Читать книгу Czarny wygon Tom 2 - Stefan Darda - Страница 17
25 marca 2005 (Wielki Piątek)
ОглавлениеGdy nazajutrz o świcie wracał z nocnego dyżuru, przypomniał sobie zakończenie rozmowy odbytej poprzedniego dnia z najstarszym z Bisów. Na zadane przez Michała z wyraźną intencją załagodzenia napiętej atmosfery pytanie o rezultaty nocnych poszukiwań, Adamowicz odpowiedział z rezygnacją, która jego rozmówcę z pewnością mogła zmylić. Odpowiedział w tonie, w jakim od kilku dni przebąkiwała większość mężczyzn biorących udział w nocnych czatach.
— Skoro przez ponad dziesięć dni nie stało się nic złego, ba — poszukiwany nie był nawet widziany w okolicy, to może przeniósł się gdzieś w inne rejony? — Mówiąc takie mniej więcej słowa, każdy z nich podświadomie starał się zakląć rzeczywistość; w tubalnych męskich głosach brzmiała nadzieja, że im więcej razy coś się powtórzy, tym większa jest szansa, aby słowa stały się ciałem. Prawda była taka, że nikt z nich, pomimo że większość była uzbrojona w myśliwską broń palną, nie miał ochoty na nocne spotkanie z olbrzymem, który przez te ostatnie dni w opowieściach przekazywanych z ust do ust, zdążył już urosnąć do rozmiarów dwuipółmetrowego monstrum.
Mierzący niecałe sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu Bogdan, jeden z najstarszych wśród czatujących nocami w ukryciu, też miał nadzieję. Nadzieję, że wszystkie te zaklęcia są niewarte funta kłaków.
Oddałby wszystko za spotkanie z olbrzymem, nawet jeśli miałoby się okazać, że plotki odnośnie do potężnej postury oprawcy nie są przesadzone. Przez całe życie dość twardo stąpał po ziemi i, w przeciwieństwie do innych, niespecjalnie wierzył w istnienie „guciowskiego upiora”, o którym z upodobaniem godnym lepszej sprawy rozpisywały się lokalne gazety. Wierzył natomiast w istnienie ludzi, których należy jak najszybciej unieszkodliwić, by nie wyrządzili już więcej zła. W swoim przekonaniu był tym bardziej zdeterminowany, że bezsensowne, niczym nieusprawiedliwione okrucieństwo, dotknęło w sposób bezpośredni właśnie jego rodzinę.
Kiedy więc Adamowicz głośno wyrażał przekonanie: „nigdy go nie złapiemy”, to miał nadzieję, że los, który ostatnio tak bardzo go doświadczył, właśnie czujnie nadstawia uszu i zaciera swoje oślizgłe macki, z nikczemną satysfakcją na złośliwym pysku, szykując gospodarzowi kolejną przykrą niespodziankę.
Było jeszcze szaro, gdy Adamowicz wjechał na podwórze, ale już wystarczająco jasno, by mógł dostrzec, jak wiele Bisowie zrobili od minionego wieczora.
— Co, do diabła i jasnej cholery? — mruknął, wysiadając z auta.
Kręcąc z niedowierzaniem głową, obszedł podwórze, na którym piętrzyły się stosy okorowanej tarcicy. Większość materiału spoczywała na starannie ułożonych stosach, przeznaczone na drewno opałowe odpadki leżały jako wielka zgrabna pryzma, a sosnowa kora była starannie zgrabiona w jedno miejsce, tworząc cienką, przygotowaną do suszenia w słoneczne dni warstwę.
Adamowicz do tej pory prawie zawsze dyżurował w okolicy zagrody agroturystycznej Stanisławskiego i, ponieważ Bisowie w drodze powrotnej do Bliżowa przejeżdżali obok jego stanowiska, dokładnie wiedział, o której każdego dnia kończyli robotę. Ze względu na zbliżającą się Wielkanoc ostatniej nocy chętnych do patrolowania było nieco mniej i tym razem w udziale przypadła mu warta na przeciwległym końcu wioski, już prawie na granicy z Bondyrzem. Mógł się więc teraz co najwyżej domyślać, o której jego pomocnicy zakończyli pracę, ale założyłby się o spore pieniądze, że nie opuścili podwórza wcześniej niż o drugiej nad ranem.
