Читать книгу Czarny wygon Tom 2 - Stefan Darda - Страница 21
3.
ОглавлениеPrzez całą drogę usiłowałem przypomnieć sobie jeszcze jakieś szczegóły, łudząc się, że będzie to coś, co zdoła mnie przynajmniej trochę uspokoić, jednak, od momentu, gdy Krzyś zniknął w gęstniejącej mgle, do przebudzenia około trzeciej nie pamiętałem już kompletnie nic. Sposób, w jaki znalazłem się obok prowadzącej do Guciowa ścieżki, miał najprawdopodobniej już na zawsze pozostać dla mnie kolejną nierozwiązaną zagadką.
Kuśtykanie po wąskiej i błotnistej ścieżce przysparzało mi sporo problemów, jednak rosnące sylwetki zabudowań dodawały sił. Desperacko parłem do przodu, by jak najszybciej znaleźć się w normalnym świecie, gdzie nikt nie będzie podszywał się pod mojego przyjaciela, gdzie otaczać mnie będą wyłącznie żywi ludzie, gdzie nie będzie miejsca na dziwne sny, które będą trudne do odróżnienia od rzeczywistości…
Jak chociażby ten świeży, jeszcze majak z twarzą nieznajomej kobiety w roli głównej.
Musiała mi się przyśnić niedługo przed powrotem świadomości, gdyż bez trudu przywoływałem w pamięci wpatrujące się we mnie ciemnozielone oczy osadzone w bladym, napiętym od emocji obliczu. Było w nich coś niezwykle bliskiego, coś dobrze znanego, jednak nie potrafiłem dokładnie określić, skąd wzięło się takie właśnie wrażenie. Twarz kobiety nie przypominała nikogo z dalszych, a tym bardziej bliskich znajomych, ale też tkwiło we mnie przekonanie, że to nie o zwyczajne fizyczne podobieństwo chodzi…
„Przyśniła ci się siostra, której nigdy nie miałeś”.
Stanąłem jak wryty.
Zupełnie nie wiem, skąd taka pozornie niedorzeczna myśl przyszła mi do głowy, jednak właśnie takie określenie było najbliższe odczuciom, które we mnie utkwiły, a których jeszcze przed sekundą nie potrafiłem w żaden sposób sprecyzować.
Od przecinającej Guciów asfaltowej drogi dzieliło mnie co najwyżej dwieście metrów. Na zdrowy rozum wydawałoby się, że powinienem biec do niej jak na skrzydłach, ja jednak wolałem stać nieruchomo i roztrząsać sprawę mało istotnej wizji sennej. To, za czym tak bardzo tęskniłem przez minione dwa lata, było na wyciągnięcie ręki, lecz paraliżujący strach pętał moje ruchy.
„Wkrótce się wszystko okaże” — pomyślałem, ciężko wzdychając.
Nim ruszyłem dalej, zmówiłem cichą modlitwę. Nie podniosła mnie ona zbytnio na duchu, ale przynajmniej skierowała myśli na inne tory. Na jej zakończenie poprosiłem Boga o to, bym chociaż nie musiał długo czekać na poznanie prawdy.
Szosą przejechał biały opel, bardzo podobny do tego, który wciąż stał gdzieś tam w innym wymiarze z rozbitą maską. Nie miałem pojęcia, czy to dobry znak, ale nie zwlekając już dłużej, ruszyłem w drogę.
*
Stając na asfalcie, spojrzałem w obie strony. Na długiej prostej nie dostrzegłem nikogo, co sprzyjało planowi, by niepostrzeżenie dotrzeć do zagrody Stanisławskiego i tam nieco doprowadzić się do ładu. Przy odrobinie szczęścia mogło się udać.
Zbliżałem się do celu tak szybko, jak tylko było to możliwe, oglądając się co chwila za siebie, a odległość do znajomej drewnianej bramy malała w zadowalającym tempie. W pewnej chwili byłem już na tyle blisko, że nawet jeśli na horyzoncie, obojętnie czy z przodu, czy z tyłu, pojawiłby się samochód, to i tak zdążyłbym ukryć się na podwórzu zagrody, zanim dotarłby on dostatecznie blisko, by kierowca miał szansę w moim wyglądzie wypatrzeć coś dziwnego lub podejrzanego.
Przy dębowych wrotach postanowiłem poczekać jeszcze chwilę, na wypadek, gdyby ktoś z mieszkańców Guciowa przed momentem dostrzegł mnie przez okno wychodzące na drogę. Wolałbym być przygotowany na taką ewentualność, zanim zacznę sprawdzać, czy Janek przez ostatnie dwa lata nie wpadł na pomysł wymiany zamków.
Okolice widocznego dość dobrze wjazdu na posesję Stanisławskiego zabarwiły się kolorowym tłumkiem. Wiosenna aura sprzyjała świątecznym, poobiednim spacerom, więc kilka osób postanowiło to wykorzystać. Wśród nich rozpoznałem korpulentną sylwetkę Janka, a moje początkowe obawy, że zostałem przez niego dostrzeżony, okazały się niesłuszne, gdyż grupka ruszyła w przeciwną stronę.
Miałem właśnie zamiar przekroczyć wrota bramy, kiedy mój wzrok padł na czerwony kształt umiejscowiony na parkingu po drugiej stronie jezdni. Trudno mi było pojąć, jak mogłem go nie zauważyć wcześniej.
— Spokojnie — szepnąłem. — Przecież takich czerwonych fiatów są w Polsce tysiące…
Nie zważając na to, że staję się widoczny jak na dłoni, przeszedłem przez ulicę. Miałem wrażenie, że przebycie tych kilkunastu metrów to zadanie ponad moje siły, ale wreszcie przystanąłem wystarczająco blisko, by odczytać numer rejestracyjny auta.
