Читать книгу Czarny wygon Tom 2 - Stefan Darda - Страница 18

26 marca 2005 (Wielka Sobota)

Оглавление

Michał leżał na świeżo ułożonym sztaplu sosnowych calówek ze splecionymi za głową dłońmi i wpatrywał się w niebo. Czuł, że jest dość chłodno, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało, ponieważ skupiał się na wiszącej nad nim srebrzystej tarczy, spoglądając na nią to jednym, to drugim okiem; gdy patrzył oboma równocześnie, widział nad sobą dwa księżyce. Pamiętał, że opierał się braciom przez pierwsze dwie kolejki, ale zaraz potem odrobił stratę ze sporą nawiązką. W ciągu niecałej godziny pękła pierwsza flaszka. Zaraz potem zabrali się za kolejną, ale jej już nie dali rady.

— Chtórahozina? — spytał.

Ponieważ nie uzyskał odpowiedzi, podniósł rękę, przysunął nadgarstek do nosa i starał się odczytać czas na zegarku. Przez dłuższą chwilę marszczył w groteskowym skupieniu brwi, jednak ostatecznie poddał się, usiadł z wysiłkiem i ponowił pytanie.

— Twoja ostatnia. A co ja, zegarynka? — Siedzący obok Mirek mętnym wzrokiem obserwował poczynania starszego brata. Nie był aż tak pijany jak on, ale też porządnie kręciło mu się w głowie.

— Lisz się ze sowami szszeniaku… — Michał wstał i lekko się zatoczył, a potem rozejrzał wokół. — Dzie drugi szszeniak?

Odpowiedziało mu tylko obojętne wzruszenie ramion.

— Wstawaj młody, do domu jeziemy. — Kiwając się w przód i w tył wskazał samochód, a następnie podążył zygzakiem w jego kierunku.

Najmłodszy z Bisów także ruszył w stronę auta. Był na tyle przytomny, by wyjąć kluczyki ze stacyjki. Zanim to zrobił, sprawdził godzinę na desce rozdzielczej. Cyfrowy wyświetlacz pokazywał kwadrans po północy.

— O, w mordę… — Mirek był wyraźnie zaskoczony. Dałby głowę, że jest nie dalej niż wpół do dwunastej. — Faktycznie, późno się zrobiło. Idę poszukać Maćka i zaraz jedziemy.

Śpiącemu już na tylnym siedzeniu bratu było to najwyraźniej całkowicie obojętne.

O wpół do pierwszej swoim zwyczajem Adamowicz po raz drugi podczas nocnego czuwania nalał do kubka kawę z termosu. Pierwszy raz pił ją około dziesiątej, jeszcze w Wielki Piątek, więc była niesłodzona, przez co teraz, po kilku pierwszych łykach skrzywił się z niesmakiem. Żałował, że nie zabrał ze sobą kilku kostek cukru.

Policjanci wciąż monitorowali teren. Zmieniali wprawdzie co jakiś czas miejsce postoju, ale właśnie przed momentem radiowóz po raz kolejny pojawił się w pobliżu. Wjechał na położony naprzeciw zagrody Stanisławskiego parking, zawrócił na nim i zatrzymał się na wąskiej, prostopadłej do jezdni dróżce.

Ze względów oszczędnościowych latarnie we wsi zwykle wyłączano około dwudziestej trzeciej, jednak od nocy, podczas której zamordowano dwójkę młodych, paliły się one bezustannie od zmierzchu do świtu. Mimo tego, ponieważ wjazd na parking położony był prawie dokładnie pomiędzy dwiema z nich, granatowy policyjny opel astra stał się niemal zupełnie niewidoczny.

„Spryciarze — pomyślał Bogdan i z uznaniem pokiwał głową, uśmiechając się pod nosem. — Bisy mogą się zdziwić, jak będą wracać do Bliżowa”.

Zastanawiało go, dlaczego praca zajmowała im tyle czasu. Był przekonany, że jego pracownicy uporają się z robotą o wiele szybciej. Dokładnie w momencie, gdy doszedł do wniosku, że zapewne tym razem pojechali okrężną drogą przez Adamów, w oddali zobaczył zbliżające się od strony Bondyrza światła samochodu.

