Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 27

Piwnica

Оглавление

Obudziła się po południu i w domu było pusto. Zorientowała się w chwili, gdy otworzyła oczy, poznała po charakterze ciszy. Matka nie znosiła zupełnie cichego domu. Kiedy szła spać, włączała wentylator. Kiedy się budziła, włączała telewizor albo własną jadaczkę.

Vic wydostała się z leżaka, przeszła przez pralnię i stanęła na jakiejś skrzynce, żeby wyjrzeć przez okno od frontu. Nie zobaczyła datsuna, zardzewiałego rzęcha matki. Poczuła złośliwe, podniecające zadowolenie. Miała nadzieję, że Linda jeździ po Haverhill jak oszalała, szukając jej w centrum handlowym, na bocznych ulicach, w domach koleżanek.

Mogłabym nie żyć, pomyślała. Gdyby powiedziała to na głos, jej ton brzmiałby głucho, złowróżbnie. Zgwałcona i zostawiona martwa nad rzeką, i to byłaby wyłącznie twoja wina, ty apodyktyczna suko. Vic miała głowę pełną takich słów, jak „apodyktyczna” i „złowróżbny”. W szkole dostawała co najwyżej tróje, ale czytała Gerarda Manleya Hopkinsa i W.H. Audena – była o lata świetlne mądrzejsza niż oboje rodzice i dobrze o tym wiedziała.

Vic włożyła do suszarki wciąż wilgotne trampki i poszła na górę, żeby zjeść miskę płatków Lucky Charms przed telewizorem. Wygrzebała z piórnika awaryjną tabletkę ecstasy. Po dwudziestu minutach wszystko stało się gładkie i łatwe. Kiedy zamknęła oczy, czuła rozkoszne wrażenie ruchu, szybowała jak papierowy samolocik w prądzie wstępującym. Oglądała Travel Channel i za każdym razem, gdy widziała samolot, rozpościerała ręce jak skrzydła i udawała, że leci. Ecstasy była ruchem w pigułce, równie dobrym jak jazda w ciemności otwartym kabrioletem, tylko że nie trzeba wstawać z kanapy, żeby się udać na przejażdżkę.

Umyła miskę i łyżkę, wytarła je i odłożyła na miejsce. Wyłączyła telewizor. Po skośnych promieniach światła przebijających przez korony drzew poznała, że robi się późno.

Zeszła do piwnicy, żeby sprawdzić, czy buty wyschły. Nadal były wilgotne. Nie wiedziała, co ze sobą począć. Pod schodami znalazła starą rakietę tenisową i pojemnik z piłkami. Przyszło jej na myśl, żeby przez jakiś czas poodbijać je o ścianę, ale najpierw musiała zrobić miejsce. Zaczęła przestawiać pudła i wtedy go znalazła.

Raleigh stał oparty o beton, ukryty za stosem pudeł przeznaczonych dla Armii Zbawienia. Vic z konsternacją patrzyła na swojego starego tuff burnera. Przecież miała jakiś wypadek i rower przepadł, straciła go bezpowrotnie. Pamiętała, jak rodzice o tym rozmawiali, kiedy sądzili, że ich nie słyszy.

Chyba że… Chyba że wcale nie słyszała tego, co, jak sądziła, słyszy. Przypomniała sobie, jak ojciec mówił, że Vic wpadnie w czarną rozpacz, kiedy się dowie, że tuff burner przepadł. Z jakiegoś powodu uznała, że rower zginął, że tata nie mógł go znaleźć. Matka wspomniała, że się cieszy, że rower zniknął, ponieważ Vic za bardzo fiksowała na jego punkcie.

I taka była prawda, rzeczywiście fiksowała. Miała cały worek fantazji, które dotyczyły jazdy tuff burnerem przez wyimaginowany most do dalekich miejsc i fantastycznych krain. Pojechała na nim do kryjówki terrorystów i odzyskała zaginioną bransoletkę mamy, pojechała na nim także do pełnej książek krypty, gdzie spotkała elfa, który zrobił jej herbatę i ostrzegał przed wampirem.

