Читать книгу Czarny wygon Tom 2 - Stefan Darda - Страница 22
4.
Оглавление— Wcale mi nie jest wesoło… — oznajmiłem.
Dźwięki docierające, nie wiadomo skąd, do mojej głowy nagle ucichły. Zamierzałem jeszcze coś dodać, ale zmieniłem zdanie ze względu na ból, który wywołało poruszenie szczęką.
— Trzeba zadzwonić po karetkę — powiedział ktoś.
— Żadnych karetek. Chcę do domu. — Znowu zabolało, ale chłodny, wilgotny okład na czole podziałał kojąco.
Postanowiłem otworzyć oczy, ale udało mi się to zaledwie w połowie ze względu na rozległą opuchliznę w okolicach lewego łuku brwiowego.
Znajdowałem się w słabo oświetlonym pomieszczeniu, które okazało się salą jadalną karczmy Stanisławskiego. Pochylało się nade mną dwóch mężczyzn, z których rozpoznałem jednego — właściciela gospodarstwa.
— Janek, przepraszam za wtedy. Nie mogłem ci oddać…
— Daj spokój, nie ma problemu — przerwał mi. — Najważniejsze, że wróciłeś.
Patrząc w szczerą, zatroskaną twarz od razu poczułem się znacznie lepiej. Przeniosłem wzrok na nieznajomego i wtedy udało mi się dostrzec jeszcze jedną osobę. Mój oprawca siedział na krześle pod ścianą, a słabe światło sączące się z okna odbijało się w jego łysinie. Miałem wrażenie, że szykuje się do skoku.
— Co to za brodaty bałwan? — zapytałem, nie spuszczając go z oka. — Czemu mnie zaatakował?
— Ożeż ty, w mordę…! — krzyknął tamten i zerwał się gwałtownie z miejsca. Na moje szczęście nieznajomy natychmiast zagrodził mu drogę.
— Uspokój się, Bogdan! — rzucił ostro Stanisławski. — Ten pan nie ma nic wspólnego ze śmiercią twojego bratanka. Ile razy mam ci to jeszcze tłumaczyć?
— A skąd możesz wiedzieć?! No, chyba że to ty, jasna cholera, maczałeś w tym palce!
— Chcesz iść pierdzieć do paki za pobicie? — odezwał się Janek zmęczonym głosem. — Jeśli tak, to proszę bardzo. Zaraz dzwonimy po niebieskich aniołów i pojedziesz na dołek, może tam wreszcie się trochę ogarniesz.
Zapadła cisza, którą dopiero po jakimś czasie przerwał głos brodatego mikrusa.
— No ale… kto by… kto wtedy by was pilnował przed…
— No właśnie, kto by nas pilnował? Dlatego siadaj na dupie i siedź cicho.
Niejaki Bogdan wykonał polecenie bez szemrania, a Stanisławski spojrzał na mnie znacząco i dyskretnie, tak by tamten nie zauważył, zakręcił palcem koło ucha.
— Na pewno nie potrzebujesz lekarza? — zapytał. — Oko wprawdzie wygląda paskudnie, ale łuk brwiowy na szczęście masz cały.
— Nie, żadnych lekarzy. Ale tabletką przeciwbólową i czymś do picia to na pewno bym nie pogardził.
*
Gdy kilkanaście minut później siedziałem w dobrze mi znanym pokoju gościnnym, rozświetlonym nocną lampką, trudno mi było uwierzyć, że od ostatniego pobytu w tym pomieszczeniu minęło aż tyle czasu. Wydarzenia sprzed dwóch lat jawiły mi się w pamięci wyjątkowo wyraziście.