Bogdanowi doskwierało niemało związanych z wiekiem dolegliwości, ale wzrok miał jeszcze wyjątkowo dobry, więc już z odległości jakichś dwustu metrów rozpoznał markę. Stary pięciodrzwiowy volkswagen golf pędził przez Guciów ze zdecydowanie zbyt dużą prędkością; niewiele brakowało, a przemknąłby obok skrytego w półmroku radiowozu, jednak policjant w ostatniej chwili zdążył wybiec na skraj drogi i dać sygnał do zatrzymania pojazdu. Zaraz potem przeszywający pisk hamujących opon poniósł się echem po okolicy.

— Co tam chowasz?

Maciek drgnął i rozejrzał się mętnymi od wypitego alkoholu oczyma; jego prawa, ubrana w roboczą rękawicę dłoń wysunęła się zza pazuchy. Wreszcie zauważył najmłodszego z braci, który siedział na małej ławeczce usytuowanej parę metrów dalej pod ścianą budynku.

— Nic — mruknął w odpowiedzi. Był mniej pijany od Michała, ale, podobnie jak tamten przed chwilą, również chwiał się lekko na nogach.

— Widziałem przecież. — Mirek wstał leniwie, zrobił kilka kroków i stanął na szczycie schodków. Pomimo że we trzech wypili mniej więcej po tyle samo, on akurat wyglądał na co najwyżej lekko wstawionego. — Nie strugaj wariata. Mnie nie oszukasz.

Znajdowali się przy wejściu do piwnicy domu Adamowicza. Niewielkie drzwi, prowadzące do wnętrza wciąż były uchylone. Mirek zszedł na dół i stanął obok Maćka.

— Wyłamałeś je czy były otwarte? — spytał.

— Gówno cię to obcho… — Stłumiony stalowym uściskiem głos uwiązł mu w gardle. Nim zdążył się zorientować, Mirek sięgnął mu do wewnętrznej kieszeni bluzy, by po chwili wyciągnąć z niej plik banknotów.

— A, ty… złodziejaszku — uśmiechnął się, odczekał kilkanaście sekund i dopiero wtedy zwolnił chwyt. — Ładnie to tak gospodarzowi pieniądze podbierać? I to chyba na dodatek przeznaczone na uzdrawianie jego żony… Coś chyba wspominał, że leczenie sporo kosztuje i przed południem jeździł do banku w Adamowie, żeby mu nie zabrakło na konowałów i leki. Też to słyszałeś, co? — Popatrzył na rozmasowującego szyję, ciężko oddychającego Maćka, którego twarz w księżycowej poświacie wydawała się trupioblada. — Pytam się, otwarte były?

Odpowiedział skinieniem głowy, lecz na wszelki wypadek Mirek podszedł do drzwi i obejrzał je na tyle, na ile było to możliwe w tych warunkach, a następnie znów spojrzał na brata.

— Paluchy zostawiłeś w środku?

Tym razem Maciek pokręcił głową, a na potwierdzenie przeczącego gestu uniósł do góry obie ręce w rękawicach.

— Fachowcy nie zostawiają śladów na miejscu zbrodni — oświadczył poważnie.

— W takim razie spieprzaj do auta, fachowcu.

— Mirek, kurwa, pieniądze dawaj moje…

— Do samochodu, powiedziałem!

Średni z braci spuścił głowę i z rezygnacją zaczął wdrapywać się po schodach.

— Tylko za kółkiem nie siadaj, bo ja będę prowadził. Słyszysz?

— Mhm. — Maciek był już na górze i rozpoczynał mozolny marsz w kierunku palącej się w oddali lampy sodowej oraz widocznego w jej świetle volkswagena. Po kilku krokach zatrzymał się.

— A co ty tu jeszcze będziesz…

Gdy odwrócił głowę, okazało się, że w pobliżu ziejącego pustką wejścia do piwnicy nie ma już nikogo.

— Nie ma szans, na pewno nic z tego nie będzie…

Serce Bogdana skoczyło w piersi, gdy usłyszał czyjś głos. Gwałtownie podniósł głowę, równocześnie sięgając po opartą o drzewo strzelbę. Odbezpieczył broń i wstał na równe nogi.

— Kto tu?! — Wytężając wzrok, starał się wypatrzyć tego, kto niepostrzeżenie podkradł się tak blisko.

