Читать книгу Czarny wygon Tom 2 - Stefan Darda - Страница 20
2.
ОглавлениеPowoli i metodycznie zasypałem broń na wpół zgniłymi liśćmi, po czym zabrałem się za łamanie zieleniejących pędów jakichś otaczających mnie kolczastych krzewów. Rzucałem je na kopczyk, rejestrując obojętnie, że coraz bardziej poranione dłonie zaczynają intensywnie krwawić. Zupełnie nie czułem wtedy bólu; najwyraźniej jakaś zapadka w układzie nerwowym odcięła dopływ bodźców zewnętrznych.
Kiedy prowizoryczna kryjówka sięgała mi już powyżej kolan, uznałem, że wystarczy. Wtedy też przyszło mi na myśl, że łatwiej byłoby, gdybym użył znalezionego noża. Dotarło też do mnie jak przez mgłę, że taka sterta szybciej zwróciłaby czyjąś uwagę niż niewielka, ledwie widoczna brunatna kupka liści, ale w tamtej chwili jakość skrytki nie była już dla mnie ważna.
Bardziej zajmowało mnie wspomnienie przybliżającej się od strony starzyźnianych zabudowań postaci mężczyzny.
Przeczuwając, że i tak nikogo nie znajdę, wróciłem raz jeszcze do czereśni i uważnie zlustrowałem miejsce, w którym — jak mi się zdawało — upadł. Absolutnie nic. Żadnych śladów krwi, żadnej wygniecionej trawy. Teraz było już jasne, że wystrzelony przeze mnie pocisk przed osiągnięciem celu przeszył niewidzialną barierę oddzielającą dwa równoległe światy.
Trudno mi było określić, czy kiedy naciskałem cyngiel, mój umysł dziwnym trafem pracował zadziwiająco logicznie, czy też był kompletnie zamroczony alkoholem. Chciałem wierzyć, że to pierwsze, lecz niewyraźne, tlące się z tyłu głowy, nieznośne jak uporczywy ból zęba przeczucie podpowiadało zupełnie coś innego.
Patrząc w miarę trzeźwo na całą sytuację, mógłbym próbować się usprawiedliwić, bo kogóż jak nie Dobrowolskiego mógłbym się wtedy spodziewać? Kto, jeśli nie przeklęty jednoręki ksiądz, od którego zaczęły się wszystkie nieszczęścia zesłane na żyjących wcześniej spokojnie ludzi, mógł wtedy zmierzać do mnie od strony Starzyzny? Cóż z tego, że przybrał inną postać? To mogła być jedna z tych jego dobrze znanych, mocno zgranych sztuczek. W inny sposób przecież nie zdołałby się do mnie zbliżyć…
— Miałeś pecha, że byłem zalany — szepnąłem do niewidzialnego Dobrowolskiego. — Na trzeźwo na pewno nie strzeliłbym do przyjaciela, nawet gdybym był przekonany, że to właśnie ty ukryłeś się w jego sylwetce. Ryzyko przecież zawsze istnieje…
A co, jeśli Adam rzeczywiście trafił do Starzyzny? Może w nocy z piątku na sobotę zdecydował się ruszyć w stronę bijących o północy dzwonów, w jakiś niewytłumaczalny sposób rozminął się z pięcioma podążającymi w przeciwnym kierunku osobami i wniknął w przeklęty wymiar objętej klątwą wioski?
— Spotkałbym go — przekonywałem samego siebie. — Długo szukałem Dobrowolskiego, a do Starzyzny nie jest przecież trudno trafić…
Ale jeśli mój przyjaciel, mieszczuch z krwi i kości, znalazł się nocą w przepastnym lesie, to w takiej sytuacji mógł zgubić się w jednej chwili i błądzić przez kilkadziesiąt godzin. Może właśnie tuż przed południem odnalazł zabudowania, zobaczył mnie, jak zmierzam w stronę czereśni i podążył za mną?