Zadawałem sobie pytanie, co by było, gdybym wtedy, w Wielki Piątek dwa tysiące piątego roku postąpił dokładnie tak, jak zapowiedziałem Rafałowi. Kto wie, może Marcin Kowalik tylko ogłuszyłby Gielmudę, by później spokojnie wrócić do Starzyzny? Niewykluczone jednak, że na tym by nie poprzestał; zresztą — przecież i tak nie miałem pewności, czy olbrzym nie wyrządził Rafałowi przy samochodzie jakiejś poważniejszej krzywdy. Coś podpowiadało mi, że jeśli zdecyduję się zostać w Guciowie jeszcze przez jakiś czas, to z tego typu wątpliwościami, które być może nigdy nie zostaną rozwiane, będę musiał w najbliższym czasie mierzyć się na każdym kroku… Ten sam wewnętrzny głos podszeptywał, że jeśli zostanę tu jeszcze choćby przez jeden dzień, to mogę stać się kolejnym, obok faceta z brodą, dziwolągiem, o którym ludzie będą opowiadać, rysując jednocześnie kółko na czole.
Nie miałem pewności, że tak będzie, ale prawdopodobieństwo było duże, dlatego trzeba było podjąć jedyną słuszną decyzję i pożegnać się z Guciowem na zawsze. Rozpaczliwie potrzebowałem powrotu do normalności, nie chciałem dłużej tkwić w tym przeklętym bagnie. Warszawa, telewizor, poranna gazeta i spokojne życie — tego pragnąłem o wiele bardziej od wiecznego poszukiwania prawdy, która może okazać się trudna do zniesienia. Wyjechać i zapomnieć — taki był mój jedyny cel i z takim postanowieniem sięgnąłem po leżącą obok mnie torbę podróżną, którą Janek przechował przez cały ten przeklęty czas.
Przeglądając się w łazienkowym lustrze, stwierdziłem, że Stanisławski, mówiąc o moim oku, wyraził się w sposób dość oględny. Opuchlizna oczodołu, olbrzymi guz w okolicy łuku brwiowego, a także efektowna, sinoczerwona kolorystyka przywoływały na myśl cherlawego boksera, który w wyniku pomyłki sędziego trafił na ring z rywalem cięższym o kilka kategorii wagowych, a potem, dla uciechy zgromadzonej gawiedzi, był niemiłosiernie masakrowany przez bitych (nomen omen) dwanaście rund.
— Tak naprawdę, to coś takiego cię właśnie spotkało — mruknąłem, mając raczej na myśli całą sytuację, która rozpoczęła się od pewnego tajemniczego mejla, wysłanego niegdyś na mój redakcyjny adres. Było jasne, że po prostu wziąłem się za coś, co przekracza moje, nad wyraz skromne siły, musiałem więc ponieść konsekwencje swojej pychy. Goliat pokazał Dawidowi, gdzie jego miejsce i nie było w tym niczego nadzwyczajnego.
Zanim wszedłem pod prysznic, przykryłem jeszcze dłonią lewą część twarzy. Pomimo że widoczna teraz połowa nie była uszkodzona przez narwanego napastnika, to i tak miałem spore problemy z jej rozpoznaniem. Zdawało mi się, że gdy jeszcze w domu Grelów widziałem swoje odbicie, nie wyglądałem aż tak staro, a siwych włosów miałem zdecydowanie mniej. Utrata wagi także zrobiła swoje. Być może to przez nią zmarszczki wryły się w skórę głębokimi bruzdami, a może… Zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem powrót ze Starzyzny dla mnie także nie spowodował szybszego starzenia, ale uciąłem te myśli stanowczo, przypominając wcześniejszą decyzję wypowiedzianymi na głos słowami:
— Żadnych pytań. Zaraz wracasz do normalności i niech się dzieje, co chce.
A po chwili dodałem:
— Jeśli czas przyspieszył, to decyzja o spędzeniu ostatnich dni w wygodnym warszawskim mieszkaniu jest tym bardziej słuszna. Zobacz, jak ty wyglądasz — mówiąc to, odjąłem dłoń od policzka. — Zbawca świata i mąż opatrznościowy od siedmiu boleści się znalazł…
Patrzyłem jeszcze przez moment. Włosy wyglądały wyjątkowo odrażająco. Rozczochrane, pozlepiane w długie, tłuste strąki przywodziły na myśl widzianych przeze mnie wieki temu niedomytych żuli, materializujących się znienacka w okolicach dworców większych miast ze swoją nieodłączną żebraczą mantrą. W Starzyźnie Katarzyna od czasu do czasu strzygła mnie, pamiętającymi chyba jeszcze Piłsudskiego, nożycami krawieckimi, ale ostatnie zdarzenia w przeklętej dolinie nie pozwalały myśleć o tak przyziemnych czynnościach, jak dbanie o wygląd, więc mój opłakany image nikomu nie przeszkadzał.