Vic przeciągnęła palcem po kierownicy, zgarniając grubą, szarą warstwę kurzu. Przez cały czas rower stał tu na dole, gromadząc kurz, ponieważ rodzice nie chcieli, żeby na nim jeździła. Vic kochała ten rower, a on dawał jej tysiące opowieści, więc to oczywiste, że rodzice go zabrali.

Tęskniła za swoimi opowieściami o moście, tęskniła za dziewczynką, którą wtedy była. Wtedy była lepsza i o tym wiedziała.

Vic wpatrywała się w rower, gdy wkładała tenisówki (teraz przyjemnie ciepłe i jednocześnie śmierdzące).

Wiosna osiągnęła niemal idealną równowagę, w słońcu było ciepło jak w lipcu, w cieniu panował styczniowy chłód. Vic nie chciała iść drogą, żeby przypadkiem nie zobaczyła jej wracająca matka, dlatego skręciła na tyły domu i na ścieżkę wiodącą przez las. Przełożenie nogi nad siodełkiem i ruszenie z miejsca wydawało się najbardziej naturalną rzeczą pod słońcem.

Parsknęła śmiechem, gdy wsiadła na rower. Był dla niej o wiele za mały, niemal śmiesznie mały. Wyobraziła sobie klauna wciśniętego do maleńkiego samochodziku. Trącała kolanami kierownicę, pośladki nie mieściły się na siodełku. Ale kiedy stanęła na pedałach, wszystko było w porządku.

Zjechała w dół zbocza w cień, w którym panowała temperatura o dziesięć stopni niższa niż w słońcu, zima dyszała jej w twarz. Wpadła na korzeń i rower oderwał się od ziemi. Nie spodziewała się, że podskoczy w powietrze, i krzyknęła. Wydała piskliwy, radosny okrzyk zaskoczenia, i przez chwilę nie było różnicy między tym, kim jest, a tym, kim kiedyś była. Czuła się wyśmienicie, dwa koła wirowały pod nią, wiatr targał jej włosy.

Nie pojechała prosto nad rzekę, tylko podążyła wąskim szlakiem biegnącym w poprzek zbocza. Przejechała przez kępę krzewów i wyłoniła się wśród gromady chłopaków, którzy stali wokół ognia rozpalonego w koszu na śmieci. Podawali sobie jointa.

– Dajcie się sztachnąć! – krzyknęła, gdy podjechała, i wyciągnęła rękę, udając, że sięga po małego skręta.

Dzieciak z jointem, głupawy cherlak w koszulce z Ozzym Osbourne’em, był tak zaskoczony, że zakrztusił się trzymanym w płucach dymem. Vic uśmiechała się szeroko, kiedy odjeżdżała, dopóki chłopak nie złapał tchu i nie wrzasnął:

– Może jak przyjdziesz nam obciągnąć, pierdolona dziwko!

Jechała dalej przez chłód. Parlament wron siedzących w gałęziach grubej brzozy dyskutował o niej z wielką powagą, gdy przemykała pod nimi.

Może jak przyjdziesz nam obciągnąć, pomyślała, i przez jedną lodowatą chwilę siedemnastoletnia dziewczyna na dziecinnym rowerze wyobrażała sobie, że wraca do tych szczyli, zsiada z roweru i mówi: „W porządku. Który pierwszy?”. Matka już uważała ją za dziwkę. Vic nie chciałaby jej rozczarować.

Po dłuższej chwili odzyskała dobre samopoczucie, pędząc po zboczu na swoim starym rowerze, ale zadowolenie się wypaliło i zostawiło po sobie rozrzedzoną, zimną złość. Tyle że już nie była całkowicie pewna, na kogo się złości. Jej złość nie miała określonego celu. Był to miękki terkot emocji dopasowany do miękkiego terkotu kół.

