Читать книгу Anyżowe dropsy - Aleksandra Konieczna - Страница 14
MÓJ MA UMAZANE NIEBEM
ОглавлениеCiąg dalszy albańskiego tryptyku.
Leżymy prawie cały dzień.
– Chmury dziś płyną do Albanii czy z?
On twierdzi, że do. Nie odzywam się. Nie dlatego, że na geografii robiłam na drutach różowe sweterki, ale dlatego, że zwisa mi ten konkret.
Byle płynęły. Byle my pod niebem. Niebo nad nami.
Uwielbiam podróże. Uwielbiam Grecję.
– Niebezpiecznie blisko Albanii!
Czy on słyszy me myśli? Śmieje się łobuz na łóżku.
– Serio? Od lat tam latam!
– To uważaj!
Gada trochę jak moja mała córka. Gdy miała z pięć lat, podróżowałam z nią po Grecji notorycznie. Kiedyś przed wakacjami, gdy siedziałam przy biurku, szukając ofert na wylot, podeszła do mnie ta śliczna mała dziewczynka, przegięła się wdzięcznie w biodrze, palca do ust włożyła i powiedziała:
– Możemy w tym roku nie do Grecji?
A oglądałam właśnie niedużą grecką wyspę Tasos. I skapowałam wtedy, że na punkcie Grecji mam kompletnego bzika. Szybka myśl, że ograniczam dziecko. Nie daję jej poznawać świata. Bo mam bzika! Przesterowałam satelitarny view, bo tak zawsze latam po mapie, i kupiłam Sardynię.
Piękna. Dość nudne wakacje.
Od długiego czasu moja córka podróżuje sama. Lubię to u niej. Czuję, że coś jej dałam. Chociażby pasję do podróży. I w maju tego roku odkryła maleńką grecką wyspę, której nie znałam. Dość blisko Aten. Kiedy wróciła, zadzwoniła i powiedziała:
– Coś dla ciebie, kompletna nuda, cerkiew pośrodku.
Ach, i jeszcze prawosławną ikonkę, otwierane retabulum, stamtąd mi przywiozła, mały tryptyk z bliźniakami Kosmą i Damianem. Gdy spieszyła się na pamiątkowych zakupach, „ach, jeszcze mama, to święty obrazek!”, ktoś ze znajomych spytał:
– Ile twoja matka ma lat?
– 53. Czemu pytasz?
– I taka święta? To jakaś przesada.
Że niby dla babki taki prezent byłby okej?
Ikonka stamtąd wisi nad naszym dębowym przedwojennym stołem. I jest tam w punkt. Więc kiedy latem mam kilka wolnych dni, nie mam dylematu, gdzie odpoczywać. Jadę na Agistri.
Gdy lecę tam, wciąż piszę.
Gdy zstępuję z promu na ląd, koniec z myśleniem. Znajduję na YouTubie supermuzykę – mruczenie kota. Cztery godziny, poprawia krwiobieg, rozluźnia miednicę, łagodzi ból w prawej pachwinie, wkładam słuchawki w uszy, w oczach szmaragd wody. I nie ma mnie. Odpływam.
Ach, przepraszam, raz odbieram esemesa od Magdy Popławskiej: „Olka, śnił mi się twój ślub w Brukseli. Miałaś czerwoną suknię”.
W Brukseli, myślę? A, bo oni tam z Teatrem Nowym, którego jest aktorką, często grają, to nałożyło się jej. Pytam ją: „Kim był on?”. Esemes z powrotem: „Jego nie było”.
Jak zwykle, myślę, element męski brak. Skąd ja to znam? Prawie całe życie. Element męski nul.
Teraz jest inaczej. Wszystko mogę o moim Kochanym powiedzieć, ale nie to, że go brak. I niech tak zostanie. I amen. W pacierzu. I wszystkie możliwe zaklęcia. Abrakadabra i dolores, i Galapagos, i wyspy szczęśliwe, i tak mi dopomóż Bóg.
Po powrocie z wakacji piszę krótki tekst. Dziękczynny.
Agistri, słodka Agistri.
