Читать книгу Wracając do moich Baranów - Janusz R. Kowalczyk - Страница 16
25
Оглавлениеteż w «Echu Piwnic» – jedynym pewnie w PRL-u samorządnym, niezależnym
organie prasowym kabaretu, przy okazji którego ukazuje się też «Echo Krakowa» – płaci Piotrowi stówę”.
Nie wiedziałem. Nie płaciłem. Kiedy się dowiedziałem, nie płaciłem tym bardziej, bo świadomie. I na tym polegał mój obyczaj. Kwestia uznania, na ile sensowny.
Programy kabaretowe Piwnicy najczęściej odbywały się w piątkowe i sobotnie wieczory. Zaczynały się przeważnie o dwudziestej trzeciej, choć zazwyczaj z czasowym poślizgiem kwadransa czy dwóch. Trwały circa do drugiej, trzeciej w nocy. Piotr Skrzynecki miał zwyczaj kończyć je tak, żeby widzowie wychodzili na Rynek Główny podczas odgrywania hejnału z
wieży mariackiej, co było zawsze znakomitym zwieńczeniem
wcześniejszych, nie zanadto doskonałych doznań. Kto chciał, mógł po programie zostać na towarzyskich posiadach, które trwały zazwyczaj do bladego świtu.
To drugie, pozaartystyczne życie Piwnicy było równie ekscytujące jak same występy. Jeśli nie bardziej. Mój udział w nocnych Polaków rozmowach był zrazu ograniczony. Akceptacja moich satyrycznych poczynań przez nader otwartych piwnicznych artystów nie dawała mi, jak sądziłem, uprawnień, żeby zasiadać w ich gronie. Bez wyraźnego zaproszenia nie śmiałbym się przyłączyć do dobrze znanych aktorów, kompozytorów, muzyków, plastyków czy reżyserów, zawsze otoczonych wianuszkiem znajomków i akolitów.
W brataniu się z zespołem pewną przeszkodą był zdecydowanie solowy charakter moich występów. Mówiłem to, co chciałem i napisałem. Rzucony od razu na głęboką wodę, stanąłem twarzą w twarz z widzem. W grupie wykonawców nikomu nie byłem potrzebny i nikt też nigdy ze mną nie prowadził żadnych prób.
Gdyby nie fakt, że niskie uczucia są mi zasadniczo obce, mógłbym zazdrościć koleżankom i kolegom, którzy brali udział w bardziej rozbudowanych formach i wspólnie z kompozytorami czy akompaniatorami ćwiczyli śpiewanie piosenek. Mnie tego typu doświadczenia zostały oszczędzone. Choć zakotwiczyłem się w Piwnicy, byłem jednak niezależny. Samorządny. Na osobnych prawach.
Piwniczanie musieli przyzwyczaić się do mego widoku, gdyż pewnego razu powierzyli mi misję. Wywiązałem się z niej na tyle gracko, iż zostałem dopuszczony do przypadającej mi części zawartości butelki, którą przyniosłem z właściwego stoiska w pobliskich delikatesach. Wychylając kolejka za kolejką należne mi promile – ja, niepozorny student – czułem, że dostąpiłem nobilitacji. Co tu kryć: osiągnąłem kolejny szczebel wtajemniczenia w piwniczne życie.
Na szczęście poza tym pierwszym razem po trunki zbytnio się nie nabiegałem. Pojawili się młodsi ode mnie, więc im przypadł w udziale ten szczególny przywilej.