Читать книгу Czarny wygon Tom 2 - Stefan Darda - Страница 19
Rozdział pierwszy 1.
ОглавлениеŚwidrujący dźwięk z siłą karabinowego pocisku bezlitośnie przeszywał mózg na wskroś, a świadomość wracała z bardzo dalekiej podróży. Próbowałem podnieść głowę, ale udało mi się to dopiero za którymś z kolei razem i — jak się okazało — nie był to wcale najlepszy pomysł. W zwężone podczas snu źrenice wdarł się strumień światła, który tylko wzmógł pulsujący ból głowy. O wiele lepiej było mi z zamkniętymi oczyma.
„Strzeliłem sobie w łeb i mimo tego ciągle żyję”.
Chciałem to zdanie wypowiedzieć na głos, lecz zdrętwiały język stanowczo odmówił współpracy i z gardła wydobył się jedynie charkot przypominający skrzypienie nienaoliwionych zawiasów. Gdy spróbowałem się podnieść, do repertuaru wydawanych przeze mnie odgłosów dołączyłem jeszcze rozpaczliwe, acz efektowne jęknięcie. W tym samym momencie przenikliwy pisk, który mnie obudził, nagle ustał.
Z wysiłkiem przetoczyłem się na wznak i wreszcie, po dłuższej chwili zapasów z własnym tułowiem zwieńczonym ołowianą kulą, udało mi się usiąść. Świat zawirował, ale nie na tyle, by zniweczyć moje dotychczasowe zmagania. Podparłem się na jednej ręce, a drugą natychmiast zacząłem ostrożnie dotykać głowy. Zaskoczyło mnie, że jednak jest cała.
Kiedy oddech wrócił nieco do normy, a źrenice przywykły do otaczającej jasności, nie wykonując przesadnie gwałtownych ruchów, zlustrowałem otoczenie.
Wszystko wskazywało na to, że jestem w miejscu, w którym świeci słońce.
Siedziałem na niewielkim wzniesieniu, obok ledwo widocznej, najpewniej mało uczęszczanej ścieżki. W oddali roztaczał się widok na położone w szerokiej dolinie zabudowania oraz usytuowane na horyzoncie wzgórza, które nieśmiało fosforyzowały świeżą zielenią. Powyżej leniwie przesuwały się puchate obłoki, kontrastujące z czystym, lazurowym niebem. Od strony wsi dobiegło szczekanie psa, a po chwili dołączył do niego znajomy piskliwy odgłos, który okazał się świergotem ukrytego w pobliskich krzewach ptaka. Te zwyczajne dźwięki brzmiały w moich uszach jak wspomnienie prawie już całkowicie zapomnianego, lepszego świata.
Najpierw ostrożnie, a później najgłębiej jak tylko potrafiłem, zacząłem wdychać podmuchy wiosennego, życiodajnego wiatru, jakże odmiennego od zatrutego, zgniłego i martwego powietrza, którym otoczony byłem przez ostatnie dwa lata. Najwyraźniej niedawno musiało tutaj padać, ponieważ miałem całkowicie przemoknięte ubranie. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. Ciepłe, złociste promienie ogrzewały moje plecy, a ja chciałem, aby ta chwila trwała jak najdłużej.
— Wróciłem do świata żywych — wyszeptałem wreszcie, starając się zdusić wzruszenie, które ściskało mi przełyk. — Wróciłem do świata żywych i wszystko jedno, jakim cudem zdołałem tego dokonać…
Spojrzałem na zegarek. Szkiełko było trochę zaparowane, ale udało mi się odczytać godzinę. Było kilka minut po trzeciej.
Po chwili namysłu wiedziałem już, skąd ten ból głowy i podłe samopoczucie tuż po przebudzeniu — wypity na pusty żołądek alkohol jeszcze w Starzyźnie zrobił swoje. Na samą myśl o tym przeklętym miejscu zrobiło mi się słabo, jednak potrzeba poznania odpowiedzi na jedno, jedyne pytanie brała górę nad obawami. Nie potrafiłbym tak po prostu wstać i pójść w kierunku Guciowa, który miałem przed sobą.