Chciałabym zmienić słowa naszej litewskiej inwokacji i zaśpiewać 13-zgłoskowcem:
„Agistri, słodka Agistri, Ty jesteś jak zdrowie,
ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto Cię stracił.
Dziś piękność Twą w całej ozdobie
widzę i opisuję, bo tęsknię po Tobie”.
Coś tam pokręciłam. Nieważne. Jestem już w Warszawie. Parnej, skonanej upałem wielu dni. Z gorącem prawie topniejących kamienic, torów tramwajowych, znaków drogowych. Z ambulansami często przejeżdżającymi przez miasto. Na sygnale. Ludzie nie wytrzymują gorąca.
I braku bryzy od morza, myślę po cichu. Uśmiecham się krzywo jak łobuz. Braku cienia skalistych gór i sosnowych lasów Agistri.
Słodkiej Agistri.
Tęsknię za nią. Chcę na nią. Marzę o sobie na pokładzie szybkiego promu z Aten. Czuję, jak dobija do małej przystani w Skali, stolicy wysepki. Opaleni Grecy w białych koszulach z logo Blue Star Ferries przerzucają mostek na beton – i hop. Moje jasnożółte trampeczki dotykają wyspy. Jestem na Agistri.
Najmniejsza grecka wyspa, na jakiej byłam. Jej powierzchnia to niecałe czternaście kilometrów kwadratowych. Płynie się tam godzinę z Aten, po drodze prom wysadza pasażerów na Eginie, dużo większej. Znów odbijamy od brzegu i wpływamy głębiej w Zatokę Sarońską Morza Mirtejskiego. Jest częścią Morza Egejskiego, pomiędzy archipelagiem Cyklad a półwyspem Peloponez. Czyli jeszcze pół godziny promem z Eginy i dobijamy do Agistri.
Jeszcze w Polsce mylę bilety na prom. Myślę: Agistri to Agistri. A już na morzu dowiaduję się od Greków, że przybijają do innego portu na wysepce. O nazwie Milos.
Not Skala?!
Stolica wyspy i miejsce, gdzie mam wykupiony hotel? Miauczę w duchu.
– Ne, ne! – kiwają głowami na „tak”. – Milos! Milos!
Nic to. Dwa, trzy kilometry. Jestem zmęczona po wczorajszym locie do Aten, upalnym dniu na Akropolu, nocy w hoteliku przy porcie Pireus, nocy z nieczynnym air condition. Ale uśmiecham się tylko na swoją pomyłkę. I postanawiam ciągnąć walizkę wzdłuż morza, aż dojdę do Skali.
Moje trampeczki całe szczęśliwe krok za krokiem odsuwają w tył i zostawiają za sobą złoty piasek. Nadjeżdża autobus z logo wyspiarskiej korporacji Vasyl. Chyba objeżdża wyspę i zabiera każdego z walizką. Super. Ale uprzejmi, myślę. A za chwilę przypominam sobie o greckim kryzysie trwającym od lat. I wracam do realu. Dwa i pół euro za minutę jazdy. Jestem w Skali. Wysiadam z autobusu i tracę oddech. Za chwilę go odzyskuję i łapię kilka haustów na zapas. Nie mam pewności, czy za chwilę coś mnie znów nie przytka. Rażenie pięknem.
W centrum stoi niewzruszona przeczystej bieli cerkiew. Turkusowe kopuły na tle błękitu nieba wyglądają jak chmurki w trochę innym odcieniu niebieskości, które przysiadły na białej fasadzie. Przysiadły na chwilę, zmęczone ciągłym przepływem po niebie. Utopiona w fuksjowych kwiatach oleandrów. Obok niej na złoconym łuku wisi złoty dzwon.