Zanim wszedłem pod prysznic, obiecałem sobie wizytę u fryzjera i z uznaniem pomyślałem o pamięci wzrokowej szurniętego Bogdana, który zdołał mnie skutecznie zidentyfikować pomimo zajścia tak znaczących zmian w mojej powierzchowności.
Gorąca kąpiel sprawiła mi trudną do opisania rozkosz. Już zapomniałem, jakie to uczucie znaleźć się pod bieżącą, ciepłą wodą w przytulnym, ogrzewanym pomieszczeniu. Nie mogłem nacieszyć się pachnącym mydłem w płynie i dokładne rozprowadzanie go po całym ciele traktowałem z takim namaszczeniem, jakbym robił to po raz ostatni w życiu. Włosy musiałem umyć szamponem trzy razy, by osiągnąć zadowalający efekt, a później po prostu stałem pod silnym strumieniem, który z lekkim szmerem uwalniał mnie od wszystkich starzyźnianych brudów.
Miałem też nadzieję, że spłucze ze mnie złe wspomnienia i niepokojące myśli, ale to już się nie udało.
„Nie wszystko naraz — pomyślałem. — To przecież przyjdzie z czasem…”.
Chciałem, aby tak było, ale wspomnieniem Katarzyny przywołałem obraz całej piątki uciekinierów ze Starzyzny, z którymi widziałem się nie dalej niż dwa dni wcześniej. Czy mogłem tak po prostu odjechać, nie próbując się nawet dowiedzieć o ich dalszych losach?
Mogłem i zamierzałem tak właśnie postąpić bez względu na cokolwiek.
W tym momencie znów pomyślałem o porannych zdarzeniach i nawet szemrząca uspokajająco woda zaczęła mnie irytować. Zakręciłem kurki, wyszedłem z kabiny, a następnie sięgnąłem po świeży ręcznik.
Byłem bardzo dokładnie umyty, wyszorowany wręcz i wyparzony niemal wrzącą wodą, ale mimo to nie czułem się wystarczająco czysto.
*
Wróciłem do pokoju, by się spakować.
Wcześniej Janek znalazł dla mnie jakąś reklamówkę, bym miał do czego włożyć brudne i mocno zalatujące starzyzną ciuchy. Gdy to zrobiłem, przejrzałem swoje rzeczy w poszukiwaniu portfela. Tkwił tak, jak go zostawiłem, w tylnej kieszeni zapasowych spodni. W środku znalazłem niecałe pięćset złotych. Miałem nadzieję, że Stanisławski nie policzy mi za trwające ponad dwa lata przechowanie torby.
Kiedy opuszczałem salę jadalną, nie było jeszcze całkiem ciemno, natomiast teraz wieczór za oknem zapadł na dobre. W łazience straciłem poczucie czasu, więc nie zdziwiło mnie zbytnio, że zegarek wskazuje już za kwadrans dwudziestą pierwszą.
„Jak teraz stąd wyjechać? — zamyśliłem się. — Nawet w powszedni dzień o dziewiątej wieczorem coś takiego graniczyłoby z cudem, a w Niedzielę Wielkanocną? Wolne żarty!”.
Wątpliwości nie skłoniły mnie do tego, bym zaprzestał pakowania, przeciwnie — starałem się uwinąć jak najszybciej. To nie było w porządku, że zniknę, nie starając się dociec, jaki los spotkał moich znajomych i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, niemniej jednak tym razem postanowiłem być bezdusznym egoistą. Dotarło do mnie, że Adama tu nie znajdę. Nie ma na to szans. Czerwony fiat punto stojący na parkingu przekonał mnie ostatecznie, że to nie do Dobrowolskiego rano strzeliłem, a do najlepszego przyjaciela. Było mi z tym cholernie źle, ale cóż mogłem zrobić? Stać przy tej przeklętej czereśni całymi dniami z nadzieją, że dzwony się znów odezwą? A nawet jeśli tak by się stało, to wtedy podejść do jego ciała, sprawdzić puls, który od dawna nie jest już wyczuwalny, i spróbować wrócić, póki dzwony nie przestaną bić? A jeśliby mi się nie udało?
