Читать книгу Anyżowe dropsy - Aleksandra Konieczna - Страница 4
OCZY JESZCZE ZAMKNIĘTE
ОглавлениеCzasem budzę się z porannego snu i słyszę: „Nie idź tam, wyjedź, nie mów z nim, nie rób nic, nie zdążysz” i takie tam proste przekazy.
Czasem. Rzadko.
Dziś budzę się i coś szepcze mi w głowie: „Pisz”.
Pisz? Ale co pisz? O czym? Do kogo? Maila? Post na FB czy Insta?
Gołe ciepłe od snu stopy układam w rytm jodełki na posadzce w swojej kuchni.
Stopa za stopą, jak w grze w klasy, od holu do szarego fotela pod oknem.
Pisz. Pisz.
Żadnej podpowiedzi.
Za oknem ściana bez okien.
Wielka ceglana ściana. Dziwo ustawione bokiem do mojej kamienicy.
Czasem wydaje mi się podobna do ściany z obrazu Uliczka Vermeera, chodzą po niej plamy słońca i cienie. Otwierają się w niej małe sienie i korytarzyki prowadzące w głąb patia, jak zdjęcia z kamery obscury. Zachodzi słońce na obrazie. Ciemnieją ciała starych Normandek w czepkach na głowie, zaklętych w spokój.
Moja ściana milczy. Skąpana w porannym słońcu. Dosypia.
Pisz. Pisz.
„Człowiek nie jest, czym jest, ale czymś mającym być”. Zdanie filozofa Karla Jaspersa. Czytam co wieczór to zdanie w książce Mindell i Jung. Reedycje i inspiracje Tomasza Teodorczyka.
Czymś mającym być…
Więc nie aktorką po raz drugi nominowaną do Orła?
Jeden Orzeł stoi już na stoliku, obok lipowej serwantki. O drugim marzę i dowiem się za kilka dni.
Nie tą aktorką? Którą byłam od tak dawna, że nie pamiętam początku tej tożsamości.
W ciemnościach pamięci szwendam się po lasach. To były moje lasy pod górami, łamałam gałęzie, zbijałam z nich krzyż, potem plotłam gruby warkocz z białego kordonka, oplatałam nim ten krzyż, coś mamrotałam pod nosem, jakby Leśmiana, coś o „wzgórza południowym grzeju siedział razu pewnego Maciej przy Macieju”…
To było tak dawno.
Więc nie nią?
Porzucić tę aktorkę?
Czasem coś mną pisało. Tak trzeba to nazwać. Coś mną jechało, nie ja tym. I wyrzucałam w spazmie na ekran komputera jakieś pliki, dwadzieścia, trzydzieści stron, bez interpunkcji, przerwana tama, bez celu i sensu. Na końcu ulga i długi sen. Jakbym była naczyniem. Gardłem, które się dusiło i któremu ktoś rozpaczliwie zrobił tracheotomię. I krew na ekran chlusnęła.
A czasem nie krew. Czasem potoki. Mieniące się, błyskotliwe potoki.
Kiedy potem patrzyłam na te pliki i czytałam tytuły „Kobieta, która na kuchni upada”, „Jezu, mój Jezu, czemuś mnie opuścił”, „Spływ na dnie wanny”, „Sama se spłyń” i tym podobne, nie znajdowałam sensu. I powodu.
A dziś wyraźnie: „Pisz. I pisz”.
A taka jedna dziennikarka… Jaka tam jedna! Magda Juszczyk. Taka więc jedna, jedyna Magda, cudowne flow – całowała mnie po rękach, to i ja ją, w czasie wywiadu – Magda Juszczyk z Anywhere.pl, gdzie ostatnio zrobili mi piękną okładkę. I ona właśnie przeprowadziła ze mną wywiad.
– Ty jesteś jak metafora. Co ja mówię – jak sanie metafor! Gdybym ja tak umiała. Oddałabym życie.
Aż się przelękłam. Co ona z tymi metaforami? Niech ich czasem nie bierze za moje przekonania, bo młoda jest jeszcze i się pogubi. Ja sobie przeczę, mylę tropy, ot zabawa. Płyną zdania metafory, jakie mi właśnie pasują. Jak nie pasują, płyną inne i zaprzeczają pierwszym. Byle skrzyło.
Sanie metafor. Ma rację, cholera.
Ach tak, przypominam sobie wczorajszą noc. Mój namiętny kochanek poszedł spać, a ja obejrzałam film Żona z genialną Glenn Close. Grała żonę pisarza. On w wieku lat osiemdziesięciu dostawał Nobla. On dostawał. Za swą ostatnią powieść. Leci więc z nim do Sztokholmu i na gali wręczania nagród, w czasie jego długiej dziękczynnej mowy do pary królewskiej i do niej, jego żony, bez której… I tu Glenn Close w swej cekinowej sukni doznaje rozpadu tożsamości. Rozpikselowuje się wręcz.