Tylko jeden, ostatni rzut oka, tak dla pewności, a potem — wyjechać stąd i nie powrócić nigdy więcej.
Przytępiona pomrocznością jasną pamięć sięgała tylko do momentu, gdy usłyszałem bicie dzwonów, dochodząc do czereśni, przy której pochowana była kiedyś Paulina Podolak. Wyglądało więc na to, że z życiorysu wypadły mi ponad trzy godziny. Zapewne urwał mi się film, jakiś czas też udało mi się spędzić w objęciach Morfeusza. Godziłem się z faktem, że pewnie nie dowiem się nigdy, w jaki sposób zdołałem się STAMTĄD wydostać, jednak nie było to istotne. Chciałem tylko popatrzeć i na własne oczy przekonać się, że Starzyzna zniknęła na zawsze z mojego świata. Z mojego prawdziwego świata.
Wstałem. Do bólu i zawrotów głowy dołączyło nieprzyjemne pulsowanie uszkodzonego przed laty kolana. Szczyt wzniesienia, który jeszcze przed momentem miałem za plecami, skutecznie zasłaniał Słoneczną Dolinę, więc bym mógł mieć ostateczną pewność, konieczne okazało się przejście kilkudziesięciu metrów. Pierwsze kroki były najtrudniejsze nie tylko ze względu na dolegliwości, ale także z uwagi na obawę, czy rzeczywiście widok za wzgórzem będzie zgodny z moimi nadziejami.
*
Kiedy później w czasie bezsennych nocy wspominałem te kilkanaście minut po ocknięciu się w nowym-starym świecie i starałem się porównać je do czegokolwiek, najczęściej przychodził mi do głowy skok na bungee. Ta ekstremalna zabawa nigdy nie skusiła mnie na tyle, bym chociażby rozważył jej spróbowanie (parałem się za to z powodzeniem kilkoma porównywalnie ryzykownymi igraszkami, jak chociażby zataczanie się po pijaku pod koła rozpędzonego auta), niemniej jednak chyba każdy przynajmniej po części potrafi sobie wyobrazić emocje, które towarzyszą skaczącemu.
Nie znalazłem się na zawieszonej wysoko nad ziemią platformie z własnej woli, nie pamiętałem też początku spadania — czułem się raczej, jakby ktoś mnie popchnął, jednak kiedy szedłem do załomu wzniesienia, miałem przeświadczenie, że za chwilę okaże się, czy lina jest na tyle mocna, by mnie utrzymać. Znajomy kształt czereśni powiększał się, a każdy krok przybliżał mnie do poznania prawdy.
Wreszcie stanąłem na szczycie. To miało być tylko jedno spojrzenie, lecz ja przez dobrych kilka minut wpatrywałem się w tonącą w słonecznym blasku przestrzeń.
Jedyną budowlą, jaką udało mi się dostrzec, była myśliwska ambona usytuowana niedaleko wylotu doliny. Żadnych domów, budynków gospodarczych, cmentarza i — przede wszystkim — żadnego przeklętego kościoła wypełnionego cuchnącymi spalenizną truchłami byłych parafian. Zamiast tego, aż nazbyt dobrze znanego, widoku poniżej rozciągała się budząca się do życia po zimowym śnie Słoneczna Dolina. Wyglądała prawie dokładnie tak jak w piątek, jedenastego marca dwa tysiące piątego roku, kiedy trafiłem do niej po raz pierwszy, z tym że teraz było o wiele bardziej zielono. W tym roku Niedziela Wielkanocna wypadała później o prawie miesiąc. Wszystko wskazywało na to, że niebezpieczeństwo minęło, więc chociaż oddech wciąż był nierówny, to serce łomotało euforycznie, a od środka rozpierała mnie trudna do wysłowienia radość z tego, że wszystko ostatecznie dobrze się skończyło. Lina skoczka bungee spisała się na medal i teraz pozostało już tylko czekać chwili, gdy wrócę szczęśliwie do domu, a poczucie zagrożenia pozostanie co najwyżej przebrzmiałą, pełną zgrzytliwej kakofonii melodią przeszłości.
