Читать книгу Anyżowe dropsy - Aleksandra Konieczna - Страница 5
OTWORZYĆ, ZAMKNĄĆ, ZAMKNĄĆ, OTWORZYĆ
ОглавлениеOtwieram, zamykam, zamykam, otwieram, jak panowie życzą.
– I jeszcze tu! Tu do mnie! Wyżej! Niżej! Pani Aleksandro!
Nie do wytrzymania. Uśmiecham się, migawki pracują i potem będę marudzić: za srogo, nieładnie. Ale jednym ze swych silniejszych głosów wołam, choć uśmiech nie znika:
– Proszę nie krzyczeć na mnie!
Słyszę jeden głos, zza aparatu na wysokości metr pięćdziesiąt pięć. Nawet niższy niż ja, nie do wiary:
– Co pani ma na myśli, kiedy wkłada te buty?!
I pokazuje palcem na moje stopy. Płaskie balerinki. Szpilki w plecaku, włożę na chwilę, kiedy będę odbierać dyplom z rąk Prezydenta Polskiej Akademii Filmowej. Mamy przedpołudnie.
– Na co pani liczy?!
Że niby te płaskie buty? Czy jak? Że jak mam szpilki, to dobra wysokość dla figury i światła? Że niby dla aktorki to zysk? Nie wiem, o co kaman. Schodzę ze ścianki. Zatrzaśnięta w uśmiechu. Żeby było miło.
Chwilę później dowiaduję się, że wysokość świateł na ściance jest ustawiona na średni wzrost. Czyli kobiety w szpilkach. Wszystko, co poniżej czy powyżej, słabo się fotografuje. I nie robi łaski. Jest małe, nieużyte, przychodzi w płaskim i jeszcze się drze, żeby się na nią nie drzeć. W głowie pofyrtane. Sama pracuj i daj pracować innym.
Budynek Canal+, 7 marca 2019 roku.
Raczej szokuje mnie ta wiadomość o średniej wysokości światła, oczy szeroko otwieram, znów coś z oczami robię, no tak, no tak. Co ja robię z tymi oczami… Wyjaśnię to później. I bardzo mnie bawi interakcja z fotoreporterami. O których zabiegam. To normalne.
Ale zabiegam też o swój kręgosłup, a także o to, że nie lubię krzyku. Gubię się w nim. Nie wyławiam poleceń.
Zresztą cała ta akcja miała czar gwałtownego flirtu. Tak ją czułam. Bo teatralny głos „proszę nie krzyczeć na mnie!” nie kosztuje mnie nic. Jest użyty przeze mnie, na pstryk przywołany. Wiadomo, aktorzyca.
Nominacja do Orłów, Polskich Nagród Filmowych, już jest uznawana przez Akademię Filmową za sukces. Mogę ją wpisać w curriculum vitae.
Dostaję zaproszenie i jadę w czarnej łusce od Marzeny Kowalskiej, pod spodem męska biała koszula, poświętować w południe.
Nominacja jest tym razem za rolę Igi Cembrzyńskiej w ostatnim filmie Janusza Kondratiuka Jak pies z kotem.
Jest już ze mną moja ukochana Lubka, która przez ten rok będzie mnie w wielu miejscach fotografować. Lubka, która jest moim dobrym duchem od naszego pierwszego spotkania. Kiedyś, kiedyś.
Zawsze jest lekko przed czasem. Z błękitnymi oczami jak z kreskówki, która jeszcze nie powstała, ale jest w moich snach od dawna, ze swoją skórą z pergaminu, ze swoją czujnością, z aparatem. Spotkanie nominowanych.
Pierwszą osobą, z którą się witam, jest Wojtek Smarzowski. Nominowany za Kler.
Chwilę później sytuacja stawia nas samych przy wysokim stoliku.
Wojtek cicho pyta.
– Co tam, Ola, w planach filmowych?
I patrzy w czarny blat.
– Wiem, ale nie powiem.
Podnosi wzrok.
– Czemu?
Uśmiecha się. Licho.
– Nie wolno mi, nie pozwalają. Nie wiem, czy tylko mi, że coś chlapnę, ale nie pozwalają.
Zastanawia się chwilę.
– Ja też swoim nie pozwalam.
I śmieje się. Chwila ciszy. Niezręczna.
– Wojtek, ty nie lubisz mego aktorstwa?
Śmieje się już głośno i nurkuje w szklany stolik jak w basen. Wpływa w niego i już go nie ma? Tak myśli? Że go nie ma? Boże, też tak mam. Jak dzieci.
– Po Londynie nie lubisz?
