Читать книгу Wracając do moich Baranów - Janusz R. Kowalczyk - Страница 20
29
Оглавлениеsytuacje. Polecił mi na scenę wejść w trakcie piosenki, którą śpiewała Ewa Wnukowa. Instynkt teatrologa podpowiadał mi, że zanim ostatnie nuty wybrzmią do końca i będę mógł zacząć wygłaszanie kolejnej partii moich żartów, powinienem w tej przestrzeni coś zdziałać. Skłoniłem się przed Ewą zamaszyście, chwacko zdzierając z głowy pikielhaubę. Zapomniałem, że na jej szpicu scenografka Krysia Majowa pozawieszała mi jakieś drobiazgi, które pospadały i zaczęły się turlać po scenie. Widziałem, jak publiczność wodzi za nimi oczami, tu i ówdzie reagując chichotami. I nagle dotarło do mnie, co to znaczy zepsuć komuś numer. Śmiali się nie z piosenki, lecz z tak zaaranżowanej sytuacji. Mnie do śmiechu nie było.
Czyżby Piotr takiego efektu nie przewidział? Nie chciało mi się wierzyć... Wkrótce miałem się przekonać, że w porównaniu z innymi prowokacjami, jakimi spontanicznie urozmaicał piwniczne występy, tamta była jedną z wyjątkowo niewinnych.
Ewa nie chciała przyjąć moich przeprosin. Zwyczajnie. Dla niej nie było sprawy. Uznała, że takie rzeczy zdarzają się, i tyle.
Coraz bardziej zauroczony Piwnicą, wieczorem ściśle zastosowałem się do polecenia Andrzeja Warchała, żeby się go trzymać.
Dla mnie te próby wody i ognia zamieniły się w próby wody ognistej. Ale nikt nam nigdy nie obiecywał, że będzie lekko. Po występach w klubie Żak następnego dnia czekały nas i inne: w Szkole Morskiej w Gdyni i w miasteczku studenckim w Sopocie. Zanim do nich doszło, rozkwitło typowo delegacyjne życie hotelowe.
Naiwność artystycznego neofity sprawiła, że wziąłem w nim żywy udział. Poniewczasie przekonałem się, że nadaktywny. Zebraliśmy się w pokoju zajmowanym przez małżonków Halinę Wyrodek i Mariana Dziędziela. Pojawiła się butelka żytniej czy wyborowej, ale grono konsumentów było zbyt liczne, żeby alkohol komukolwiek mógł uderzyć do głowy. Właśnie rozpatrywano zrzutkę na następną butelkę, kiedy nieoczekiwanie pojawił się nowy polski wyrób monopolowy zwany „Złota jesień”. Jednym słowem, rodzima odmiana pędzonego z jabłek calvadosu, opiewanego w znanych mi z lektury książkach Remarque’a czy Shawa. Jakże mógłbym go nie popróbować?
Dobroczyńcą, który regularnie wychodził z pokoju i wkrótce pojawiał się znowu z kolejną butelką, był kompozytor Piotr Walewski, autor muzyki między innymi do wspaniałego piwnicznego hymnu Dezyderata do słów Maksa Ehrmanna. I jedyny w tym gronie... niepijący. Butelek „Złotej jesieni” przyniósł wtedy bodaj dziesięć i tyleż paczek pumpernikla, który służył za zakąskę. Uczestników biesiady było niewielu więcej.
Jak na człowieka, który kontakty z alkoholem miał dotąd sporadyczne, przypadająca na mnie porcja okazała się zabójcza. Oczywiście nic na to nie wskazywało,