Może tak właśnie by się to wszystko zakończyło, gdybym wtedy obrócił się na pięcie i pokuśtykał jak najszybciej w stronę Guciowa. Mój wzrok spoczął jednak na białych kartkach rozrzuconych w nieładzie tuż obok pnia czereśni, w miejscu, w którym kilka godzin wcześniej miałem zamiar dokonać żywota, strzelając sobie w podniebienie z karabinu należącego do Józka Kowalika. Domyślałem się, że są to moje zapiski dokumentujące ostatnie chwile w Starzyźnie i postanowiłem zabrać je na pamiątkę. Nie miałem pojęcia, że w tej właśnie chwili nadwerężona lina zaczyna niebezpiecznie trzeszczeć.
Sporządzone w pijackim widzie ostatnie fragmenty notatek były trudne do rozszyfrowania, nie tylko ze względu na chwiejne pismo, ale też przez padający wcześniej deszcz, który rozmył spore fragmenty rękopisu. Najmniej czytelne były dwie ostatnie kartki, rozpoczynające się trójką i pewnie nikomu poza mną nie udałoby się ich odczytać. Usiadłem obok drzewa, by zaraz potem pochylić się nad przemoczonymi kawałkami papieru.
Ze składanych mozolnie liter zaczął wyłaniać się coraz jaśniejszy obraz tego, co się stało. Najważniejszy dla mnie był fragment, który można byłoby nazwać trzecim i ostatnim podrozdziałem, ponieważ z opisanych w nim faktów pamiętałem wyłącznie bicie dzwonów. W innych okolicznościach zapewne dziwiłbym się, że tak sromotnie przegrałem zmagania z butelką wódki, ale przymusowa, trwająca dwa lata jarska dieta zrobiła swoje. Schudłem przez ten czas dość sporo, ubrania wisiały na mnie, jakbym pożyczył je od starszego brata, więc alkohol zadziałał o wiele mocniej, niż stałoby się to przed przymusowym turnusem wczasowym w Starzyźnie-Zdroju.
Z ciekawością małego dziecka przeczytałem, że to właśnie drzewo czereśni stało na granicy dwóch przestrzeni i o tym, jak głos jakiegoś krukowatego ptaka odwlekł moment pociągnięcia za spust. Ukrywające się zapewne gdzieś w pobliskich zaroślach ptaszysko z pewnością nie miało pojęcia, że przez przypadek uratowało jedno, może nie najbardziej efektowne i udane, ale — było nie było — życie.
Uśmiechnąłem się, kończąc lekturę.
— Pora się zbierać… — ostatnie słowa postanowiłem odczytać na głos. — Święta racja, panie Witku, pora się zbierać — dodałem z myślą o tym, że na szczęście obecnie planuję wycieczkę w zupełnie inne rejony. — A to się Janek Stanisławski zdziwi na mój widok.
Dobry nastrój przez chwilę zmąciła troska o to, co stało się z Rafałem, lecz zaraz potem założyłem optymistycznie, że pobyt w Starzyźnie zahartował go na tyle, że jedno uderzenie, nawet kogoś o posturze Marcina Kowalika, nie powinno było wyrządzić mu jakiejś większej krzywdy.
Najbardziej jednak nie mogłem się doczekać spotkania z Adamem.
„Ten to dopiero zrobi oczy” — pomyślałem, a następnie, znów się uśmiechając, złożyłem kartki we czworo i wsunąłem je do wewnętrznej kieszeni kurtki.
*
Pierwsze, jeszcze niezbyt mocne pęknięcie liny odczułem w momencie, gdy przygotowywałem się do podźwignięcia na nogi.