Pomyślała, że pojedzie do centrum handlowego, ale zirytowała ją sama myśl o uśmiechaniu się do dziewczyn w barze. Nie była w nastroju do spotykania się ze znajomymi i nie chciała, żeby ktoś dawał jej dobre rady. Nie miała pojęcia, dokąd jechać, wiedziała tylko tyle, że jest w nastroju do szukania kłopotów. Była pewna, że jeśli będzie jechać dostatecznie długo, w końcu na jakieś się natknie.

Według matki już wpadła w kłopoty, leżała gdzieś naga i martwa. Vic z przyjemnością rozważała ten pomysł. Żałowała, że wieczorem zabawa się skończy, i niemal pragnęła znaleźć jakiś sposób, żeby matka nigdy się nie dowiedziała, co się z nią stało, bo chciała zniknąć ze swojego życia, odejść i nigdy nie wrócić. Rozmyślała, jak fajnie byłoby zostawić rodziców, niech się zastanawiają, czy ich córka żyje, czy nie.

Rozkoszowała się myślą o wszystkich tych dniach i tygodniach, kiedy będą tęsknili za nią, dręczeni przez straszne wizje. Będą wyobrażać ją sobie w śniegu z deszczem, drżącą i żałosną, z wdzięcznością wsiadającą do pierwszego samochodu, który się przy niej zatrzyma. Może wciąż żyje gdzieś w bagażniku tego starego auta (Vic nie zdawała sobie sprawy, że w jej wizji występuje stary samochód o nieokreślonej marce i modelu). I nigdy się nie dowiedzą, jak długo trzymał ją ten stary (Vic właśnie zadecydowała, że mężczyzna musi być stary, ponieważ ma stare auto) ani co z nią robił, ani gdzie porzucił zwłoki. To, że nigdy się nie dowiedzą, na jaką potworną osobę się natknęła, do jakiego odludnego miejsca ją zabrał i jaki spotkał ją koniec, będzie dla nich gorsze, niż gdyby sami umierali.

Na tym etapie rozmyślań Vic znalazła się na drodze gruntowej, która wiodła na brzeg Merrimacku. Żołędzie pękały pod kołami. Słyszała już szum rzeki przelewającej się po skałach. Był to jeden z najpiękniejszych dźwięków świata i uniosła głowę, żeby nacieszyć się widokiem, ale zatarasował go Most Krótsza Droga.

Vic nacisnęła hamulce i raleigh powoli się zatrzymał.

Most był w jeszcze gorszym stanie, niż pamiętała, cała konstrukcja pochylała się w prawo i wyglądała tak, jakby pierwszy silny wiatr mógł ją zrzucić w toń Merrimacku. Splątany bluszcz okalał przekrzywiony wjazd. Vic czuła zapach nietoperzy. Po drugiej stronie dojrzała nikłą plamę światła.

Zadrżała z zimna i również z czegoś, co przypominało przyjemność. Z absolutną pewnością wiedziała, że coś jest nie w porządku z jej głową. Kiedy łykała ecstasy, nigdy nie miała halucynacji. Przypuszczała, że zawsze jest ten pierwszy raz.

Most czekał, żeby przez niego przejechała. Wiedziała, że kiedy to zrobi, spadnie w nicość. Zostanie na zawsze zapamiętana jako naćpana laska, która zjechała rowerem ze skarpy i skręciła sobie kark. Ta perspektywa nie wzbudziła w niej strachu. To będzie prawie równie dobre, jak uprowadzenie przez jakiegoś strasznego starucha (Upiora) i zaginięcie bez wieści.

Jednocześnie, choć wiedziała, że przecież mostu nie ma, w głębi duszy bardzo ją ciekawiło, co teraz jest po drugiej stronie. Stanęła na pedałach i podjechała bliżej, na sam skraj, gdzie drewniana konstrukcja wspierała się na ziemi.

Wewnątrz na ścianie widniały dwa słowa wypisane zieloną farbą w sprayu.

NOS4A2

Подняться наверх