Noc była jasna i dość spokojna, ale coś zdawało się wisieć w powietrzu. Kiedy żyje się w zgodzie z przyrodą od kilkudziesięciu lat, zmysłem, którego nie mają miastowi, można wyczuć, że las się boi. Spróchniałe gałęzie bardziej niespokojnie ocierają się o pnie wiekowych drzew, jakby szukając w ich pobliżu schronienia, a ptaki, niezależnie od gatunku, alarmującymi głosami ostrzegają się wzajemnie przed nadchodzącym zagrożeniem. Tak zachowuje się las przed nadejściem wietrznej nawałnicy lub obfitych, mokrych śniegów, które swoim ciężarem są w stanie zrujnować nawet najpotężniejsze korony dębów. Niektórzy mówią nawet, że jeśli ktoś wybierze się nocą w leśne ostępy, w których planowane jest w najbliższym czasie karczowanie większej ilości drzew, może wyczuć pod stopami lekkie drżenie. Tak samo jak zwierzę stojące przed bramą ubojni czuje, co je czeka i za nic w świecie nie daje się wprowadzić do środka, tak samo las, sobie tylko znanym sposobem, odgaduje swoją przyszłość.

Stojąc z wycelowaną przed siebie strzelbą, Adamowicz miał nadzieję, że tym razem las ostrzega przed innym niebezpieczeństwem. Był nawet skłonny uwierzyć, że usłyszane przed chwilą słowa wypowiedziało coś, czego nie można dotknąć ani zobaczyć, coś, co sprzyja ludziom żyjącym w tym miejscu niemal od urodzenia, coś, co rozumie, że czasem trzeba przecież wyciąć trochę drzew, aby na ich miejscu posadzić nowe.

Duszną od napięcia ciszę znów przerwał ten sam głos:

— Nigdy go nie zła…

Opuścił broń i przez dłuższy czas stał nieruchomo. Gdy zrozumiał, co się właśnie wydarzyło, tak naprawdę powinien się uspokoić, ale jednak miał wrażenie, że dopiero teraz jego serce zaczęło walić jak opętane. Sięgnął do kieszeni po papierosa i drżącymi dłońmi próbował go zapalić. Kiedy wreszcie mu się udało, zaciągnął się głęboko kilka razy.

Zanim usłyszał ten głos, jego myśli błądziły mniej więcej dwadzieścia kilometrów stąd, gdzieś w okolicy oddziału kardiologii zamojskiego szpitala. Jego żona dzień po pogrzebie Piotrka przeszła zawał serca, niemniej jednak lekarze wciąż nie potrafili jeszcze jednoznacznie określić stopnia zaawansowania choroby. Potrzebne były kolejne badania, nie wykluczano nawet konieczności wszczepienia by-passów.

Janka była dość skrytą osobą, niechętnie uzewnętrzniającą swoje emocje. Kilka lat temu zaczęły się u niej problemy z nadciśnieniem i nadwagą, jednak Bogdan nigdy by się nie spodziewał, że jej stan jest aż tak zły. Miała przecież tylko czterdzieści osiem lat, była więc młodsza od niego o czternaście i biorąc ją za żonę, Adamowicz miał nadzieję, że to ona będzie się nim opiekowała na starość, a nie odwrotnie. Kto wie, może teraz potrzebowała go jak nigdy dotąd, ale on uznał, że najlepsze, co może dla niej zrobić, to zająć się znalezieniem zabójcy Piotrka. Przecież ona też kochała go jak jedynego syna.

Zdarzało się jednak w czasie długich nocy, że Bogdan zaczynał mieć wątpliwości, czy przypadkiem to jego całe dyżurowanie nie jest wygodną wymówką. Były momenty, gdy sam sobie tłumaczył, że Piotrkowi już przecież nikt i nic życia nie zwróci, że ważniejsze jest to, co wciąż trwa i wtedy zaczynał się zwyczajnie bać. Nigdy w życiu się nikim tak naprawdę nie opiekował, a jak myślał, że teraz być może będzie się musiał tego nauczyć, to wpadał w panikę. Zdarzały się też chwile, gdy w jego głowie rodziła się obrzydliwa, również dla niego samego, nadzieja. Nadzieja, że może jednak nie będzie musiał…

W takich właśnie momentach postanawiał, że nie będzie się liczył z kosztami, że odda wszystkie pieniądze, by Janka jednak wróciła do zdrowia. Nie czuł się dzięki temu lepiej, ale te materialne rozważania pozwalały mu być spokojniejszym. Uspokajało go myślenie o tym, komu za co i ile zapłaci, w jaki sposób będzie starał się o sanatorium, zastanawiał się, kto z sąsiadów może pomóc w ewentualnej rehabilitacji żony…

Tak było też przed chwilą.