— Wołałby…
Mógłbym go przecież nie usłyszeć. Najpierw był daleko, a później jego głos zagłuszyły bijące dzwony…
Huśtawka emocjonalna nie pozwalała mi złapać głębszego oddechu. Optymistyczne scenariusze to brały górę nad czarnymi myślami, to znowu zatapiały się w odmętach paraliżującego strachu; strachu, że ten niewyobrażalny i trudny do ogarnięcia dramat wydarzył się naprawdę.
Jednak niepewność była w tym wypadku i tak lepsza, niż pierwsze obrazy, które przywołała powracająca nagle pamięć. Poza tym, chwila rozterek pomogła mi w jednym — przypomniałem sobie, co wtedy krzyknąłem, a z pewnością moje słowa byłyby zupełnie inne, gdybym choć w małym stopniu dopuścił do swej pijanej mózgownicy myśl, że naprawdę mam do czynienia z przyjacielem, a nie ze znienawidzonym potworem w ludzkiej skórze.
Zobaczyłem go wtedy, gdy szybkim krokiem zmierzał w moim kierunku. Właściwie prawie biegł. Mój zmętniały wzrok był na tyle jeszcze sprawny, bym poznał go w jednej chwili i — pomimo że dzieliło nas jakieś dziesięć metrów — bym mógł dość wyraźnie widzieć wyraz jego twarzy. Najpierw się uśmiechał, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć lub krzyknąć, ale wszystko się zmieniło, gdy wycelowałem w niego lufę karabinu. Uśmiech zamarł w ułamku sekundy, a w oczach zagościło bezbrzeżne zdziwienie, które niemal natychmiast zastąpione zostało strachem.
Wciąż chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, a jeśli nawet, to nic nie dotarło do moich uszu.
— Gnij w piekle, skurwysynu! — krzyknąłem, naciskając cyngiel.
Strzał był niedbały, oddany jakby od niechcenia. Pamiętam, że gdy broń szarpnęła nadgarstkiem na wysokości biodra, poczułem się jak John Wayne. Dobrowolski skryty pod postacią Adama Nawrota zachwiał się nieznacznie, ale nie upadł, co, biorąc pod uwagę moje umiejętności, wcale mnie nie zdziwiło. Postąpił za to dwa kroki do przodu z wyrazem bezgranicznego zdumienia na wykrzywionej bólem twarzy. Dopiero wtedy zobaczyłem, jak jego jasne dżinsy na lewym udzie gwałtownie zabarwiają się krwią wypływającą spod dolnej krawędzi sportowej, przeciwdeszczowej kurtki.
Byłem przekonany, że tylko go drasnąłem, próbowałem się podnieść, by stanąć do walki, a ponieważ nic z tego nie wyszło, chwyciłem karabin oburącz, by bronić się za jego pomocą. Przeklinałem się właśnie w duchu za to, że wziąłem ze sobą tylko jeden nabój, gdy Dobrowolski osunął się na kolana, a potem legł na boku, wciąż wpatrując się we mnie nic nierozumiejącym wzrokiem. Postanowiłem zaczekać aż znieruchomieje po serii przedśmiertnych konwulsji, które zaczęły wstrząsać jego ciałem.
W tym momencie zobaczyłem małą sylwetkę, siedzącą na kamieniu nieopodal…
— A więc naprawdę tu byłeś, synku…? — szepnąłem.
Na wspomnienie wyrazu twarzy Krzysia, a także tego, w jaki sposób zaraz potem odszedł, dreszcz przebiegł po moich plecach i znów zaczęło mi brakować tchu.
Wtedy właśnie ostatecznie przyznałem przed samym sobą, że są jednak momenty, w których niepewność, choćby tylko lekko skropiona nadzieją, bywa lepsza od świadomości dokonanego, niedającego się już odwrócić zła.
Po raz ostatni tamtego dnia opuściłem okolice czereśni i z podchodzącym ze strachu do gardła sercem podążyłem w stronę wciąż rozświetlonego słonecznym blaskiem Guciowa.
Tylko w świecie żywych mogłem znaleźć odpowiedź na pytanie, co tak naprawdę stało się kilka godzin temu.