„Do tej pory ani razu nie musieli jej świecić” — pomyślał i zwrócił wzrok w stronę silnej lampy sodowej zamocowanej na ścianie stodoły.
Podczas wykonywanego machinalnie obrządku Bogdan zastanawiał się, czy przypadkiem poprzedniego dnia nie nacisnął Bisów zbyt mocno. Faktem jest, że do tej pory bezczelnie się lenili, ale może nie powinien był na nich wrzeszczeć. Może wystarczyłoby powiedzieć kilka ostrzejszych słów i efekt byłby ten sam. Ze względu na to, że Janka pochodziła z Bliżowa i bywał tam po swoim ślubie dość często, znał przecież każdego z tych chłopaków od małego i — przynajmniej tak mu się wydawało — cieszył się u nich jako takim szacunkiem.
Przeszłości nie da się zmienić — wiedział to teraz aż nadto dobrze, więc postanowił, że jakoś Bisom wynagrodzi zarówno ich pracę, jak i swoje nerwy. Byle tylko skończyli przed niedzielą, bo przecież w Wielkanoc na podwórzu musi być bezwarunkowo porządek.
O ósmej Adamowicz był już gotowy do spania. Zastanawiał się, ile czasu jego pracownicy będą potrzebować na to, aby wypocząć. Nie miał raczej nadziei, że pojawią się punktualnie; tak naprawdę to cieszyłby się, gdyby robota ruszyła koło dziesiątej. Postanowił jednak spróbować swojej sztuczki.
— Na pewno teraz nie przyjadą — powiedział, uważnie wypatrując przez szybę. — Nie dadzą rady, przecież skończyli nad ranem, napracowali się i muszą trochę odpo…
W tym momencie granatowy golf pojawił się w bramie. Gospodarz uśmiechnął się z satysfakcją i położył do łóżka.
Leżąc na plecach, z dłońmi splecionymi pod głową mówił głośno:
— Nie uda mi się go dorwać. Na pewno nie będzie na tyle głupi, żeby się teraz kręcić w okolicy. Na pewno jest bardzo sprytny.
Powtórzył to kilkakrotnie i gdy już był pewien, że wiadomość dotarła do kogo trzeba, odetchnął z ulgą.
Tym razem zasypiał bez tabletek. Wystarczająco uspokajała go myśl, że noc z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę będzie z całą pewnością przełomowa. Był zadowolony ze swojego sprytu, a własne dziwaczne zachowanie zupełnie go nie martwiło.
Postanowił zająć stanowisko jeszcze za dnia, aby nie minęło go to, co niewątpliwie nadchodzi. Minął gospodarstwo Stanisławskiego i jak zwykle wjechał autem w odchodzącą od asfaltu wąską dróżkę. Samochód zawsze stawiał na tyle daleko od swojej czatowni, by przypadkiem nie spłoszyć tego, na kogo polował.
Wyjął z bagażnika foliowy worek wypełniony sianem, a następnie przewiesił przez ramię płócienną torbę z kanapkami i kawą w termosie. Zanim włożył pod pachę myśliwską, dwulufową strzelbę, uważnie sprawdził, czy jest naładowana. Po kilku minutach z ciężkim westchnieniem usiadł na worku wśród gęstych, przydrożnych krzewów.
Ogarnął wzrokiem otoczenie, przez chwilę przypatrując się baczniej parkingowi położonemu naprzeciw zagrody agroturystycznej, na którym stało kilka samochodów. W gasnącym świetle dnia i z dość znacznej odległości nie mógł dostrzec tablic rejestracyjnych, ale najpewniej pojazdy należały do przyjezdnych, goszczących się w karczmie Stanisławskiego. Nie podobało mu się, że są ludzie, którzy w Wielki Piątek odwiedzają restauracje, ale zdawał sobie sprawę z tego, że czasy się zmieniają i nic się na to nie da poradzić.
Niedługo po tym, jak zapaliły się przydrożne latarnie, przed drewnianą bramą gospodarstwa zatrzymał się biały opel kadett, z którego po kilku sekundach wygramolił się pasażer. Początkowo Adamowicz sądził, że kłopot z wysiadaniem wiąże się z podeszłym wiekiem mężczyzny, jednak gdy ten zrobił kilka kroków, okazało się, że chyba raczej chodzi o jakieś problemy z unieruchomioną w kolanie nogą.
