Читать книгу Wracając do moich Baranów - Janusz R. Kowalczyk - Страница 17
26
ОглавлениеZa jego utratą bynajmniej nie płakałem, zważywszy, że w imprezowaniu utrzymywałem się raczej „w dolnej strefie stanów niskich”, jak mawiał
Warchał.
Wtedy jednak, kiedy zostałem dopuszczony do piwnicznej zażyłości, a zimna żytnia łaskotała w gardle przełykanym kłoskiem i czarownym ciepłem rozlewała się po duszy, zaświtała mi w głowie stosowna do tej okoliczności wypowiedź wiejskiej kobiety, wyczytana w jednym z interwencyjnych reportaży w „Dzienniku Polskim”: „Uni jedna sitwa! Z jednego kieliszka pijom”. Jeśli przynależność do sitwy może być powodem do dumy, to swoją postawą niewątpliwie ją poświadczałem.
Z niejakim skrępowaniem przyjdzie mi też wyznać, że do szczególnych entuzjastów napojów wyskokowych nigdy nie należałem. Jako krakowianin z urodzenia i zamieszkania nie doświadczyłem życia w akademiku, więc studenckie okazje do biesiad jakoś mnie ominęły. „Smutna, panowie, ta plaga pijaństwa, co się nad naszym znęca ludem!” – mówił Ojciec-Król w Ślubie Gombrowicza. Trudno mu nie przyznać racji, zwłaszcza gdy
wygłaszał to aktor Jerzy Trela.
Taki też – teoretyczno-literacki – był wówczas mój stosunek do alkoholu. Z lektury Łuku triumfalnego Ericha Marii Remarque’a czy Młodych lwów
Irwina Shawa nabierałem na przykład ogólnego wyobrażenia o calvadosie, jednak jego mocy na sobie nie miałem jeszcze okazji wypróbować. Do czasu mego pierwszego wyjazdu z zespołem na występy do klubu Żak w Gdańsku.
Tę podróż z wielu względów mogę uznać za inicjacyjną. Zarazem trzeci próg wtajemniczenia. Zaczęło się zgoła niewinnie, od pytania naszego piwnicznego dyrektora organizacyjnego Piotra Ferstera, czy znajdę czas, żeby wyrwać się na kilka dni na Wybrzeże. Natychmiast potwierdziłem, nie zastanawiając się zbytnio, jak wytłumaczę swoją nieobecność na zajęciach. W tamtym szczególnym momencie w hierarchii ważności wyżej stawiałem przywilej bycia członkiem Piwnicy niż status studenta teatrologii.
Podróż była długa, nocna, w kuszetkach. Tak się dłużyła, że Andrzej Warchał wywołał mnie w nadziei, że jej część uda nam się spędzić w wagonie barowym WARS-u. Rewir naszego kuszetkowego opuściliśmy bez zbędnych formalności. Problemy zaczęły się dopiero w następnym wagonie – sypialnym.
Andrzej obudził śpiącą w kajutce dyżurną i rozwinął przed nią pełnię swego uwodzicielskiego wdzięku. Udało mu się ją w końcu na tyle udobruchać, że się podniosła. Stanęła przy drzwiach, oddzielających nas od pozostałych
wagonów, z klamkami spiętymi łańcuchem z masywną kłódką.
Warchał nadal śmieszył, tumanił, przestraszał. Wreszcie zazgrzytał klucz,
jęknęły przerdzewiałe ogniwa i uwolnione drzwi rozsunęły się, zapraszając nas do przejścia. Ruszyłem po oddzielającym wagony metalowym pomoście. Huk wywołany jazdą nie pozwolił mi dosłyszeć przebiegu dalszych pertraktacji. Reszta była dla mnie tylko pantomimą.