Читать книгу Anyżowe dropsy - Aleksandra Konieczna - Страница 17

HIPNOTYZOWAŁ OCZAMI

Оглавление

Był dobry i piękny jak elf. Uruchomiłam swoją najlepszą nawigację. Intuicję.

Trafiony, zatopiony.

Tak więc zdarzył się dziennikarz, który mnie uwiódł.

Wpuściłam go do swego mieszkania na Pradze, pokazałam prochy swojej kotki Sisi, świeczkę, która stale pali się przy nich, bukiety świeżych kwiatów. Teraz bez.


Nie żebym była artystką zwariowaną na punkcie kotów. Córkę też mam. Ale siedemnaście lat była z nami. Teraz ból i pustka.

Otworzyłam przed nim komputer. Przeczytałam fragmenty książki, którą piszę. Wpuściłam do łóżka. Stamtąd był start materiału, który za kilka dni dnia obejrzała Polska.

Odbiło mi!

Myłam przy nim zęby, chodząc po całym mieszkaniu. Bo ludzi można podzielić na wiele sposobów. Na takich, co ciągną łyżkę do ust albo usta do łyżki, jedząc zupę. Albo takich, co myją zęby przed lustrem, albo łażą ze szczotką po mieszkaniu, cieknie po nich piana i zostawiają ślady na parkiecie. Ja należę do tych drugich. I chyba to niedobrze. Chyba. Zdania inżynierów są podzielone.


Wchodzę dziś do studia DDTVN, by dograć live na kanapie do zarejestrowanego przez Pietrka materiału.

I kiedy czekam na swą kolej na kanapie, podchodzi do mnie wysoki mężczyzna w czerwonym sweterku, podobno wybitny kucharz. I wita się.


– Dzień dobry, pani Krystyno. Mikołaj.

– Krystyno?

– Mikołaj Rej. Spotkaliśmy się kiedyś we Francji, w Montrésor.

– Krystyno? – dopytuję coraz bardziej ubawiona. – A to może mnie pan z Jandą myli? Siedziała tu przed chwilą na kanapie.

– Nie, skądże znowu, nie mylę.

– A pan pisze te stare, obowiązkowe wiersze?

Żartuję. Skoro komedia omyłek, to jadę.

– Nie, nie z Jandą. A pani jak ma na imię?

– Aleksandra.

– Mniejsza o to, przepraszam, myślałem Montrésor, ale i tak chcę sobie z panią zrobić zdjęcie.

I strzelamy selfie.

Jest tak wysoki, że powinien uklęknąć, żeby być ze mną w kadrze, albo ja, jak brzdąc z Charliego Chaplina, wskoczyć mu na ręce, żeby zamknąć ten kadr.

– A może mnie pan myli z tą aktorką, z którą często mnie mylą?

– Z którą? – załapuje.

– Z Beatą Tyszkiewicz – jawnie drwię.

– Nie! Nie. Skądże znowu. Dajmy spokój Montrésor. Wołają mnie na wizję!

Chwilę przed live wciskam mu w rękę moją wizytówkę, w obecności dziennikarzy, którzy stoją z nim przy marchwi i pomidorach do gazpacho, i mówię:

– I poproszę, panie Mikołaju, o próbki pańskiej nowej starej poezji.

Oni trochę przytkani, patrzą na mnie jak na kaczkę dziwaczkę, co od kucharza chce wierszy.

Ale zaraz, gdy prowadzą ze mną rozmowę i wspólnie oglądamy materiał tego dziennikarza, któremu dałam się uwieść, sprawy stają się dla nich logiczne.

Materiał kończy się tym, jak z walizką wyjeżdżam ze swej kamienicy na krótkie wakacje. Pietrek odprowadza mnie do auta, dziękujemy sobie za nagranie i ja nie daję sobie pomóc przy bagażniku mego fiacika lattementa.

– To nie jedziesz autem? – pyta.

– Nie, bo mam tu niedaleko. Dwie ulice dalej. Mam hotel, w sensie.

– W Warszawie?! – pyta.

– Tak, dwie ulice dalej. Pa, pa!

I staje się dla dziennikarzy jasne, że jednak mogę prosić kucharza o nowe próbki starej poezji.

„Ona jest taka osobna” – czasem słyszę.

Ale jest faktem, że jeśli dłużej nie mogę wyjechać z miasta, wynajmuję hotel w Warszawie, spędzam w nowym miejscu choć jedną noc i wracam lekka z podróży.

Chyba mam też kłopot z tak zwaną sztampą i small talkiem. Nie widzę sensu? Szkoda mi czasu?

Dziennikarze często pytają:

– Najwyższa cena, jaką zapłaciła pani za rolę? Czy długo pani wychodzi z roli? Czy zdarzyło się pani utknąć w roli?

– A jaką wersję pani woli? Glamour czy without glamour?

– Ale pani zabawna. Prawdziwą, oczywiście. Takiej pragną ludzie.

– No to, grałam w tamtym roku gwiazdę, Igę Cembrzyńską, więc… bezsenność.

A jak godzinkę snu urwę, to nadal zdarza mi się spać w sztucznych rzęsach, w oliwce z brokatem. Fultam kasą, piąte ekofutro, rozumie pani, pokusy. Brak czasu. Wywiady, flesze, dywany. O ile pamiętam… czerwone.

Oczy też czerwone.

Bo łzy, ciągłe łzy, bez umiaru i powodu. Wie pani, trauma postaci wypływa.

I druga wersja? Dobrze. Mniej glamour.

Połamane paznokcie. Co by tu pani… O! Zgubiłam komórkę, znalazł ją na ulicy praski menel i oddał za dwie stówki, tylko zdjęcia fioletowych melin, co sobie pocykał moim aparatem, kazał odesłać na komórkę mamy.

Hmm… Nic nie przychodzi mi do głowy. Nieopłacone rachunki. Bo nie ma za co. Zanim zapłacą.

A! Ucieczka z domu od Ukochanego do hotelu dwie ulice dalej. Już prawie kończę film Jak pies z kotem. Ledwo wytrzymuję. On – ten Ukochany – przyjeżdża w nocy zabrać mnie, bo piszę esemesa „ratunku”. Puka do drzwi.

– Kto tam? – pytam.

– Room service.

– Jaki?

– Sraki, Ola, otwieraj!

Rzygi bez powodu. Taka psychosoma, wie pani.

To proszę wybrać, którą wersję ludzie wolą. Ach, i jeszcze rzecz nie dzieje się w Polsce może, proszę dopisać. I wszelkie podobieństwa do zasłyszanych tu osób i zdarzeń są przypadkowe.

Żeby mi koło pióra nie zrobili.

Anyżowe dropsy

Подняться наверх