Читать книгу Czarny wygon Tom 2 - Stefan Darda - Страница 23

5.

Оглавление

Jakieś pięć minut później siedziałem na drewnianym krześle, które odsunąłem od stołu na tyle, by na moich kolanach mogła spocząć spakowana torba. Lekko się garbiąc, opierałem na niej łokcie i, patrząc na wprost, poruszałem tułowiem w przód i w tył jak małe dziecko dotknięte chorobą sierocą.

Tuż po przekroczeniu progu pomieszczenia zlustrowałem je całe, mając nadzieję, że zobaczę syna, lecz zaraz potem Janek przedstawił mi mężczyznę, którego widziałem już wcześniej.

— To jest Krzysztof, mój przyjaciel z Zamościa — powiedział. — Przyjechał do nas ze świąteczną wizytą. Bywa tu bardzo często, bo Guciów sprzyja artystycznym duszom.

W milczeniu uścisnąłem dłoń nowego znajomego i zająłem miejsce.

Zaczynało mi odbijać i nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości.

Najpierw to graniczące z pewnością przekonanie, że za chwilę spotkam Kowalika, a zaraz potem niecierpliwe oczekiwanie na spotkanie z nieżyjącym od lat synem. Co teraz? Może wstanę i zacznę mordować? Jedną bliską mi osobę już dzisiaj załatwiłem, więc dlaczego by nie poprawić trochę tego rezultatu? Dobrowolskiemu nie dałem rady, to może przynajmniej odbiję sobie na Bogu ducha winnych, niepodejrzewających mnie o złe zamiary ludziach, którzy się mną zaopiekowali?

Obaj przyglądali mi się z niepokojem, wreszcie Stanisławski zaczął wiercić się niecierpliwie.

— Witek, może coś zjesz? — zaproponował. — Wszystko jest jeszcze gorące, szkoda, żeby wystygło…

Pokręciłem zdecydowanie głową. Od piątku niczego poza wódką nie miałem w ustach, ale myśl o jedzeniu sprawiła, że mój żołądek fiknął kozła.

Znów zapadła cisza, przerywana jedynie miarowym poskrzypywaniem krzesła, na którym siedziałem.

— To może się chociaż napijesz? — Janek sięgnął po stojącą na stole butelkę. — Pamiętasz Świeżość Poranka? Zdaje się, że dwa lata temu ci całkiem podeszła.

— Pamiętam — odparłem. — Od tamtej pory wiele się zmieniło, a od dziś zmieniło się to, że nigdy więcej nie wezmę alkoholu do ust. Ale jeśli wy macie ochotę, to się nie krępujcie. Ja muszę trochę dojść do siebie. Sporo ostatnio przeszedłem.

Gospodarz wstał i ruszył do baru, najprawdopodobniej po jakieś miarki na alkohol, a ja pozostałem przy stole tylko z Krzysztofem.

Był mniej więcej w moim wieku, szczupły, lekko szpakowaty i… nie wiem, jak to określić, ale chyba najbardziej adekwatnym sformułowaniem byłoby „charyzmatyczny”.

Czułem na sobie jego przenikliwy wzrok, więc nie wytrzymałem i spojrzałem na jego twarz. Była skupiona, powiedziałbym, że lekko zatroskana, a szare oczy przenikały mnie na wskroś.

— Widać, że dużo pan przeszedł — rzekł cicho. Jego dźwięczny, głęboki i nienachalny głos bardzo pasował do aparycji.

— Mam na imię Witek.

— Janek mi o tobie opowiadał — gładko przeszedł na „ty”. — Czasem bywa szorstki, ale to złoty człowiek i bardzo się martwił twoim nagłym zniknięciem.

— Ja też się martwiłem swoim nagłym zniknięciem. Przez dwa lata. — Nie było to z mojej strony zbyt grzeczne, ale nie potrafiłem się opanować.

W oczach Krzysztofa zatańczyły wesołe ogniki.

— Domyślam się.

— Uważaj, Witek, co przy nim mówisz — wtrącił się wracający do stołu Stanisławski. — Krzysiu jest znanym poetą, więc później możesz swoje słowa znaleźć na łamach prasy.

Spojrzałem na Janka. Lekko się uśmiechał pod nosem, więc nie miałem pojęcia, czy mówi serio.

— Wiesz, gdyby nie on — ciągnął — to kto wie, jak by się ta historia z Bogdanem skończyła. Jeśli mam być szczery, to chyba uratował ci dzisiaj życie. Jako pierwszy zorientował się, że dzieje się coś złego i dobiegł do was zanim Adamowicz na dobre wprawił w ruch swoją wirującą dwururkę.