Spojrzałem na niewidzialną już teraz granicę, by upewnić się, czy tam, gdzie razem z Jaśkiem i pozostałymi szukaliśmy zwłok Pauliny, po naszym kopaniu faktycznie nie został żaden ślad. Nie było widać żadnej różnicy — trawa po tej i po tamtej stronie wyglądała dokładnie tak samo. W pewnej chwili zaczęło kiełkować we mnie pytanie, co stałoby się, gdybym trzy godziny temu z hakiem usiadł o kilka kroków wcześniej, albo gdybym wrócił TAM ze względu na mżący nieprzyjemnie deszcz. Wolałem sobie nie odpowiadać. W końcu — jakie to teraz miało znaczenie?
Mniej więcej trzy metry na lewo od pnia drzewa zobaczyłem niewielki kamień i kiedy próbowałem zabić niespokojne myśli wątpliwościami, czy widziałem go także podczas pracy ze szpadlem w ręce, przed oczyma stanął mi zdecydowanie zbyt wyraźny obraz — coś pomiędzy déjà vu a sennym wspomnieniem tuż po przebudzeniu. Przymknąłem oczy i najpierw się uśmiechnąłem, rozpoznając niewielką sylwetkę, lecz gdy udało mi się wniknąć nieco głębiej w pokłady mojej świadomości, wstałem na tyle gwałtownie, na ile pozwoliło moje kalectwo.
— Karabin! — prawie krzyknąłem. — Gdzie jest karabin?! Przecież musi tu gdzieś być… — Tak naprawdę, mówiłem głośno tylko po to, by skierować myśli na inne tory.
Kilkuminutowe poszukiwania nie dały rezultatu, więc wypadało uznać, że po prostu odrzuciłem broń przed siebie i w tym świecie nigdy już nie uda mi się jej znaleźć. To najprostsze wytłumaczenie nie uspokoiło mnie jednak na tyle, bym mógł tak po prostu odejść. Wciąż majaczący pod powiekami obraz sugerował, że wydarzyło się tutaj coś, o czym tak naprawdę wolałbym nie wiedzieć, jednak ponieważ w ostatnim czasie nauczyłem się już, że niepewność czasem bywa gorsza od najokrutniejszej nawet prawdy, nie potrafiłem tak tego zostawić.
Podczas dwóch lat mojego pobytu w Starzyźnie Krzyś śnił mi się często i za każdym razem podnosiło mnie to na duchu, pomagało przetrwać nawet najtrudniejsze chwile. Wielokrotnie powtarzał, że jest ze mnie dumny, często ostrzegał przed niebezpieczeństwami.
Ostatni sen był całkowicie inny.
Mój synek siedział na położonym nieopodal kamieniu i, obejmując rączkami złączone kolana, wpatrywał się we mnie rozszerzonymi z przerażenia oczyma. Drżące z emocji usta miał wykrzywione w podkówkę, a po policzkach spływały mu łzy wielkie jak grochy. Tym razem nie odezwał się ani słowem. W pewnej chwili wstał, odwrócił się do mnie plecami i powoli ruszył w kierunku majaczącej w oddali kościelnej wieży. Gdy zawołałem jego imię, wyciągając do niego ramiona, przystanął i znów na mnie popatrzył. Malujący się dotąd w jego spojrzeniu strach został zastąpiony mieszaniną pogardy, wyrzutu i żalu. Chciałem podążyć za nim, jednak byłem zbyt pijany, by się podnieść, on zaś, pozostając całkowicie obojętnym na moje wołania, powoli zaczął niknąć w gęstniejącej mgle.
Tylko czy to na pewno był sen?
Przekonywałem samego siebie, że z całą pewnością tak, że to niemożliwe, aby tym razem Krzyś w sobie tylko znany sposób wniknął w realny świat, argumentowałem, że przecież do tej pory nic takiego się nie zdarzyło, jednak… obraz był teraz tak wyraźny, jak nigdy dotąd.