Nie! Gdybym został w Guciowie, to pewnie tak właśnie by się to skończyło — szurnięty Bogdan czatowałby u podnóża wzniesienia przy drodze, a postrzelony Witek — kilkaset metrów wyżej.
— Dość tego — mruknąłem, chowając kosmetyczkę do torby. — Wystarczy tego szaleństwa.
Wtedy dopiero od strony drzwi usłyszałem kroki. Zajęty własnymi myślami, nie zorientowałem się, że ktoś oprócz mnie jest w budynku, a teraz, o ile mnie słuch nie mylił, był już u szczytu skrzypiących schodów.
To było jak powrót do sennego koszmaru. Moment, gdy widziałem sylwetkę Kowalika na korytarzu, wrócił z niezwykłą wyrazistością. Wiedziałem, co się teraz stanie. Kroki zbliżające się do drzwi, później on naciśnie klamkę… Tyle że tym razem wreszcie mnie dopadnie.
Odgłos ciężkich butów się przybliżał, aż do momentu, kiedy ktoś zatrzymał się po drugiej stronie drzwi. Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się sprawnym okiem w klamkę, czekając na jej naciśnięcie. Nie potrafiłem się poruszyć, ale wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach, sprawiając, że drzwi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stały się przezroczyste. Tym razem nie widziałem zmasakrowanej głowy Kowalika; jego potężna sylwetka u góry kończyła się na ramionach, pomiędzy którymi czerwieniła się przecięta saperką szyja. Początkowo chciał nacisnąć klamkę, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Podniósł do góry ogromną pięść i wziął zamach.
Hałas sprawił, że mimowolnie krzyknąłem.
Zaraz potem drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich przestraszona twarz Janka.
— Stało się coś? — zapytał.
Musiałem wyglądać nietęgo, bo natychmiast podszedł bliżej, uważnie mi się przypatrując.
— Witek, to ja. Dobrze się czujesz?
Sił wystarczyło mi tylko na tyle, by bezgłośnie skinąć głową. Po upływie dłuższej chwili wyszeptałem:
— Nic mi nie jest, coś mi się tylko przywidziało, przepraszam…
— Za co przepraszasz? To ja przepraszam, że mnie tyle nie było.
— A miałeś przyjść? Przecież się pożegnaliśmy… na razie do jutra…
— Nie mogliśmy cię z Krzysiem zostawić tu samego, przynajmniej jeszcze…
— Z Krzysiem? — Wpatrywałem się w niego okrągłym jak spodek okiem. — Aha, czyli to mi się śni?
— …przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Jak to się śni? Nie… — Zastanowił się. — Chyba nie. Poza tym moja żona pomyślała, że pewnie jesteś głodny i nie dałaby mi spokoju, gdybym cię czymś nie poczęstował… Zejdziesz do sali jadalnej?
— Zejdę — odparłem. — Zaraz będę. Już idę. Skończę tylko pakowanie i już jestem. Nie zniknijcie mi!
— A musisz się pakować właśnie teraz?
— Muszę, muszę. Nie zniknijcie mi. Idź, powiedz mu, że już idę. Muszę mieć torbę. Nigdzie już nie będę się bez niej ruszał… — wyrzucałem z siebie kolejne zdania, kończąc pakowanie.
Janek już się nie odezwał, ale przez moment dostrzegłem kątem oka, że przygląda mi się z niepokojem. W ogóle mnie to nie obchodziło.
Gdy zniknął za drzwiami, marzyłem, aby ten sen się nie skończył zbyt szybko. Jeśli tylko Krzyś miał mi znów coś do przekazania, to nie mogłem przecież zaprzepaścić takiej okazji.