I wybiega z ceremonii. On biegnie za nią w deszcz i chce nakłonić, by wróciła do gości. W pokoju hotelowym Glenn pakuje walizkę i wtedy dowiadujemy się, że całe życie pisała za niego. Także tę ostatnią, Noblem odznaczoną powieść. W latach pięćdziesiątych była jego studentką, on profesorem literatury, i w czasie jakiegoś bankietu podprowadzono ją przed oblicze wybitnej pisarki tamtych lat. Pisarka nawalona i naćpana, w syreniej, brokatowej sukni odkręciła się nad głowami wielu panów – bardzo wysoka była – w stronę biblioteki stojącej za nimi i powiedziała: „Pokaż mi, mała, jedną książkę wśród tych tu, jedną jedyną, napisaną przez kobietę” i popłynęła brylować w oparach literatów. Mężczyzn literatów. Lata pięćdziesiąte.
Trzydzieści lat później Glenn porzuca męża – tu i natychmiast porzuca męża – ten dostaje zawału, defibrylatory pojawiają się zaraz, nie pomagają. A ona wraca sama za ocean. Długi lot. Będzie wstępem do prawdy? Czy dalszą ściemą? O żonie pisarza.
Myślę w nocy: a może ja chowałam się za wszystkimi swoimi rolami jak ona za mężem? Może?
Kiedy następnego dnia w pierwszym słońcu na placu Zbawiciela dzielę się tą myślą z reżyserem, który mnie dla polskiego filmu zrodził, z Jankiem P. Matuszyńskim, i wybitnym pisarzem Szczepanem Twardochem, chłopaki śmiechem nade mną wybuchają. A ja słyszę w głowie słowa poety: „Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając, gromadę błaznów koło siebie mając, na pokrzepienie dobrego czy złego”. Czy jakoś tak to leciało. I już więcej nie wychylam się z taką refleksją.
To znaczy wiem, że Janek czuje całe stojące za mną przestworza, że ta reakcja była tylko chwilą zaskoczenia, gdy kot zmienia ci się nagle w wróbla albo kamyk pod stopą okazuje się żabką, a idziesz wolnym krokiem żwirową alejką, masz pewność siebie, spaceru, alejki, żwiru, a przede wszystkim swojej percepcji tych ingrediencji. I nagle coś zmienia ci się w coś innego, tracisz równowagę i ta znana alejka wyskakuje ci spod stóp, leci w powietrze dworek modrzewiowy za nią, prawie upadasz na trawnik z boku, nim skumasz: „A, to żabka była!”.
Przez krótką chwilę wirujesz w posadach, aż złapiesz pion i nową nazwę.
O jaką nową nazwę tej aktorce chodzi?
Siedzi w kawiarni z reżyserem filmowym i literatem.
Zaraz zaczyna grać postać przez nich tworzoną i zadaje kuriozalne pytanie.
Może ja się za rolami całe życie ukrywałam? Tylko ukrywałam?
Albo utrata równowagi, albo śmiech absurdalny tu się należy. I taki się zdarzył.
Przypomina mi się ostatnia scena Wiśniowego sadu Antoniego Czechowa. Sad już sprzedany. Raniewska, brat, reszta towarzystwa czekają na kolej.
I brat nagle pyta: „A może pójdę do pracy?”. A Raniewska zdziwiona odpowiada: „Ty?! Siedź, jakeś siedział”.
Znana nam grzęda społeczna i ustalone na niej miejsca. To bezpieczne.
A ja się wyrywam. Z pozycji aktorki do…?
No właśnie – kogo?
Nieważne, bo wiem od pierwszego spotkania z Jankiem, że jesteśmy dla siebie magiczną tajemnicą.
Owianą ciepłym wiatrem.
A wiatrem tym jest zaufanie. Tyle w temacie.
Czyli 7 marca 2019 roku zaczynam pisać. Nie martwię się o nic. Zaś 7 marca 2020 roku kończę. Zapis roku. Kobiety, którą jestem.
I gdyby północ 7 marca 2020 roku miała mi przerwać w pół słowa, tak musi zostać. Cezura roku. Jak gilotyna. To mi się podoba. Nieubłagalność czasu. Idę w to.
A swoją drogą, ta ceglana ściana za kobietą z balkonu, co czeka, dziwnie przypomina mi ślepą kamienicę przed oknem mej kuchni.