Cudowny powrót do świata żywych przestawał mnie cieszyć. Jakby coś jeszcze nie do końca pozwalającego się ogarnąć zaległo cieniem na całej sytuacji, a ja, wciąż uparcie krążąc w poszukiwaniu karabinu, co rusz uświadamiałem sobie, że prawdopodobnie nigdy nie poznam ostatecznego wyjaśnienia. Zacząłem nawet zastanawiać się, czy nie ma przypadkiem jakiejś możliwości powrotu.
— Oszalałeś — stwierdziłem wreszcie, przystając w miejscu. — Naprawdę chciałbyś tam wrócić z powodu jednego niepokojącego sennego majaka?
Był ósmy kwietnia, słońce znajdowało się wciąż wysoko, więc do zapadnięcia zmroku miałem jeszcze dobrych parę godzin. Nie chciałem spędzić reszty dnia na poszukiwaniu bezużytecznej już dla mnie broni, ale miejsce przy czereśni oddziaływało jak magnes. Kręciłem się w pobliżu drzewa w oczekiwaniu, że wreszcie wydarzy się coś, co pozwoli na zrozumienie czarnych przeczuć, coś, co pomoże zrozumieć kiełkujące gdzieś wewnątrz wyrzuty sumienia związane z czynem, którego wtedy absolutnie nie byłem w stanie sobie przypomnieć.
I tak się właśnie stało, tyle że nieco później.
Wtedy byłem jeszcze cieszącym się z powrotu, trochę zaniepokojonym nagłym wspomnieniem zbyt realnego snu i szukającym nie wiadomo czego mężczyzną po pięćdziesiątce i po przejściach.
Taki właśnie byłem, dopóki lina nie strzeliła z hukiem, dając sygnał do rozpoczęcia przeze mnie niekontrolowanego lotu głową w dół.
*
Kilka minut po siedemnastej udało mi się wreszcie przekonać samego siebie, że poszukiwania kompletnie mijają się z celem. Wszystko było oczywiste — karabin został po TAMTEJ stronie, nie uda mi się już niczego nowego przypomnieć, a świat żywych czeka. Świat żywych, w którym z pewnością można znaleźć coś chłodnego do picia… Raz jeszcze spojrzałem w stronę Słonecznej Doliny, dotknąłem na pożegnanie pnia czereśni, będąc przekonanym, że nie zobaczę go już nigdy więcej i, nie tracąc więcej czasu, podążyłem w stronę wijącej się nieopodal ścieżki.
Mój wygląd pozostawiał wiele do życzenia i nie chodziło tylko o skacowaną, zapewne bladą jak papier twarz oraz podkrążone, czerwone od przepicia oczy. Mocno sfatygowane przez dwa lata noszenia ubranie, nie dość, że było poprzecierane w wielu miejscach, to jeszcze oblepione na kolanach, łokciach i siedzeniu błotem. Podejrzewałem, że będę dość mocno kontrastował z wystrojonymi odświętnie na Wielką Niedzielę mieszkańcami Guciowa, jednak w moim położeniu trudno było o mniej istotny powód do zmartwień. Poza tym, mój wygląd kloszarda miał lada moment zniknąć — pamiętałem o pozostawionych w zagrodzie agroturystycznej u Stanisławskiego ubraniach na zmianę, mając nadzieję, że przez ten czas nie wymienił zamków; klucz do drzwi zewnętrznych i pokoju wciąż tkwił w zapinanej na suwak małej kieszonce kurtki. Wtedy nie przyszło mi do głowy, że moja torba podróżna na pewno zostałaby przeniesiona w międzyczasie w inne miejsce. Nie zastanawiałem się też nad ewentualną reakcją Janka, gdy mnie znów zobaczy w Guciowie. Nawet dziecko mogłoby domyślić się, że Stanisławski nie przywita mnie z otwartymi ramionami, zwłaszcza ze względu na pożyczoną mi strzelbę, którą miałem zwrócić ponad dwa lata wcześniej. Cóż, jeśli ktoś by pokusił się o stwierdzenie, że mój umysł tamtego popołudnia pracował na najwyższych obrotach, to minąłby się z rzeczywistością przynajmniej o dobrych kilka lat świetlnych.