— Daj spokój. Jak patrzę na Witka, to mam wrażenie, że i tak spóźniłem się o całe wieki.

Trudno mi było w to uwierzyć, ale się lekko uśmiechnąłem, a potem delikatnie dotknąłem palcami wielkiej opuchlizny okalającej lewe oko.

— Ale czy wy w ogóle wiecie, o co mu chodziło? Coś mu zrobiłem, czy jak?

Jak na komendę poruszyli głowami, z tym że Krzysztof pokręcił nią przecząco, a Stanisławski przytaknął.

— Nic mu nie zrobiłeś — rzekł pierwszy z nich. — Ale zanim się ocknąłeś, powiedział nam, dlaczego się tak zachował przy samochodzie.

— Właśnie. Pamiętasz dwa lata temu, jak spotkaliśmy się na drodze? — zapytał Janek. — Wróciłem wtedy z przesłuchania w Zamościu. Chodziło o morderstwo dwójki dzieciaków…

— Tak, pamiętam. Mam wrażenie, że to wydarzyło się w moim dzieciństwie.

— Zginął wtedy bratanek Adamowicza, Piotrek. Okolicę ogarnęła psychoza strachu, mieszkańcy skrzyknęli samozwańcze nocne patrole, ale to chyba wiesz, prawda? Bogdan oddał się poszukiwaniom zabójcy bez reszty. Pytałem go dzisiaj, mówił, że widział cię wtedy na miejscu morderstwa, a później drugi raz, jak pożyczyłeś ode mnie broń i, ponieważ byłeś obcym, stałeś się jego głównym podejrzanym. Tym bardziej że nie spotkał cię już nigdy więcej.

— Aż do dzisiaj — uzupełnił trzeźwo Krzysztof.

— No właśnie, aż do dzisiaj. Zresztą chłop przez tamte wydarzenia po prostu do reszty sfiksował. Wcześniej był gospodarzem na schwał, a po stracie swojego ukochanego chrześniaka, któremu planował zapisać cały majątek, zaniedbał wszystko do reszty. Więcej czasu spędza w swoim szałasie w krzakach z nadzieją, że dopadnie wreszcie zabójcę, niż w domu przy poważnie chorej na serce żonie.

Janek polał do dwóch kieliszków, trzeci pozostawiając pusty. Przyglądałem się jego ruchom, ale myślami krążyłem zupełnie gdzie indziej.

Wypili za moje zdrowie, a później Stanisławski znów się odezwał, wyrywając mnie z zadumy.

— Podejrzewam, że rozumiesz, dlaczego nie wezwaliśmy policji. Postanowiliśmy poczekać na twoją decyzję. W każdej chwili możesz oskarżyć Adamowicza o pobicie, a my zeznamy na twoją korzyść. No ale… — zawiesił głos, spojrzał na mnie, rozłożył dłonie w geście bezradności i wzruszył niepewnie ramionami.

— W każdym razie podejrzany na pewno nie oddalił się z miejsca zdarzenia i znamy miejsce jego pobytu, jakby co — mówiąc to, Krzysztof bacznie mi się przyglądał.

— Szałas w pobliskich krzakach? — zapytałem retorycznie, nie oczekując nawet odpowiedzi. — Nie, no pewnie, że to nie ma sensu. Z różnych względów, a chyba głównie dlatego, że to po prostu biedny i skrzywdzony przez los człowiek, prawda?

Nie zaobserwowałem żadnej reakcji, ale obaj w głębi ducha odetchnęli z ulgą.

Byłem tego pewien.

*

Rozmowa sprawiła, że poczułem się lepiej na tyle, by zdecydować się na skosztowanie przyniesionych specjalnie dla mnie smakołyków.

Po kilku pierwszych ruchach widelcem mój żołądek zaczął pracować normalnie i wreszcie potężny głód dał znać o sobie. Pochłaniałem pożywienie zdecydowanie zbyt łapczywie, ale za bardzo cieszyłem się smakiem przepysznych, po mistrzowsku doprawionych gołąbków nadziewanych mięsem i ryżem, polanych aromatycznym grzybowym sosem, by się w jakikolwiek sposób hamować. O ile akurat z sosu mógłbym bez większego problemu zrezygnować (grzybów miałem w ostatnim czasie pod dostatkiem), o tyle smak pozostałych składników potrawy przeniósł mnie do siódmego nieba.

Później prawie bez gryzienia połknąłem jeszcze niemal cały półmisek wędlin i kilka kawałków niesamowitego, polanego czekoladą sernika z bakaliami domowej roboty. W pewnym momencie, gdy talerze zaczęły się już robić pustawe, Janek zapytał, czy nie przynieść jeszcze czegoś z domu. Uspokoiłem go stwierdzeniem, że nie trzeba, bo przez dwa lata zdążył mi się skurczyć żołądek. Krzysztof w tym momencie parsknął śmiechem.