Jakbym znała ją skądś. Odwróć się, odwróć, maleńka. Aleś zaczekana. Zatrzaśnięta jakaś w czekaniu. Czy co?
Jezus. Odwróciła się.
Trochę podobna do mnie. A trochę do Bette Davis. Zgrywam ją? Mój grymas ust, moje ramiona i w barkach stres czekania. Jej suknia i szyja. I czarność-białość.
I, nie wiadomo skąd, przypomina mi się jakaś próba w teatrze.
Bette Davis grała w teatrze? Ciekawe.
Byłam wtedy aktorką Teatru Dramatycznego w Warszawie. Nikomu nieznaną. Chociaż nie czekałam jak ta z balkonu. Robiłam swoje.
Do roli polecił mnie Grzegorz Jarzyna, który już wtedy zrobił w Dramatycznym Niezidentyfikowane szczątki ludzkie i prawdziwą naturę miłości. Ze mną w roli „najbardziej niezidentyfikowanego ze szczątków”, tak na pamiątkę mi w programie napisał. Narkomanką Benitą. I ponoć było dobrze. Nawet bardzo dobrze.
Więc uczeń Jarzyna polecił mnie swemu mistrzowi Krystianowi Lupie.
I tak, Powrót Odysa Wyspiańskiego, Teatr Dramatyczny w Warszawie. Ja w roli Penelopy.
Moja pierwsza próba. Czekałam na nią długo. Bo w dramacie Wyspiańskiego, przedśmiertnie i w syfilitycznej gorączce napisanym, Penelopa (o której zalotnicy mówią przez cały pierwszy akt) pojawia się dopiero w drugim akcie, bełkocze trzy źle napisane monologi i znika.
Mój udział w trzecim akcie, moje snucie się po jakichś wybrzeżach, w odsłonach niby to muzy Kaliope, niby Penelopy, wymyślił sam Krystian.
Więc moja pierwsza próba. Krystian od razu chce przejść z wszystkimi na „ty”. Nie umie inaczej pracować. Jest południe. Na stoły wjeżdżają butelki czerwonego wina.
Ja milczę jak zaklęta. Krystian czasem przylega do mnie spojrzeniem.
Jakaś trema. Po dwóch stronach. Szemrzą podgrupy.
Ku końcowi próby aktorzy już prawie pijani. I nagle artykułują.
– Czekaj, Krystian, ale czekaj… Powiedz nam…
I patrzą długo na mnie. I pytają:
– To była, twoim zdaniem, najlepsza kurwa w Grecji… czy faktycznie tragiczna żona?
Cisza. Nieskończoność ciszy. Czuję, że wilgotnieję nad mostkiem.
Pijane, zadziorne oczy zawisają to na mnie, to na Krystianie.
Ja nadal zaklęta królewna. Czy może już królowa Penelopa?
Krystian nieśmiało zaczyna. Robi przerwy. Jakby czekał na tłumacza, którego tym razem nonszalancko i okrutnie brak.
Patrzy na mnie. Jego ciemne oczy powoli wpływają w tył mojej głowy. Zatrzymują się na wewnętrznej ścianie czaszki.
– Ona dwadzieścia lat czekała. Więc stała się czekaniem. Nikim już potem nie mogła być, ani żoną… ani żadną kurwą. Zamieniła się w czekanie – mówi.
Jasna myśl, ostra jak laser, przecina mi tył czaszki. I już wiem, co grać.
Zakochuję się w Krystianie. Na zawsze.
Wchodzi inspicjentka:
– Koniec próby!
– Może zjemy razem obiad?! Tu obok dobre bułgarskie żarcie dają! – krzyczą aktorzy.
A my z ulgą odrywamy od siebie oczy.
– Tak, bułgarskie. Lubię – mówi cicho Krystian.
I ruszamy jeść. Nie pamiętam, czy tego dnia usłyszał mój głos.
Stała się czekaniem.
I nie mogła już zagrać żadnej roli. Ni żony. Ni kurwy.
Oby ta z balkonu doczekała się.
Może dowiemy się zaraz? A może za wiele zdjęć?
W każdym razie jest w tej kobiecie, w aurze tego zdjęcia to, co lubię najbardziej.
Potencja czekania. Jeszcze nic się nie stało. Nic nie zawiązało nawet.
Tak czasem pachniało powietrze, gdy byłam dziewczyną.
Nie pierwszymi pąkami, nie wiosną, niczym z zewnątrz. Czasem szłam wśród dymu z pól wypalanych po zbiorach, a czułam mocno ten zapach.
Falowały mi nozdrza. Żebra rozpierały się w nieskończoność. W magiczny akordeon.
To był zapach czekania. Jeszcze wszystko było możliwe.
Hasło „akcja!” miało dopiero paść.