Niestety, pomimo poważnych problemów z logicznym myśleniem, przytrafił mi się jeden przebłysk świadomości. Stałem już na ścieżce prowadzącej do Guciowa, gdy pojawiła się wątpliwość, która znów powiodła mnie w pobliże dotychczasowych poszukiwań. Prowadziłem je do tej pory tylko po tej stronie drzewa, zapominając, że przecież karabin może znajdować się po przeciwnej, o ile odrzuciłbym go już po zniknięciu TAMTEJ, starzyźnianej przestrzeni.
Znalazłem go niemal natychmiast. Leżał jakieś trzy metry od miejsca, gdzie czytałem swoje notatki. Był niewidoczny na pierwszy rzut oka, ponieważ idealnie wpasował się w obniżenie za przecinającą poprzecznie wzgórze miedzą. Pochyliłem się i chwyciłem broń, uważając, by przez przypadek nie trącić cyngla; zakładałem, że w moim stanie sprzed kilku godzin nie byłbym na tyle rozsądny, by przed odrzuceniem karabinu zabezpieczyć go przed niekontrolowanym wystrzałem.
Należało gdzieś schować broń. Ruszyłem ścieżką w stronę Guciowa, bacząc, czy ktoś nie idzie z naprzeciwka, a jednocześnie rozglądając się za bezpieczną kryjówką. Po przebyciu kilkudziesięciu metrów, mniej więcej w miejscu, w którym się ocknąłem, na lewo od ścieżki zauważyłem kępę gęstych krzaków. Wydała się idealna do realizacji planu, więc zagłębiłem się w zarośla i zaraz potem zdołałem wypatrzeć niewielki kopczyk opadłych w zeszłym roku liści.
Miałem właśnie wsunąć w niego karabin, gdy coś błysnęło tuż obok. Pochyliłem się i ujrzałem odbijające słoneczne światło ostrze. Zaraz potem obracałem w dłoni masywny myśliwski nóż.
— Masz, chłopie, dzisiaj szczęście jak cholera — mruknąłem, wsuwając go ostrożnie za pas. Był tak ostry, że nieostrożny ruch mógłby nie tylko z łatwością rozciąć spodnie, ale też głęboko i niebezpiecznie mnie skaleczyć. Ostrze połyskiwało srebrzyście, a na jego powierzchni nie było nawet najmniejszego śladu rdzy. Zdawało się, że nóż nie przeleżał tu całej zimy, a został przez kogoś pozostawiony całkiem niedawno.
— Dziwna sprawa — orzekłem, po czym zabrałem się za wykonanie swojego zadania.
Przyszło mi jeszcze na myśl, że wcześniej dla bezpieczeństwa warto wyjąć nabój z Józkowego karabinu.
*
Czasami jeden na pozór błahy szczegół, jeden moment, przebłysk świadomości przywołuje w umyśle cały ciąg zdarzeń; coś, co do tej pory skrywało się za szczelną kotarą niepamięci, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki powraca, jawiąc się z niezwykłą wyrazistością, ukazując minione zdarzenia z mocą, której jeszcze przed sekundą w żadnej mierze nie można się było spodziewać. Być może właśnie w ten sposób działa gwałtowna retrospekcja zapomnianych dawno sytuacji i miejsc u osób na chwilę przed śmiercią, być może właśnie zagrożenie życia, świadomość tego, co nieuchronne, wyzwala w umyśle ponadprzeciętne, niepoznane dotąd zdolności…
W momencie, gdy okazało się, że komora nabojowa karabinu jest pusta, nie czułem obaw o własne życie, poczułem natomiast gwałtowne szarpnięcie w trzewiach, a później coś w rodzaju potężnego ciosu w splot słoneczny, który na długą chwilę pozbawił mnie oddechu. Wtedy to właśnie nastąpiło ostateczne zerwanie się liny. Skoczek bungee, Witold Uchmann uświadomił sobie, że euforyczna radość po przebudzeniu w wymarzonym świecie była niczym innym, jak okrutną igraszką bezwzględnego losu.