Читать книгу Wracając do moich Baranów - Janusz R. Kowalczyk - Страница 28
39
Оглавлениеgdzie zdarzyło mi się nawet dublowanie w jednej ze scen głównego bohatera, którego zagrał Ryszard Dreger.
Wprawdzie autorstwo dialogów i asystenturę miałem zapisane w umowie, jednak na tak zwanej liście płac na filmowej taśmie moje personalia pojawiły się drobnym druczkiem jako współpraca reżyserska, obok nazwiska inspicjentki. Autorem dialogów okazał się wyłącznie reżyser. Na szczęście okazało się, że brak nazwiska na celuloidzie nie wyklucza
wypłacania tantiem z tytułu praw autorskich. Wtedy jednak o tym nie wiedziałem. Sprawa ewidentnie nadawała się do sądu, jednak machnąłem ręką. Z opinią pieniacza nikt by mnie już więcej przy filmie nie zatrudnił.
Zaskakujący przebieg miał też mój egzamin dyplomowy. Odpowiadając na pytanie jednego z członków komisji, wtrąciłem dowcip, przy którym całe gremium – poza Andrzejem Trzosem-Rastawieckim – wybuchnęło spontanicznym śmiechem. Zatkało mnie z wrażenia. W scenariuszach filmów hollywoodzkich jest to tak zwany punkt zwrotny. Im wcześniej się pojawia i częściej, tym lepiej. Byłem przekonany, że komu jak komu, ale im ten dowcip powinien być znany. Z prostego powodu: był mojego autorstwa i stanowił immanentną część bronionej przeze mnie pracy dyplomowej.
W nagłym olśnieniu zdałem sobie sprawę, że ów areopag nie zadał sobie trudu zapoznania się z tekstem mojego scenariusza. Oceniają stojącego przed nimi delikwenta na podstawie... No właśnie – czego? Uroku osobistego?
Dla pewności tak pokierowałem dalszą częścią mojej wypowiedzi, żeby zmieścić w niej kolejny mój dowcip. Reakcja była identyczna. Towarzystwo – z wyjątkiem Trzosa-Rastawieckiego – rechotało do rozpuku.
O poczuciu humoru wspomnianego reżysera nie będę się wypowiadać. Mnie jednak wcale do śmiechu nie było.
Plon wielomiesięcznego trudu takiego jak ja naiwniaka, przekonanego, że pisze właśnie dla nich, twórców rodzimego kina, wziął w łeb. Elementarna przyzwoitość, że o uczciwości nie wspomnę, nakazywałaby im ocenianą pracę znać. Skoro jednak jej nie przeczytali, to czego mogłem oczekiwać od pozostałej części rodzaju ludzkiego?
Elitarni reprezentanci polskiej kinematografii podkopali swoim śmiechem nadzieję świeżo upieczonego absolwenta, że jego scenariuszowe poczynania mogą jeszcze na tym filmowym targowisku próżności cokolwiek znaczyć. Sami o tym nie wiedząc, zdemaskowali się przede mną jako grupka obiboków, którzy pod szyldem łódzkiej szkoły stworzyli sobie przy Zespołach Filmowych w Warszawie ciepłą synekurę na czas produkcyjnych przestojów.
Jedyną osobą, o której wiem, że mój scenariusz poznała, był mój promotor Bolesław Michałek. Niestety, w czasie mej obrony nie było go w kraju. Na pocieszenie pozostał mi jego list: