Читать книгу Anyżowe dropsy - Aleksandra Konieczna - Страница 7

RZUĆ NO OKIEM TUTAJ

Оглавление

Luba to moje alter ego. Tak ją odczuwam od pierwszego spotkania.


Kiedy zaczęłam reżyserować w teatrze, a było to w 2003 roku, w TR Warszawa, Tlen według Iwana Wyrypajewa, zaproponowałam jej, by wykonywała projekcje wideo do prawie wszystkich moich spektakli. W And then there were none Agathy Christie, rok 2011, w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, w Kobiecie z zapałkami na podstawie Klima, współczesnego moskiewskiego autora, także w Teatrze Narodowym w Warszawie, rok 2012, z wybitną rolą Magdy Cieleckiej, dedykowane słodkiej, acz świętej pamięci Gabrieli Kownackiej. Dwa lata później spektakl dyplomowy Akademii Teatralnej w Krakowie.


Projekcje wideo Luby były wspaniałe. Dawały tlen moim projektom. Ufilmowiały je prawie. Razem z nią walczyłam, by zelżyć materię teatru, przyspieszyć jego trudny, nudny montaż, siłą materii zawsze związany z długą zmianą dekoracji, ruchem tego bezwładnego cielska. Dzięki Lubie i jej projekcjom montowałam sceny filmowo w teatrze. To była magia.

Aż razu pewnego zaproponowałam jej zrobienie – oprócz projekcji – światła. Ogromna scena. Największa w Polsce. Duże dla reżysera światła, wyzwanie. Teatr im. Kochanowskiego w Opolu, rok 2015. Wielki i nowoczesny park oświetleniowy. Dyrektor teatru, świętej pamięci nieodżałowany Tomasz Konina, obawiał się trochę, że Luba, debiutując w świetle, nie da sobie rady z tą sceną.

To była moja adaptacja Alicji w krainie czarów Lewisa Carrolla. Wersja dla dorosłych. W moim widzeniu Alicja miała pięćdziesiąt lat, pijana jechała autem i rozwaliła się na drzewie. Królicza nora to mógł być OIOM, rozpad osobowości, depresja, alkoholizm – co kto chciał. „Najbardziej dorosła książka dla dzieci”, gdzieś przeczytałam o powieści Carolla. Moja adaptacja akcentowała tylko niezwykłą pojemność tego tekstu.

À propos światła, to w dniu premiery pijany ze szczęścia Tomasz Konina tulił Lubę i wielbił jej talent.

A teraz Lubka, jakby się urwała z Alicji w krainie czarów, odejmuje nagle aparat od twarzy i przypomina sobie sen z rana, jak jakiś facet w czarnej marynarce kazał jej jeść z każdego guzika, w każdym guziku było wspaniałe danie. To było dziwne i upokarzało ją w tym śnie, a równocześnie… I opowiada mi o tym w tłumie osób, które czekają z pracą, bo staję zasłuchana.

Trwa sesja do „Harper’s Bazaar”, której jestem bohaterką.

Ale sen musi zostać opowiedziany do końca. I smak, który został po nim. To z Lubką wiemy.


I przeskoczyłybyśmy pewnie w wolnym ruchu wyobraźni do analiz, gdyby pędzle nad moją twarzą nie zadrżały niecierpliwie i spreje na włosy nie przymknęły nas z sykiem. I rozdzielono nas? O nie, to pozór – refleksja toczy się nadal w naszych oczach. I z precyzją, gdy cały ten dzień się skończy, wrócimy do interpretacji snu.

Bo gdy Lubka i ja spotkamy się, wskazówki na zegarkach zapominają iść w prawo. Jesteśmy siebie nienasycone. Ale jako artystki.

I raczej nigdy nie rozmawiamy o mężczyznach. Ciekawe dlaczego?

Czyżby kobiety miały inne pasje niż tylko facetów? Pokpiwa teraz dość jawnie ta część mnie, która jest ludzka. W kręgach złośliwych nazywana wymiennie „feministyczną”. Ludzka, czyli feministyczna? Taka gruba, co nie ma faceta i nie lubi swojej pizdy? Really?

Anyżowe dropsy

Подняться наверх