Grałam kiedyś w serialu dla TVP Londyńczycy i Wojtek reżyserował tam drugą część odcinków, gdy moja bohaterka Basia już szalała, pijąc stale i uprawiając jogging po Londynie. A on patrzył na mnie jak na połamanego, kiczowatego motyla i chciał prawdy, prawdy, smutku, słabości, samotności. I ja to rozumiałam, ale to byłaby już inna Basia, mniej różowo-brokatowa, Basia po przemianie, której to – moim zdaniem – nie było w scenariuszu.
– Więc nie lubisz? Ale po Zosi Beksińskiej gratulowałeś mi, więc może zmieniłeś zdanie?
I nie czekając na odpowiedź, jadę dalej.
– To czemu nie gram w twoich filmach?
Wygląda na zażenowanego moją szczerością.
– Ola, to nie tak, mam teraz projekt i szukam stu trzydziestu żydowskich chłopców. Odwróć się.
Pokazuję profil i śmieję się.
– Nie, ja to raczej hobbit.
I pociągam się za uszy w górę, rozpłaszczam nos w kartofel i na wszelki wypadek uśmiecham naiwnie.
– Sama widzisz.
– Wojtek, ty skup się i postaci męskie przepisuj na kobiece.
Wybucha śmiechem. Zlewa mnie. A ja przecież zupełnie na poważnie.
– To nie takie trudne! Wojtek!
I rozdzielają nas. Wyczytują, Wojtek musi swój dyplom z rąk Prezydenta Polskiej Akademii Filmowej odebrać.
Widzę samotnego przy sąsiednim stoliku Janusza Gajosa. Nominowanego podwójnie za rolę w Klerze Wojtka, który jest już na scenie i widzimy go na dużym ekranie w saloniku, i za rolę w Kamerdynerze Filipa Bajona. Nienaganny granatowy garnitur.
Chyba sygnet na małym palcu. Muszę lepiej zoomować na detale. W końcu staję się pisarką. I obserwować mam świat. I popisy dawać językiem. Do diaska i tysiąca szwadronów par szabli i zardzewiałych tuzinów par beczek! E, chyba nie mój styl.
Do kurwy nędzy wolę.
Dochodzę do niego. Biorę za ręce, wyczuwam chyba ten sygnet, a może tylko dopisuję teraz, nie wiem, i mówię:
– Panie Januszu, stoimy tak obok siebie w milczeniu, tak nie może być, nie poznaliśmy się nigdy osobiście, tyle lat pana podziwiam na ekranie, ostatnio widziałam pana w Teatrze Narodowym.
– W jakim?! – i nachyla się bliżej.
– Narodowym!
Pan Janusz, jakby stale nieobecny, przyglądam mu się przez chwilę i odpływam niepysznie do swego stolika. I czekam już sama, aż mnie wywołają. Szpilki zrzucam pod stołem. Ćwiczę obolałe stopy. Na co taka liczy? Godzinę w nich wytrzymałam. Na nic nie liczę, tylko chyba oprawca kobiecości wymyślił szpilki.
Wyczytują moje nazwisko.
W pośpiechu prawy na lewą, lewy na prawą, ale obciach. Zrzucam, chcę zamienić, nie zdążę. I tu znów przebicie we mnie sieroce: „No, jak pani tak długo nie było, to postanowiliśmy dać tę nominację…”. Biorę szpilki w ręce, biegnę wąskim korytarzem chroniona przez hostessę i staję spokojnie. A w korytarzyku czeka przede mną jeszcze kilku nominowanych.
W tym Wojtek.
Nakładam szybko szpilki i przeciskam się do niego.
– Wojtek, postanowiłam uszczypnąć cię w ramię, ale tak, żeby aż siniora ci zrobić!
I szczypię go lekko.
– Byś przestał myśleć, że ja o zamianie tych męskich ról na kobiece żartowałam. Ja na serio.
Znów wybucha śmiechem. Co on, kurwa?
– Zobacz, przecież byli czterej pancerni i pies, ale były też gdzieś cztery pancerenki i suka.
Nie przestaje się śmiać.
– Był pan Wołodyjowski, ale była też pani Wołodyjowska.
Słabnę w tłumaczeniu.
– Wystarczy przesunąć kamerę, poszerzyć spektrum, by to zobaczyć.
Wołają nas na scenę.
Co ten świat? Nie widzi tego? Ten patriarchalny horyzont. Stu trzydziestu małych żydowskich chłopców? A nie było wtedy żydowskich dziewczynek?
Na osiem ról męskich w kinie przypada jedna kobieca. Nie widzą tego?