Tyle tylko, że przed chwilą zrozumiał też coś co innego — naprawdę zaczynał wariować. Przecież tylko szaleńcy mamroczą coś do siebie, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.

Gdy ponownie siadał na swoim miejscu, znów miał ochotę to powiedzieć. Tym razem jednak ugryzł się w język.

Policyjny radiowóz stał ciągle w tym samym miejscu i wyglądało na to, że pozostanie tam do rana.

„Przynajmniej się wyśpią chłopaki” — pomyślał.

Na drzemkę podczas służby jednak miała przyjść jeszcze pora. Na horyzoncie pojawił się kolejny zmierzający od strony Bondyrza samochód.

Gdy Adamowicz wytężył wzrok, okazało się, że tym razem powoli nadjeżdżają dwa auta. Błysnęła policyjna latarka i jasne audi zaczęło zwalniać. Kierowca jadącego z tyłu samochodu przekonał się, że policjant zainteresowany jest zatrzymaniem tylko jednego z nich, wrzucił więc lewy kierunkowskaz i łagodnym manewrem wyprzedził.

„Tym razem to na pewno oni” — stwierdził w myślach Bogdan i zgasił niedopałek papierosa, wciskając go głęboko w wilgotną ściółkę.

— Widzisz, ośle, co by było, gdybym cię posłuchał? — Mirek co chwila nerwowo spoglądał w tylne lusterko. — Mógłbym się z prawkiem pożegnać. Może by mnie nawet wsadzili…

— Ale co? — Maciek popatrzył na niego zdziwiony.

— Co? Ty ślepy jesteś, czy jaki? Pały zahaltowały tę audiczkę, co to mi ją kazałeś od kilometra wyprzedzać.

— Jakie, kurwa, pały? — Średni z braci odwrócił się gwałtownie. — O kuuurwa, ja pierdolę. Gazu!

— Zamknij się.

— Ale żeśmy mieli szczęście, Mirosław — wypowiadane słowa potwierdziło głośne westchnienia ulgi. — Nie jadą za nami czasem? Przecież ty ze dwa promile to lekko masz… Albo i ze trzy.

Kiedy Mirek uznał, że odjechali już na bezpieczną odległość, postanowił przyspieszyć. Leciwy golf niemrawo reagował na wciśnięty do oporu pedał, ale wreszcie silnik wszedł na wyższe obroty i licznik wskazał ponad dziewięćdziesiąt na godzinę. Kierowca starał się koncentrować na drodze, lecz pokusa ciągłego spoglądania we wsteczne lusterko była silniejsza. Zrobił to po raz kolejny, gdy z siedzenia obok dobiegł krzyk:

— Uważaj!!!

Natychmiast skierował wzrok na jezdnię i zobaczył ciemny, podłużny kształt, leżący w poprzek niej. Na hamowanie było już za późno, więc tylko odruchowo odbił kierownicą w lewo, omijając przeszkodę o centymetry.

— Co to było, do cholery?!

Maciek oglądał się, ale za tylną szybą widział tylko nieprzeniknioną ciemność.

— Kurwa, nie jestem pewien, ale tam chyba ktoś leżał…

Samochód zjechał na pobocze.

— Co robisz, dlaczego się zatrzymujemy?

— A jak myślisz? — Mirek zgasił silnik. — Trzeba to sprawdzić.

— Zdurniałeś? Chcesz skończyć jak młody Adamowicz? Pierdolę, ja nie wysiadam! To może być jakaś zasadzka…

— Ktoś musiałby być głupi, żeby w ciemnych łachach kłaść się nocą na drodze. Chodź, we dwóch będzie bezpieczniej.

Maciek pokręcił głową.