Wydawało mi się, że smak lavazzy z ekspresu, którą na zakończenie posiłku przyrządził gospodarz, pamiętałem dość dobrze, ale nic z tych rzeczy. To była najlepsza kawa, jaką piłem w życiu.

Gdy delektowałem się ostatnimi łykami drugiej, słodkiej jak syrop filiżanki, Krzysztof powiedział do mnie:

— Wiesz, Janek kiedyś mi opowiedział całą historię Starzyzny, którą mu przekazałeś, kiedy pożyczałeś od niego broń. Uwierzyłem w nią chyba bardziej niż on, ale jeśli miałbym w tej chwili jakiekolwiek wątpliwości, czy mówiłeś wtedy prawdę, to patrząc, jak jesz, właśnie bym się ich wyzbył. — Kiedy to mówił, delikatny uśmiech rozświetlał jego pogodną twarz.

Nagle jego oczy spoważniały i zapytał:

— Byłeś tam, prawda? Przez ten cały czas byłeś w Starzyźnie?

Przez dłuższą chwilę nie odpowiadałem, ale opuściłem głowę i w końcu odparłem:

— Tak, ale nie chcę o tym mówić. Na pewno nie teraz… — zawahałem się — …a może nawet już nigdy…

Znów nieświadomie zacząłem się kiwać w przód i w tył. Pogodny nastrój wyparował w mgnieniu oka, zostawiając po sobie tylko pełną napięcia ciszę.

— Wiesz, kto ich zabił, prawda? — znów usłyszałem jego głos.

Przytaknąłem bez słowa.

— Czy on może tu wrócić?

Powiew chłodnego powietrza liznął mój kark akurat w chwili, gdy przypomniałem sobie potężny korpus z odciętą głową.

— Nie — odpowiedziałem szeptem, by po chwili dodać, już odrobinę głośniej: — To znaczy… przynajmniej tak mi się wydaje. Zabiłem go. To znaczy, odciąłem mu głowę saperką, więc chyba go zabiłem, ale… tak naprawdę, to tam nigdy nic nie wiadomo na pewno.

— Powiesz Bogdanowi, że ten, kto zamordował jego bratanka, nie żyje? — Janek również mówił prawie szeptem, jakby to piskliwe dźwięki wydawane przez krzesło były w tym momencie najważniejsze, a on nie chciałby ich zagłuszać.

— Powinienem? Myślisz, że to coś zmieni albo przyniesie mu ulgę?

— Nie wiem. Może tak. Chyba nie zaszkodziłoby spróbować.

Stanisławski napełnił po raz kolejny dwa kieliszki.

— Zastanów się — powiedział. — A my w tym czasie wypijemy. Tym razem za zdrowie Bogdana.

Myślałem nad jego słowami. Ile miałbym powiedzieć ukrywającemu się gdzieś tam w ciemnościach, zniszczonemu obsesją nieszczęśnikowi? Czy w ogóle uwierzyłby chociaż w jedno moje słowo?

— Janek? — Podniosłem nagle głowę. Wspomnienie dwa tysiące piątego roku nasunęło mi oczywiste pytanie i — który to już raz tego dnia zdziwiłem się, że z takim opóźnieniem na coś wpadam. — Pamiętasz wieczór, gdy widzieliśmy się ostatnio, prawda? Czy tamtej nocy, albo następnego dnia, spotkałeś może tego mojego kolegę, który jeździł białym oplem?

Znieruchomiał z kieliszkiem w ręku, zadumał się, a po chwili upewnił się:

— Chodzi ci o Rafała, z którym byliśmy nocą w lesie?

— Tak, właśnie o niego.

— Nie, nie widziałem. A co z nim?

— No właśnie nie mam pojęcia. Ostatni raz widziałem go w tamten Wielki Piątek. Przywiózł mnie tu z Krasnobrodu, a później… Zresztą nieważne. A może coś słyszałeś na temat tego, że znaleziono wtedy kogoś rannego, albo… — z trudem przełknąłem ślinę — …albo może zwłoki mężczyzny? Na pewno coś byś o tym…

— Nie. Na pewno nie.

— To dobrze. Tak mi się przynajmniej wydaje. Został zraniony przez… nieważne przez kogo, ale mam nadzieję, że nie na tyle, by stało mu się coś poważnego. Twoje słowa tylko to potwierdzają.

Gdy przechylali kieliszki, wstałem z krzesła, by zaraz potem oznajmić:

— Czas już na mnie. I tak wystarczająco długo zabawiłem w tej okolicy.

Czarny wygon Tom 2

Подняться наверх