To jest temat, którego się nie widzi? Więc go nie ma? Że aktorki mają o tyle pracy i kasy mniej niż ich koledzy? A dodatkowo są słabiej opłacane?
I myślę o kobietach, ponad połowie ludzkości, która kupuje bilety do kina.
A kupuje. Bardzo kupuje. I częściej ponoć wychodzenie do kina inicjuje.
Czy one, te kobiety, nie zechciałyby oglądać innych kobiet na ekranie, by móc się utożsamiać, podłączać do nich swymi czułymi sejsmografami? Po prostu oglądać siebie na ekranie? Nie chciałyby?
To znów jest temat, którego się nie widzi, więc go nie ma. Kino od zawsze potrzebowało bohaterów. Więc ich ma. Tak jest, było i będzie. I nie ma się co nad tym zatrzymywać. A także potrzebowało kobiet jako obiektów seksualnych. Więc je ma.
Ale ile można? Ile można kupować bilety i stale narażać się na porównanie z tymi, co na ekranie, na niekorzyść? Bo laski z ekranu cycate, napompowane, zasypiające i zalane porannym słońcem w make-up non make-up. Owszem, dopuszczane czasem do męskiego świata, ale raczej w lateksie, à la Lara Croft.
A przecież kobiecość to nie tylko seksualność. Przepraszam za truizm.
To także kreatywność, siła, słabość, bezsilność, piękno, brzydota, brokat, rzeźnia, kwiaty, miazga, przemoc. Na przykład. Pełne spektrum. Instrument o wielu oktawach.
Niewpuszczone na ekran? Nieopisane w scenariuszach? Why? Why?!
Mam na ten temat prostą odpowiedź. Patriarchalne prześcieradło wyciągane spod tyłków odsłania szwy materaca i uwiera przeszyciami delikatną skórkę tam i ówdzie. A po co komu otarcia na tyłku? A może jak tak będą spod nas wyciągać długo i uparcie, zaprą się, jak to tylko baby potrafią, materac zostanie goły, ujawni plamy po moczu albo inne, że żadna pralnia ich nie przyjmie, bo wzbudzają powszechną odrazę? A jak nastąpi moda na parytety? To biznesowa kanapa z biura na licytację. A te wygodne krzesła przy płocie. Do sprzedania za bezcen. Albo i wystawka dla bezdomnych? Bo koniec firmy. Szlus. Niepolityczna. Niefeministyczna. Ale siara.
Panie, panowie! Na naszych oczach stała się jedna z największych rewolucji – rewolucja długowieczności. Przeciętnie żyjemy o trzydzieści lat dłużej niż nasi pradziadkowie. I to są fakty. Nic tego nie zmieni.
Będą powstawać nowe gatunki filmów. Jest już na przykład, za sprawą mądrości i żywotności Meryl Streep, dojrzała komedia romantyczna. I to nic, że moja córka ma reakcję na scenę łóżkową Meryl Streep i Aleca Baldwina: „Fuj, bo się zrzygam”.
Nie wyrzyga się. Przywyknie. Świat też tak wygląda. Trzeba go pokazać, łamać estetykę, tabu i nadążać za życiem.
Odczarować dla kina postaci kobiece.
Oglądam Faworytę z 2018 roku, brytyjsko-irlandzko-amerykańska produkcja historyczna w reżyserii Jorgosa Lantimosa, greckiego reżysera, twórcy genialnego Lobstera. W filmie XVII-wieczna Anglia w wojnie z Francuzami. Ale to tylko tło dla historii życia i namiętności trzech kobiet: schorowanej królowej Anny i jej dwóch kochanek, zstępującej i wstępującej, w walce na śmierć i życie o władzę w miłości. Totalne. Da się? Da się.
Wybacz mi, Wojtku, pazury wbite w ramię. To jednak zacznie się dziać.
Odbieram dyplom z rąk Prezydenta Polskiej Akademii Filmowej, Dariusza Jabłońskiego. Na scenie lukam, że drobne prezenty dla nominowanych tego roku to dobry alkohol. Tamtego roku, gdy odbierałam nominację za rolę Zofii Beksińskiej w Ostatniej rodzinie Jana P. Matuszyńskiego, były bransoletki. Pytam go, lekko zawiedziona, czy nie ma bransoletek. Bo lubię. Wybucha śmiechem i mówi, że Akademia postara się w przyszłym roku. To ja też wybucham. Co mam zrobić. Kiedy zadajesz najszczersze pytanie, inni biorą to za przedni dowcip. Dlaczego?
Zagadałam się.
A co u tej z balkonu? Nadal czeka? Czy się doczeka?