Читать книгу NOS4A2 - Joe Hill - Страница 36

Na zewnątrz

Оглавление

Podwórze było zarośnięte, więc przypominało to bieg przez plątaninę drutu. Trawa tworzyła sidła, które chwytały jej kostki. Właściwie to nie było podwórze, tylko granicząca z lasem połać porośnięta zielskiem i krzakami.

Nie poświęciła jednego spojrzenia ani domowi, ani garażowi i nie pobiegła do podjazdu. Nie miała odwagi skorzystać z tej długiej prostej drogi – bała się, że może Upiór gdzieś tam zaparkował i ją szpieguje. Pobiegła do lasu. Nie widziała skarpy, dopóki z niej nie spadła, prawie z wysokości metra.

Wylądowała twardo na palcach stóp, prawa noga ugięła się pod jej ciężarem. Z jękiem bólu wpadła na stertę suchych gałęzi, wygramoliła się z nich i przewróciła na plecy.

Piętrzyły się nad nią jodły, rozkołysane na wietrze. Wiszące na nich ozdoby dzwoniły i migotały. Widziała rozsiewane przez nie tęczowe błyski, jakby doznała lekkiego wstrząśnienia mózgu.

Kiedy odzyskała oddech, odwróciła się, podniosła na kolana i spojrzała na podwórze.

Wielkie drzwi garażowe były otwarte, rolls-royce zniknął.

Była zaskoczona – niemal rozczarowana – że widzi tak mało dymu. Nad dachem wisiał uporczywy szary całun wznoszący się z tylnej części domu, a brązowe kłęby wylewały się z otwartych ust drzwi frontowych. Ale nie słyszała trzasku ognia i nie widziała płomieni. Spodziewała się, że dom będzie wyglądał jak wielkie ognisko.

Podniosła się i ruszyła przed siebie. Nie mogła biec, mogła tylko w miarę szybko kuśtykać. Płuca wydawały się upieczone i każdy krok powodował świeże uczucie darcia w prawym udzie. Była mniej świadoma licznych drobniejszych obrażeń, zimnego oparzenia na prawym nadgarstku, pulsującego kłującego bólu w lewym oku.

Szła równolegle do podjazdu, zachowując odległość piętnastu metrów, gotowa przypaść do krzaka albo pnia drzewa, gdyby zobaczyła rollsa. Wąska droga wiodła prosto jak strzelił od niewielkiego białego domu. Ani śladu starego samochodu, Charlesa Manxa czy martwego chłopca, który z nim podróżował.

Vic mozolnie kuśtykała wzdłuż drogi. Straciła poczucie czasu, nie miała pojęcia – wtedy ani później – jak długo wędrowała przez las. Każda chwila była najdłuższą chwilą jej życia, dopóki nie zaczęła się następna. Później miała wrażenie, że ta niesamowita ucieczka trwała równie długo jak całe jej dzieciństwo. Gdy zobaczyła autostradę, zostawiła dzieciństwo daleko za sobą. Tliło się i wypaliło w nicość wraz z resztą Sań Mikołaja.

Nasyp autostrady był wyższy niż skarpa, z której spadła, i musiała się wspinać na rękach i kolanach, chwytając kęp trawy. Na szczycie nasypu usłyszała miarowe dudnienie, zawodzenie i ryk zbliżającego się motocykla. Nadjeżdżał z prawej strony, ale zanim się podniosła, już ją mijał, wielki facet w czerni na harleyu.

Autostrada biegła prosto przez las pod kłębowiskiem niskich burzowych chmur. Po lewej stronie Vic ujrzała wysokie błękitne wzgórza i po raz pierwszy odniosła wrażenie, że jest gdzieś wysoko. W Haverhill, w Massachusetts, rzadko myślała o wysokości, ale teraz zrozumiała, że to nie chmury są niskie, ale ona sama znajduje się wysoko.

Wgramoliła się na asfalt i pobiegła za harleyem, krzycząc i wymachując rękami. Nie słyszy, pomyślała; niemożliwe, nie w ryku takiego silnika. Ale wielki mężczyzna obejrzał się przez ramię, przednie koło się zachybotało. Zaraz potem wyrównał i zjechał na pobocze.

Zarośnięty grubas nie miał kasku i kędzierzawe brązowe włosy spadały mu na kark obfitą plerezą. Vic pobiegła w jego stronę, ból kłuł ją w udo przy każdym kroku. Kiedy dotarła do motocykla, bez chwili wahania czy wyjaśnień przerzuciła nogę przez siodełko i objęła kierowcę w pasie.

Miał zdumione, trochę przestraszone oczy. Nosił czarne rękawiczki bez palców i rozpiętą czarną skórzaną kurtkę, a pod nią koszulkę z wizerunkiem Weird Ala. Z bliska zobaczyła, że wcale nie jest dorosły, jak z początku sądziła. Skórę pod zarostem miał gładką i różową i okazywał emocje prawie jak dziecko. Mógł być niewiele starszy od niej.

– Ja cię! Nic ci nie jest? Miałaś wypadek?

– Muszę na policję… Pewien człowiek… chciał mnie zabić. Uwięził mnie w pokoju i podpalił dom. Ma małego chłopca. Był tam mały chłopiec, ledwo udało mi się uciec, a on zabrał chłopca ze sobą. Musimy jechać. On może wrócić. – Vic nie była pewna, czy jej słowa mają jakiś sens. Podawała prawdziwe informacje, ale miała wrażenie, że paskudnie je poskładała.

Brodaty grubas spojrzał na nią przez gogle z taką miną, jakby mówiła do niego w jakimś obcym języku – może w tagalskim albo klingońskim. Choć jak się później okazało, gdyby mówiła po klingońsku, Louis Carmody prawdopodobnie byłby ją w stanie zrozumieć.

– Pali się! – krzyknęła. – Pożar! – Dźgnęła palcem w kierunku drogi gruntowej.

Z autostrady nie widziała domu, a smużka dymu wznosząca się nad lasem mogła płynąć z czyjegoś komina albo ze stosu wypalanych liści. Ale ten widok wystarczył, żeby wyrwać motocyklistę z transu i skłonić do ruszenia z miejsca.

– Trzymaj się, kurwa! – krzyknął rwącym się, piskliwym głosem i tak przygazował, jakby zamierzał jechać na tylnym kole.

Żołądek podszedł jej do gardła i mocno objęła jego brzuch, aż czubki palców prawie się zetknęły. Myślała, że się wywrócą; motor kołysał się niebezpiecznie, przód jechał w jedną stronę, tył zarzucał w drugą.

Ale wyrównał i środkowa biała linia zaczęła umykać w bardzo szybkim tempie, podobnie jak drzewa po obu stronach drogi.

Vic odważyła się raz rzucić okiem za siebie. Spodziewała się, że zobaczy stary czarny samochód wyskakujący z bocznej drogi, ale autostrada była pusta. Odwróciła głowę i przycisnęła policzek do pleców chłopaka. Zostawiali za sobą dom starego, jadąc ku błękitnym wzgórzom, byli daleko, bezpieczni. Już po wszystkim.

NOS4A2

Подняться наверх