— Jak go ktoś zaraz przejedzie, to będzie na nas — dodał Mirek, otwierając drzwi. — Masz ochotę na przepytywankę prowadzoną przez smutnych panów w granatowych czapkach?

Wydawało się, że ten argument zaczyna powoli docierać do adresata; średni z braci zaczął niespokojnie kręcić się w fotelu.

— Może chociaż zbudzimy Michała? We trzech byłoby… no wiesz, tego… jakoś…

— Jak zarzuciło autem w bok, przeleciał na tylnym siedzeniu jak worek kartofli, przypieprzył w prawe drzwi i nawet jednego oka nie podniósł. Chcesz go budzić? Proszę bardzo, ale wtedy może nas tutaj ranek zastać.

— No dooobra — Maciek zgodził się wreszcie, nie kryjąc jednak braku entuzjazmu. — Ale przynajmniej cofnij trochę, żebyśmy mieli bliżej.

Minutę później stali nad oświetlonym skąpo przez tylne światła golfa i księżycową poświatę mężczyzną, mniej więcej koło czterdziestki, który nie dawał znaku życia. Mirek przykucnął obok niego, nachylił się, zamarł na chwilę i stwierdził:

— Oddycha chyba.

— Czyli żyje, pijaczyna, co nie?

Najmłodszemu z Bisów nie chciało się nawet komentować słów brata, który pomimo swych trzydziestu czterech lat zachowywał się czasem jak dziecko. Zamiast tego zakomenderował:

— Do rowu z nim i spieprzamy.

Sam czuł się niepewnie w tej sytuacji. Zasłyszane ostatnio opowieści miejscowych wywoływały teraz nieprzyjemne przeczucie, że za chwilę z ciemności wyłoni się olbrzymia sylwetka tajemniczego napastnika. Drzewa szeleściły złowrogo, potęgując tylko wrażenie niepokoju.

Zatrzymali się dokładnie naprzeciw drogi prowadzącej do Słonecznej Doliny i Mirek co chwila spoglądał w stronę piaszczystego traktu, jakby podskórnie przeczuwając, że niebezpieczeństwo może przyjść właśnie stamtąd. Przebiegł go dreszcz, gdy delikatny wiatr przyniósł tuman wilgotnej mgły; w jej oparach czuć było wyraźnie duszny fetor rozkładu zmieszany z ledwo wyczuwalną wonią spalenizny.

— Zaraz, zaraz… Nie tak szybko… — Maćka natomiast strach zdążył już najwyraźniej opuścić. — Zanim „do rowu z nim”, to przydałoby się skroić frajera. Nie wygląda mi na biedaka, popatrz no tylko na te miastowe ubranka…

Przykucnął i zaczął przetrząsać kieszenie mężczyzny, po chwili jednak cmoknął z rozczarowania.

— Goły i wesoły, psiakrew!

Mirek przestał lustrować teren i spojrzał na brata.

— Nic nie ma? Portfel, jakaś kasa, zegarek…?

— Zegarek gówniany, szkoda nawet brać, a poza tym — czyściutki. Do rowu dziada — mówiąc to, starszy z braci złapał nieznajomego za nadgarstki. — Życie żeśmy mu uratowali, a on nie ma nawet czym zapłacić, łajza jedna. Dla biedaka nocleg w trawie pod chmurką będzie odpowiedni. Bierz go, Miruś, z drugiej strony, pakujemy go w krzaki i jedziem, bo zimno.

Mirek pochylił się, ale zaraz potem znów wyprostował.

— Czekaj… Coś ty powiedział?

— Ale że niby co?

— Że uratowaliśmy mu życie?

— No bo przecież…

— Maciek, jesteś wielki! Poczekaj tu, a ja pójdę do auta i zrobię trochę miejsca na tylnym siedzeniu, koło głowy naszego szlachetnego rodu.

— Ale…

— Żadne ale. Zobaczysz, jeszcze będziesz mi dziękował. — Uśmiechnął się zadowolony z pomysłu, który wpadł mu właśnie do głowy. — Zresztą nie tylko ty…

Przesuwając Michała na tylnym siedzeniu, ciągle szczerzył zęby. Nie potrafił zachować powagi, wyobrażając sobie minę najstarszego z braci, gdy rano we własnym wyrku zobaczy śpiącego nieznajomego faceta.

Czarny wygon Tom 2

Подняться наверх