Swojego fiata punto Adam kupił pod koniec maja dwutysięcznego roku, czyli zaraz po tym, jak w Polsce pojawiły się nowe, białe tablice rejestracyjne. Gdy widziałem to auto po raz pierwszy, zdziwił mnie fakt, że warszawskie Bielany, na których mieszkał Nawrot, otrzymały niezbyt adekwatne dla nich oznaczenie literowe (dopiero później wyczytałem gdzieś, że „WB” zostało zarezerwowane dla Bemowa). Dodatkowo mojemu przyjacielowi trafił się bardzo charakterystyczny numer, przywołujący skojarzenia zarówno z mocami nieczystymi, jak też ze zdecydowanie bardziej przyziemnymi, ludzkimi sprawami.
WD 69666. Te blachy rozpoznałbym na końcu świata.
Przez kilka ostatnich minut moje myśli zaprzątnięte były głównie zastanawianiem się, czy uda mi się wreszcie wziąć ciepły prysznic, teraz znów na pierwszy plan wróciło nieznośnie niepokojące pytanie o to, co tak naprawdę stało się w południe.
Kiedy podszedłem bliżej do samochodu, okazało się, że w jego oponach nie ma powietrza. Pochyliłem się przy pierwszej z nich. Poprzeczne cięcie nie pozostawiało wątpliwości co do tego, że ktoś celowo ją zniszczył. Nie zdążyłem już zastanowić się nad tym faktem, ponieważ dokładnie w tym momencie usłyszałem dobiegający zza pleców krzyk.
— Nie ruszaj się, mendo francowata!
Z kępy przydrożnych krzewów wynurzyła się niewielka postać i biegiem zmierzała w moim kierunku. Prawie całkiem łysy mężczyzna z długą, siwą brodą pędził przed siebie, nie zważając na jadące auto, który wyminęło go z największym trudem. Ciszę spokojnego świątecznego popołudnia rozdarł przeciągły dźwięk klaksonu.
— Stój, bandyto! Czekałem tu na ciebie tyle czasu i nie pozwolę… — przerwał na moment, jednym susem pokonując przydrożny rów po mojej stronie drogi — …nie pozwolę, żebyś znów mi się wymknął!
W prawej ręce trzymał wielki, gruby kij, który, gdy mu się dokładniej przyjrzałem, okazał się myśliwską strzelbą. Dziwny osobnik wymachiwał nią z zapamiętaniem i zaskakującą łatwością. Miałem wrażenie, że broń ma mniej więcej tyle centymetrów długości, co dobiegający do mnie, chudy jak szczapa mikrus. Byłem tak zaskoczony tym dziwnym zjawiskiem, że nawet nie drgnąłem. Kiedy zbliżył się na odległość kilku kroków, mogłem mniej więcej oszacować jego wiek. Z niejaką ulgą oceniłem, że może mieć koło siedemdziesiątki, więc zakładałem, że nie zdoła zrobić mi większej krzywdy, a ja za chwilę spróbuję wyjaśnić całe nieporozumienie.
Nie zdążyłem.
Drewniana kolba uderzyła mnie w lewą skroń tak błyskawicznie, że nie udało mi się nawet osłonić głowy ramieniem. Zatoczyłem się na maskę fiata, a potem głucho grzmotnąłem plecami o ziemię.
Dziwoląg stanął nade mną w rozkroku, chwycił strzelbę oburącz i uniósł ją nad sobą.
— Gadaj! — rozkazał.
Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Próbowałem odczołgać się do tyłu, ale on stanął butem na mojej klatce piersiowej i przygniótł mnie do ziemi tak mocno, że z trudem łapałem oddech.
— Gadaj, pókim dobry! Dlaczego to zrobiłeś?
— Nie wiem, o czym pan mówi.
— Nie pierdol mi tu, do jasnej cholery!!! — wrzasnął. — Przecież wiem, że to ty! Widzę nawet, że ciągle masz na rękach jego krew!
Odruchowo przysunąłem dłoń do twarzy i zobaczyłem zakrzepłe brunatnoczerwone ślady, pozostałe po łamaniu kolczastych gałązek na wzgórzu.
— To moja krew, poraniłem sobie ręce, jak…
— Masz mnie za głupca?! — pochylił się lekko, a na mojej twarzy wylądowały kropelki śliny. — Jak śmiesz twierdzić, że nie rozpoznałbym swojej własnej krwi?! — wydzierał się na całe gardło, a ja pomyślałem, że wróciłem ze Starzyzny tylko po to, by zginąć z ręki szaleńca.
Przymknąłem powieki i przestałem go słuchać. Nieustające wrzaski dobiegały z bardzo daleka, lecz mnie było już wszystko jedno.
„Jeśli mam umrzeć z nadzieją, że Adam wciąż żyje, to nie będzie to najgorsze, co mnie może spotkać. — pomyślałem. — Poza tym, zawsze to lepsze, niż pozostanie w tamtym przeklętym miejscu w towarzystwie Dobrowolskiego…”.
Chyba się podświadomie uśmiechnąłem, bo poczułem kopnięcie w bok i usłyszałem osiągający już najwyższe natężenie wrzask wściekłości przemieszanej z histerią:
— Śmieszy cię to, przeklęty draniu?! No to zaraz ci przestanie być wesoło!
Miałem wrażenie, że z oddali dobiega jeszcze czyjś głos. Otworzyłem oczy, ale tylko po to, by zobaczyć, jak w stronę mojej głowy zbliża się drewniana kolba.
W tej sekundzie wszystkie znane mi dotąd światy skryła nieprzenikniona ciemność.