Gdy kuśtykająca postać zniknęła za bramą, z auta wysiadł również kierowca, wyjął z wnętrza opla niewielką torbę i postawił ją na ziemi. Bogdan ze zdziwieniem obserwował, jak mężczyzna czyni znak krzyża, pochyla głowę i składa dłonie do modlitwy. Nie trwała ona dłużej niż kilka minut, niemniej jednak takiego widoku nie spotyka się często i trudno domyślić się, dlaczego ktoś na poboczu drogi, obok samochodu uznaje nagle, że właśnie teraz powinien porozmawiać z Bogiem.
„Pewno zmawia pacierz przed jakąś daleką drogą” — pomyślał Adamowicz. Poniekąd miał sporo racji.
Modlitwę przerwał powrót utykającego pasażera. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i zamienili kilka słów, po czym opel odjechał, pozostawiając kuternogę na poboczu drogi.
Stał tam bez ruchu przez dobrych kilkanaście minut, więc Bogdan miał okazję uważnie mu się przyjrzeć. Choć odległość była dość duża, a światła latarni niezbyt mocne, czający się w ciemności gospodarz miał wrażenie, że gdzieś już widział tego człowieka. Przeświadczenie rosło z każdą minutą, ale olśnienie przyszło dopiero jakiś czas później.
Najstarszy z braci postanowił, że nie będzie zmieniał lepiących się od żywicy i upstrzonych trocinami ubrań na czyste. Był bardzo zmęczony po dwóch dniach wyczerpującej pracy, a w dodatku zrobiło się nadspodziewanie chłodno, więc pomysł, by po prostu przykryć siedzenie kierowcy jakąś w miarę czystą szmatą znalezioną w bagażniku, wydał się Michałowi o wiele atrakcyjniejszy, niż pospieszna zmiana przepoconych ciuchów.
Od kilkunastu minut siedział za kierownicą volkswagena i przypatrywał się, jak młodsi bracia doprowadzają podwórze Adamowicza do porządku. Przez dwa dni prośbą, groźbą i stekami przekleństw mobilizował ich, by zrealizować obietnicę daną gospodarzowi. Koniec końców dopiął swego, jednak teraz miał już wszystkiego serdecznie dosyć. Miał wrażenie, że jest zlepkiem nadwerężonych mięśni przyczepionych do nienaoliwionego, przeciążonego kręgosłupa. To już nie te lata, gdy mógł przez cały tydzień niemal do nieprzytomności pracować z ojcem, a po zakończeniu roboty brał tylko szybki prysznic, by zaraz potem ruszyć rowerem na sobotnią potańcówkę do Adamowa, bawić się prawie do rana, a później jeszcze pofiglować na sianie z jakąś kobitką. Dziś nie zaciągnęliby go na zabawę nawet wołami; marzył jedynie o ciepłym łóżku i długim, regenerującym śnie.
Pomimo że młodsi bracia sarkali na jego połajanki, okazało się, że to on miał rację. Adamowicz nie dość, że zapłacił za pracę zgodnie z wcześniejszą umową, to jeszcze dorzucił każdemu stówkę ekstra. Oprócz tego przed wyjazdem na nocny dyżur przyniósł z domu dwie litrowe wódki i pęto świątecznej kiełbasy na zakąskę. Wszystkim uścisnął serdecznie dłonie i podziękował tak, jakby już zapomniał o wcześniejszych — co by nie mówić — słusznych pretensjach.
Michał spojrzał na zegarek — dochodziła dwudziesta druga trzydzieści. Właśnie zaczął zastanawiać się, czy przed północą zdąży się położyć, gdy w jasnym świetle lampy zauważył zbliżającego się do auta Maćka.
— Skończyliście? — zapytał, otwierając drzwi.
— Jedną robotę skończyliśmy, ale teraz przydałoby się zacząć jeszcze tę drugą — odparł brat. — Zimno się robi i coś na rozgrzewkę by się zdało…
— W domu się napijecie. Zmęczony jestem i…
— W domu też nie zaszkodzi, ale jakiś symboliczny wianek, to trzeba na miejscu urządzić. Przynajmniej po setce. No, może co najwyżej po dwie.
