Читать книгу Anyżowe dropsy - Aleksandra Konieczna - Страница 10
ZAMKNIJ OCZY, BO IDZIE BURZA, WIATR FIRANKI NADYMA
ОглавлениеŚpiewałam kiedyś piękny wiersz Tuwima pod tytułem Burza. Do muzyki Jana Kantego Pawluśkiewicza. Teraz przypominam sobie, że tam chyba była „pamięć” zamiast „oczu”. Ale ja tak pamiętałam lata całe. Zamknij oczy, bo coś. Otwórz oczy, bo coś tam. Zaczyna docierać do mnie, że zamykać-otwierać oczy, otwierać-zamykać znowu jest prawie moją strategią życiową.
Strategią dziecka. Bo jak zamykam, mnie nie widzą i ja nie widzę problemu.
Jak otwieram – odwrotnie. Widzę, jestem widziana, jest problem.
Ale także strategią mędrca. Bo znam swoją wyporność. I wiem, że niektórych spraw nie mam siły widzieć, po prostu nie uniosę. Albo moje patrzenie nie polepszy sprawy, tylko mnie nadwyręży. Albo nie patrzę na sprawy bolesne, na które nie mam wpływu. Gdy decyduję go mieć, otwieram oczy i działam.
Zatem oczy otwarte – świadomość. Oczy zamknięte – nieświadomość. Czyli zabawa. Psota. Relaks.
Oczywiście to trudne. Jakby komuś, kto dużo czyta, kazać stać się na nowo analfabetą. Bieda. A komuś, kto dużo myśli, Dyziem marzycielem. Prawie niewykonalne.
Ale ja sobie nakazuję i chyba mam system. Świadomość – oczy otwarte – ciężar. Nieświadomość – oczy zamknięte – zabawa. Od lat ten mechanizm ćwiczę, trening czyni cuda i jakoś leci. Czasem nawet nieźle. Doczepiam do oczu rzęsy. Efekt motyla. I akcja. W tę i we w tę. Z energią.
„Zamknij oczy, bo idzie burza, wiatr firanki nadyma”. Dziś mi się nie chce chronić oczu, panie Tuwim.
Otwieram oczy szeroko i niech mnie wiatr wychłoszcze, ziaren piasku nawrzuca, niech łzy popłyną do szyi i wpłyną za dekolt.
Przejeżdżam właśnie przez Wisłę. I co widzę?
Samotność tego miasta.
Zwłaszcza gdy zmierzcha, widzę samotność tego miasta.
Przydusza mnie.
Czy to dlatego, że kiedy byłam mała i z bratem czekałam, aż ojciec wróci, czy wróci, jaki wróci?
I zmierzch był cezurą w spokoju dnia.
Czy dlatego, że to miasto jest po prostu samotne, zwłaszcza po zmierzchu, samo w sobie samotne, nie trzeba katakumb mego dzieciństwa?
Przejeżdżam przez Wisłę. Zaciska się na płucach pas.
I czuję, chciałabym powiedzieć, wielkiego kaszalota i jego ślepe oko sunące w powietrzu, jego obłe cielsko przepływające nade mną.
Ale to nie powieść, którą kocham, przed którą klękam i słabnę. Król Szczepana Twardocha. To mój real. Pas na moich płucach.
Nie, to nie kaszalot. To kir.
Kir nad miastem. Nadciąga i nakrywa ulice, place, parki, mosty. Wpełza do mieszkań.
Zaczadza wszystkich.
Biorę głęboki wdech. Pas popuszcza.
Znów wracam przez most z pracowni mistrza krawiectwa na miarę.
A wcześniej rozmowa.
– To jak, Tomku, siedemnasta?
– Siedemnasta brzmi nieźle – odpowiada lekko śpiewnie.
Dżentelmen. Ostatni okaz zatopiony w bursztynie.
Raczej w białym marmurze, którym oklejone są ściany klatki schodowej prowadzącej do jego pracowni.
Pas na płucach puszcza prawie.
Ale uważnie. Trzeba być czujną. Pas może ścisnąć w każdej chwili.
Wita mnie w trampkach. Bluza z kapturem. Luźne spodnie.
Raczej Banksy niż custom tailor.
Pytam o ranę na nodze.
– Teraz już super. A potem na wyjście… do smokingu założyłem klapki!
Na to straszne wspomnienie zarzuca włosy na twarz. Śliczne włosy do ramion.
– I jestem pewna, że podyktowałeś tym nowy trend. Smoking i klapki.
– Przestań, były z aksamitu.
I znów zarzuca włosy na twarz. Jakby chciał się ze wstydu skryć. Może śniło mu się? Nie, to był fakt. Z jego życia arcyfakt.
– Ja zawsze w lakierkach. A tu porzucone…
Prawie chowa się w kaptur.
– Ile by te lakierki mogły opowiedzieć? Gdzie nie balowałem!
– O, to superpomysł… Życie mężczyzny lakierkami pisane.
– Tak, niezły tytuł!
– Szkoda, że nie mają takiego daru, że ty balujesz, a one piszą. I na starość masz megapowieść. Ustawia ci wszystko.