Читать книгу Wracając do moich Baranów - Janusz R. Kowalczyk - Страница 21
30
Оглавлениеkiedy spełniałem kolejne toasty. Nawet się dziwiłem, że mój organizm przyjmuje je tak łatwo i bez widocznych skutków. Dopiero następny dzień okazał się dla mnie trudny do przeżycia.
Dość powiedzieć, że po raz pierwszy – i jak dotąd ostatni – urwał mi się film. Nad ranem odnalazłem się nie w swoim numerze, lecz w tak zwanej dwójce – dzielili ją Jan Kanty Pawluśkiewicz z Andrzejem Skąpskim, którzy dogasającą imprezę wspaniałomyślnie przygarnęli do siebie. Ściślej mówiąc, obudziłem się nie w ich pokoju, lecz w przylegającej doń łazience. Andrzej Skąpski zabrał mnie na śniadanie do pobliskiego baru i namówił na obfity, gorący posiłek. Z bogatej oferty wybrałem golonkę. I to był zasadniczy błąd. Już przy pierwszym kęsie zawirował mi w nosie chrzan z octem, który aż nadto przypomniał mi o trunkach spożywanych poprzedniego dnia, tak że musiałem czym prędzej rejterować od stolika.
Drugi nierozważny krok popełniłem przy kolejnej próbie regeneracji, kiedy to koleżanka Krystyna Majowa namówiła mnie na lampkę koniaku. Sam zapach wykwintnego trunku kazał mi w natychmiastowym trybie opuścić całkiem miłą kafejkę. Trzeci, równie zgubny w skutkach, okazał się pomysł nabycia jakiegoś owocu. W przeciwieństwie do Krakowa, gdzie cytrusy pojawiały się wówczas jedynie przed świętami, w portowych miastach Wybrzeża można je było znaleźć w co drugim warzywniaku. Ale i tu dopadł mnie skądinąd miły, choć w ówczesnych okolicznościach zabójczy, zapach... jabłek.
Calvados Piotrka Walewskiego zapamiętałem na całe życie. Sam fundator wyznał później, że jego ówczesna szczodrość wynikała z walki z samym sobą. Chciał być obecny przy alkoholowej uczcie, nie biorąc w niej udziału. Jemu się udało.
Popołudniowy wyjazd na występy w Wyższej Szkole Morskiej był dla mnie kolejną drogą przez mękę. Jako człowiek, który palenie rzucił w podstawówce, z olbrzymim trudem znosiłem fakt, że większość koleżanek i kolegów sięgnęła po papierosy. W mikrobusie, który wiózł nas do Gdyni, momentalnie zrobiło się sino od dymu. I to bardziej niż poprzedniego dnia na imprezce, gdzie dla fasonu wypaliłem jednego czy dwa papierosy i obok kaca alkoholowego miałem jeszcze tytoniowego. Doszło do tego, że zamierzałem poprosić o zatrzymanie wozu. Zdecydowałem się na to za późno, kiedy treść żołądka podeszła mi do połowy gardła, a w końcu, niestety, wypełniła usta.
Na moje szczęście osiągnęliśmy już cel podróży. Na nieszczęście – bo każdemu przypadł w udziale jakiś bagaż do niesienia – ktoś zarzucił mi na plecy wór z kostiumami. Tak obładowany wtargnąłem do wnętrza szkoły.
Ze schodów schodziło właśnie dwóch dziarskich kadetów, w dopasowanych mundurkach, z kołnierzami stójkami obszytymi dystynkcjami oznaczającymi rok nauki. Wtem zatrzymało ich jakieś monstrum z wydętymi policzkami. Zrzuciwszy