— A nie pomyślałeś, że ja też może bym się napił i coś zjadł?
— A kto ci broni? — Maciek otworzył klapę bagażnika i wyjął z niej reklamówkę, którą wcześniej wręczył im gospodarz. — Zapierdalaliżeśmy dwa dni jak durnie, to i coś nam się teraz od życia należy.
Mirek w tym czasie siedział przy stodole, na świeżo złożonych kantówkach, paląc papierosa. Wyglądało na to, że młodsi uzgodnili sprawę między sobą i ciężko będzie ich przekonać. Ciepłe łóżko zaczęło się niebezpiecznie oddalać.
— Jak to, kto mi, kurwa, broni? — Michał próbował jeszcze raz zaprotestować. — Kto niby będzie prowadził, jak się z wami napiję, cepie jeden? Siądziemy w domu na spokojnie, w cieple…
— Nie świruj, bracie. Kto nas zatrzyma w Wielki Piątek? Psiarnia ma inne rzeczy dzisiaj na głowie i nawet jak się tu pojawi, to wiesz, że nie pijanych kierowców będzie szukać, a tego, co Piotrusiowi dodatkowy uśmiech na szyi nożem wydziergał.
— Aleś ty durny.
— Po starszym bracie to mam. — Maciek stanął przy uchylonych drzwiach. — Gówno mnie ten młody obchodzi. Trzeba mu było w domu siedzieć, a nie nocami łazić i gzić się z tą jego lafiryndą po krzakach. Idziesz czy siedzisz w samochodzie jak debil?
Nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę jarzącego się w oddali ognika papierosa.
— Jak się tak srasz, to ja pojadę — rzucił jeszcze, nie odwracając się.
— Licz się ze słowami, gówniarzu, bo ktoś ci może wpierdol spuścić!
— Na przykład starszy brejdak?
— Na przykład.
— Chciałbym to zobaczyć — odparł Maciek i roześmiał się drwiąco.
Michał patrzył na oddalającą się barczystą sylwetkę młodszego o sześć lat, wyższego prawie o głowę brata. Wiedział dobrze, że w bójce z nim nie miałby najmniejszych szans, a czasy, kiedy pięściami mógł wyegzekwować swoje polecenia, już dawno odeszły do przeszłości.
Wysiadł z auta. Ssało go w żołądku i nie zamierzał patrzeć, jak tamci będą w najlepsze wpierdzielać swojską kiełbasę.
„Ale pił nie będę, bo mam już wyżej uszu przygód z sądami i policją” — pomyślał.
Noc była nadzwyczaj spokojna. Od momentu, gdy gospodarstwo Stanisławskiego opuścili ostatni goście, Adamowicz mógłby na palcach jednej ręki zliczyć przejeżdżające drogą samochody, a i przechodniów było jak na lekarstwo. Wielki Piątek w Guciowie rządził się swoimi prawami, zbliżająca się Wielkanoc nie sprzyjała dalszym podróżom, poza tym wciąż obecne w umysłach miejscowych poczucie realnego zagrożenia ze strony tajemniczego napastnika sprawiało, że nikt bez wyraźnej potrzeby nie ruszał się z domu.
Bogdan już przyzwyczaił się do nocnego czatowania. Mało tego — zaczynał je nawet lubić. Mógł bez przeszkód zatopić się w rozmyślaniach i przynajmniej próbować układać sobie w głowie to, co tak bardzo go dręczyło. Samotnie spędzany czas był dobrym lekarstwem, pozwalał na nabranie dystansu do tragicznych zdarzeń sprzed kilkunastu dni, dzięki czemu momentami jawiły się one koszmarnym snem, z którego być może uda się kiedyś obudzić.
Dziś w ten pozorny spokój klinem wbiły się myśli krążące wokół nieznajomego. Mimo że do północy zostały już niecałe trzy kwadranse, Adamowicz wciąż zastanawiał się, kim jest ten człowiek i czy dobrze zrobił, pozwalając mu bez przeszkód przejść obok swojego stanowiska.
Ponad dwie godziny minęły od chwili, gdy mężczyzna zniknął w ciemnościach, kuśtykając niezdarnie asfaltem w stronę Zwierzyńca. Bogdan nie zaczepił go tylko przez wzgląd na strzelbę, którą kuternoga niósł na ramieniu; uznał, że obcy jest sprzymierzeńcem miejscowych, z jakichś powodów biorącym udział w obławie. Niemniej jednak twarz, tak dobrze przez moment widoczna w świetle latarni, zdawała się znajoma i nieodparcie kojarzyła się ze śmiercią Piotrka. Po dłuższym zastanowieniu myśli wróciły do białego opla i wreszcie Adamowicz wszystko sobie przypomniał.
Miał od zawsze dobrą pamięć do twarzy, jednak tym razem nie dziwił się, że aż tyle czasu zajęło mu skojarzenie nieznajomego. Po raz pierwszy widział go przecież w sobotę dwunastego marca, a cały tamten dzień wciąż tkwił we wspomnieniach Adamowicza jako zbiór nieokreślonych wrażeń, mieszaniny wściekłości i rozpaczy, białych plam i rozmytych obrazów. Ludzie przychodzili wtedy tłumnie na miejsce zbrodni, niektórzy płakali, składając kwiaty i znicze, niektórzy głośno wyrażali żądzę odwetu, a jeszcze inni kręcili się przy drodze, kierowani zwykłą ludzką ciekawością.
Bogdan Adamowicz od momentu, gdy przyjechał na miejsce, po prostu stał bez ruchu. Wpatrywał się w połączone kałuże krwi, które wypłynęły z rozciętych krtani Piotrka i jego dziewczyny, nie mogąc pojąć tego, co stało się w nocy. Jego najdroższy chrześniak, ukochany bratanek, którego traktował jak syna, i z którym wiązał nadzieję na dalsze funkcjonowanie wypracowanego przez tyle lat majątku, został zamordowany? Dlaczego?! Cóż takiego zrobił, że trzeba go było skrzywdzić w tak bestialski sposób? Czy to w ogóle możliwe, że nigdy więcej nie wjedzie na podwórze rowerem, by wywołać uśmiech na twarzy stryja…? Z katatonicznego bezruchu pogrążony w pozostających bez odpowiedzi pytaniach Bogdan został wyrwany wtedy zaledwie kilka razy, między innymi w związku z zamieszaniem spowodowanym zatrzymaniem przez policję białego opla. Zdołał zarejestrować jedynie, że wysiadł z niego nieznajomy mężczyzna. Bogdan zapamiętał to, ponieważ zgromadzeni obok sąsiedzi głośno wyrażali niechęć wobec obcego, ktoś nawet stwierdził, że może to być morderca, bo „morderca przecież zawsze wraca na miejsce zbrodni”, ale tego, co się stało później Adamowicz już nie kojarzył. Zaczął dochodzić do siebie dopiero, gdy tuż przed zapadnięciem zmroku przyszła Janka i łagodnym, lecz zdecydowanym ruchem pociągnęła go w stronę domu.
Drogą przejechał powoli policyjny radiowóz. Bogdan wstał, ale zaraz potem znów zajął wcześniejszą pozycję. Uznał, że na razie nie powinien robić nic nieprzemyślanego. Przecież nie zastanowił się jeszcze dokładnie, czy w tej sytuacji warto zgłosić mundurowym, że przed chwilą widział mężczyznę, kręcącego się tamtego dnia po okolicy. Skoro go wtedy sprawdzali, to raczej nie miał z tym wszystkim nic wspólnego…
— A jeśli miał, to ja dowiem się o tym jako pierwszy — przerwał rozmyślania cichym szeptem, a zaraz potem dodał: — Poczekam tu sobie i jak będzie wracał, to się tak łatwo nie wywinie. Już moja w tym głowa.
Radiowóz zatrzymał się jakieś sto metrów dalej. Jeden z policjantów wysiadł i czerwoną latarką zatrzymał nadjeżdżający z naprzeciwka samochód. Adamowicz pokiwał głową.
— Tak, tak, wy robicie swoje, a ja będę robił to, co do mnie należy — mruknął z zadowoleniem i wyszczerzył zęby.
W jego oczach przez ułamek sekundy coś zalśniło, ale nawet baczny obserwator nie zdołałby ocenić, czy było to szaleństwo, czy też może odbity blask księżyca, świecącego tej nocy wyjątkowo jasno.