego wzięło się jego przezwisko, dawno już zastąpiła siwizna. Oczy, płonące niegdyś ciemnym blaskiem, z czasem zostały zasnute bielmem, ale Bobowicz nie wyglądał na niedołężnego starca. Choć przygarbiony pod jarzmem upływającego czasu, i tak górował nad Teresą prawie o dwie głowy. Po plecach kobiety przebiegł dreszcz, mimo tego podeszła bliżej i odważnie spojrzała Czarnemu prosto w twarz.
— Panie Bobowicz, po co pan się tu kręci po nocy? — zapytała. — Przecież o tej porze i tak nie uda się panu niczego znaleźć, a tylko…
Zgubiła wątek. Jego osadzone w śniadej twarzy oczy niemal fosforyzowały bielą. Poruszane wiatrem siwe, długie włosy, w których tańczyło światło księżyca, sprawiały, że wyglądał wręcz upiornie. Teresa cofnęła się o krok.
— Zaraz pobudzi pan tym swoim wózkiem wszystkie psy we wsi, a mój syn bardzo potrzebuje snu.
Przyszło jej na myśl, że mógłby zostawić dwukółkę i wrócić jutro, ale zanim zdążyła to zaproponować, usłyszała:
— Tak, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, moja droga. To zdecydowanie zbyt późno wykryty mięsak Ewinga, nieprawdaż?
Zanim dotarła do niej treść pytania, zwróciła uwagę na to, że Bobowicz inaczej niż zwykle artykułuje słowa. Rozmawiała z nim wielokrotnie, gdy przychodził po stare rupiecie, lecz tym razem jego głos brzmiał zupełnie inaczej. Łagodnie, dźwięcznie, z trudnym do wychwycenia, ale słyszalnym obcym akcentem.
— Skąd pan wie? — zapytała po chwili.
Uśmiechnął się, odsłaniając dwa rzędy równych i zaskakująco białych zębów. Pierwszy raz widziała, jak Czarny się uśmiecha.
— Och, Teresko… Ja wiem więcej, niż mogłoby ci się zdawać.
— Ludzie gadają, prawda? Czasem mam wrażenie, że cieszą się z nieszczęścia, które nas…
— Ludzie przeważnie rozmawiają na serio o rzeczach zupełnie nieistotnych — przerwał jej — a po sprawach naprawdę ważnych prześlizgują się ledwie pobieżnie. Nie od nich wiem o twoim problemie i nie pytaj skąd, bo to akurat nie ma najmniejszego znaczenia.
Uśmiech zniknął z jego twarzy. Zasnutymi bielmem oczyma uważnie przypatrywał się kobiecie. Wreszcie znów się odezwał:
— Jestem tu, aby ci pomóc, moja droga. Wiem, czego potrzeba tobie i twojemu synkowi.
Teresa pokręciła głową.
— Lekarze nie dają żadnych szans, więc…
— Są inni lekarze. Są nowe metody leczenia, które mogą znacznie przedłużyć życie Mateuszowi. Oczywiście wymagają one dalekich wyjazdów, nawet za granicę, są kosztowne, ale dają nadzieję.
— Wiem, ale nie mam takich pieniędzy — powiedziała, spuszczając wzrok. — Brakuje mi nawet na lekarstwa, a co dopiero…
— Nie wyglądam na krezusa, ale pamiętaj, że pozory mogą mylić. — Podszedł do kobiety i położył dłonie na jej ramionach. — To jak, Teresko? Jeśli miałbym taką kwotę, przyjęłabyś ją ode mnie?
Ponownie na niego spojrzała, a zaraz potem skinęła głową.
— Zrobiłabym wszystko, by dać Mateuszowi szansę.
Mężczyzna znów się szeroko uśmiechnął.
— To właśnie chciałem usłyszeć — rzekł, a zaraz potem dodał: — Oczywiście, nie zrobię tego za darmo. Mam nadzieję, że to rozumiesz, moja droga?
Jeszcze raz skinęła głową.
— Będę cię wkrótce potrzebował. — Przez wełnianą chustę poczuł, jak kobieta zaczyna drżeć i dodał:
— Nie bój się, to nie jest to, o czym myślisz. Zresztą, jestem już na to za stary. — Nieprzyjemny śmiech, który przerwał jego słowa, zupełnie nie pasował do wcześniejszego, łagodnego tonu głosu.
Odsunęła się o kilka kroków.
— Więc co mam zrobić? — zapytała. — I jaką mam pewność, że mówi pan prawdę o tych…, o tym, że dostanę te pieniądze?
— Nie masz żadnej pewności — odparł, szczerząc zęby w fałszywym uśmiechu. — Masz za to moje słowo i ono na razie musi ci wystarczyć.
Rozpiął płaszcz i z jego wewnętrznej kieszeni wyjął białą, lekko pomiętą kopertę.
— Trzymaj. Na razie jest pusta, ale gdy zrobisz to, czego od ciebie oczekuję, znajdziesz w niej wystarczającą ilość pieniędzy. Wiedz jednak, że nie będzie to łatwe zadanie. Dlatego dam ci do namysłu dobę. Jutro o tej porze znów przyjdę i jeśli tutaj, pomiędzy deskami furtki, nie znajdę koperty, będzie to znaczyło, że nie zmieniłaś zdania.
Nie czekając na odpowiedź, chwycił za metalową rączkę dwukółki i ruszył w powrotną drogę. Wózek zaskrzypiał przeraźliwie, a Bobowicz odwrócił się i rzucił jeszcze przez ramię:
— Nie bój się, psy nie będą dziś szczekać. Możesz być o to spokojna, moja droga. Możesz być spokojna, bo Czarny zawsze dotrzymuje słowa.