Od tej pory będę się już z nią budzić i zasypiać. Będę ją widzieć ze swego balkonu. Będę do niej puszczać oko przed snem: „Żeby mi nie było koszmarów, co?” i zamykać ciężkie okiennice, zasuwać wewnętrzne kotary i odgradzać się od świata. A także uśmiechać się do niej na dzień dobry, pić z nią kawę na balkonie i myśleć jak Zorba. Dziś tylko chwalę życie. Nic nie robię, tylko chwalę. Mimo jego trudu. Mimo tego, że zachodzi. Chwalę uparcie. Chwalę otwarcie. I widzę, że rytualnie pijący kawę na dole w tawernie Grecy robią to samo. Tylko że oni od wieków. A ja od wczoraj. Bo do tej pory biegłam po warszawsku. Tyłkiem po piasku. I zwalniam od tej pory każdy ruch swego ciała co najmniej dwukrotnie.
Na śniadaniu w hotelu poznaję właściciela, Greka, z małym dzieckiem uczepionym u szyi.
– Tys son! – mówi łamanym angielskim.
– Łot hiz nejm? – pytam.
– Vasyl, az hiz fater, grand fater, ol onklez!
– Dysyz tradyszyn? – pytam.
– Ne, ne!
Wyspa Vasyli, myślę, i idę po jogurt gęsty jak śmietana. Dorzucam do niego kilka migdałów, orzechów włoskich, polewam legalnym rozmarynowym miodem. Siadam przy morzu i znów lekko omdlewam od piękna zatoki, turkusu wody z plamami szmaragdu, rażenia bieli cerkwi. Pod wezwaniem Kosmy i Damiana, jak dowiaduję się później.
Objeżdżam wyspę w ponad pół godziny.
Wysiadam w Aponisos, maleństwie, które przechodzi w prywatną wyspę. Otwiera się dla turystów tylko na sezon. Skaliste góry wiją się wzdłuż wybrzeża i tworzą niebiańskiej urody zatoczki. Dają cień i schronienie luksusowym jachtom i wszelkiej klasy łódkom, którymi turyści z całego świata pływają po Morzu Mirtejskim. Wykupuję bilet na cały dzień. Na tę prywatną wyspę. I na jej skalistych zboczach znajduję miejsce tak ciche, że proszę Kochanego, by nie dzwonił z Polski.
– A co ty, w strefie ciszy jesteś? – żartuje.
Tak, jestem w strefie najcichszych cisz. Cały dzień. Tylko morze, cykady i ja. Razem ze mną kilku angielskich turystów, ale zachowują się tak samo. Na przemian czytają na skałach i wskakują do wody. Wychodzą ochłodzeni i znów czytają. Tradycyjne papierowe książki. Nie rozmawiają, nie odbierają telefonów.
Najcichsza z cisz. Najczystsza z wód. Wielka czytelnia wykuta w skałach. I respekt. Respekt. Dla natury. Dla siebie nawzajem.
W drodze powrotnej zjadam w jedynej tawernie po tej stronie wyspy, w wiosce Limenaria, pyszne red mullet. Mule o mięsku w kolorze brzoskwini. Kropię je lekko cytryną. Żal mi po tym umyć rąk. Jak najdłużej chcę mieć ten zapach na sobie.
Autobus korporacji Vasyl zawozi mnie z powrotem do Skali. Po drodze przeciska się przez tak kręte dróżki, że kiedy skręca nad przełęczami, odruchowo zaciskam palce na paskach plecaka. Obok kierowcy stoi Greczynka, która prowadziła autobus rano. Widać, trochę go szkoli. W połowie dystansu mija tak ciasne miejsce w jednej wiosce, że kilka razy cofa i wraca na centymetry. Widzę, jak w zaciętej klatce filmowej, kilka razy jeden domek z porzuconym rowerkiem, bukietami schnącego na słońcu oregano, majteczkami i rajtuzkami jakiejś właśnie odbywającej sjestę Greczyneczki. Kiedy udaje mu się w końcu przejechać bez szwanku dla lusterek i lakieru autobusu wyspiarskiej korporacji Vasyl, dostaje brawa i głośny śmiech od wszystkich w autobusie. Niby tacy cisi i zaczytani na wyspie cały dzień, a teraz taki spontan.
Wracam do Skali cicha i wypoczęta. Jakbym wyszła spod najczystszego strumienia. I nawet nie wiem, czy to był strumień wody. Może światła.
I daję słowo, tekst naprawdę nie zawiera lokowania wyspiarskiej firmy autobusowej Vasyl.