Читать книгу Marksizm - Группа авторов - Страница 33
PERSPECTYWY
Piotr Skwieciński
NIE CHCEMY DO KANSAS
6
ОглавлениеZarazem nie sposób nie zastanowić się, jak ta uderzająca cecha marksizmu – występowanie jako „uniwersalna teoria wszystkiego”, klucz pozwalający naukowo rozumieć całość rzeczywistości – wpłynęła niegdyś na kształt świata, rządzonego w tak dużej mierze przez ugrupowania uważające się za marksistowskie. Czyli, mówiąc wprost, nie sposób przemilczeć tematu masowych zbrodni i totalizmu.
Trudno zaprzeczyć istnieniu tego wpływu. I to nie tylko w najbardziej ogólnym sensie, który ktoś kiedyś ujął w mniej więcej ten sposób: jeśli jakaś idea doprowadziła do jakichś skutków, to znaczy że u samych swych źródeł zawierała elementy do nich prowadzące. Łatwo zauważyć, że ta teza jest tyleż prawdziwa, co przez swój wszechogarniający charakter niejako unieważnia samą siebie jako użyteczne narzędzie badań. Tytułem przykładu wstawmy tu bowiem na miejsce marksizmu: chrześcijaństwo, islam, buddyzm, ateizm albo humanizm – efekt będzie przecież ten sam.
W wersji nieco bardziej wyrafinowanej można by to ująć tak jak Louis Menand, że skoro sam Marks podkreślał, iż teoria musi zawsze być nierozdzielna z praktyką, to osiągnięty w praktyce wynik mówi nam coś o samej idei, którą próbowano urzeczywistnić.
Lepiej jednak może byłoby postawić pytanie o treść i daleki efekt (nawet jeśli przez autora nieprzewidziany) następującego twierdzenia Marksa:
po to, aby rewolucja narodu zbiegła się z emancypacją jakiejś szczególnej klasy społeczeństwa obywatelskiego, aby jeden stan mógł reprezentować całe społeczeństwo – po to muszą, z drugiej strony, wszystkie wady społeczeństwa skupiać się w jakiejś innej klasie, jakiś określony stan musi być powszechnym kamieniem obrazy, ucieleśnieniem powszechnych ograniczeń, istnienie pewnej szczególnej warstwy społecznej musi uchodzić za notoryczne przestępstwo całego społeczeństwa, tak że wyzwolenie się od tej warstwy wydaje się powszechnym wyzwoleniem. Ażeby jeden stan był par excellence stanem-oswobodzicielem, po to, z drugiej strony, inny stan musi być jawnym stanem-gnębicielem (Marks 1962, s. 469–470).
Czy to nie efektem takich konstatacji było prześladowanie „bywszych” w Rosji radzieckiej, rozkułaczanie, deportacje i zagłodzenie milionów? Więcej – czy owej konstatacji nie można rozumieć jako zachęty do czysto instrumentalnego, propagandowego „kreowania” całych wrogich klas – po to, by ich rytualna eksterminacja pomogła dziełu wielkiego przekształcenia świata?
I jeszcze więcej – czy takie myślenie, raz uruchomione, da się łatwo zatrzymać? Czy nie znajdujemy w nim korzeni stalinowskich procesów Wielkiej Czystki, terroru – rozumianych jako narzędzia nie tylko zastraszania, lecz także tłumaczenia działalnością wrogów własnych niepowodzeń? A przez to i sztucznego wzbudzania – lub petryfikacji – fałszywego entuzjazmu?
A można by się tu przecież nie ograniczać do nauk samego mistrza. Wolno chyba zastanowić się nad dalszymi efektami teoretycznych spekulacji, czynionych też przez jego jeszcze niezaangażowanych bezpośrednio w próby praktycznej realizacji nowego porządku następców. I następczyń – bo jakie np. mogły być konsekwencje wypowiedzi wybitnej marksistki Róży Luksemburg, iż „leninowska reforma rolna stworzyła socjalizmowi na wsi nową, potężną warstwę ludową wrogów, których opór będzie o wiele groźniejszy i bardziej uporczywy niż opór stawiany przez wywodzących się ze szlachty wielkich właścicieli ziemskich”? Czy taka konstatacja, zbieżna z obawami samych bolszewików, lecz również umacniająca je (co prawda autorka tych słów tuż przed śmiercią frondowała, niemniej jednak cieszyła się wszak wielkim autorytetem), nie przyczyniła się do późniejszego podjęcia decyzji o kolektywizacji i „likwidacji kułactwa jako klasy” – ze wszystkimi tego monstrualnymi konsekwencjami?
Poważna krytyka może też, paradoksalnie, bazować na kompleksowości i wszechstronności dzieła Marksa. Jacques Attali pisał, że filozofowie przedmarksowscy myśleli wprawdzie o człowieku w jego całokształcie, ale on był pierwszym, który podszedł do świata jako do całości – całości w sensie zarazem politycznym, ekonomicznym, naukowym i filozoficznym. „Schumpeter, jeden z inteligentniejszych krytyków Marksa, próbował odróżnić Marksa-socjologa od Marksa-ekonomisty; można łatwo wyróżnić Marksa-historyka. Ale takie mechaniczne podziały wiodą na manowce i są całkowicie sprzeczne z marksowską metodą” – pisał z kolei Hobsbawm.
Ba, tylko że właśnie ta cecha marksizmu chyba bardziej niż wszystkie inne ułatwiała uznanie jego metody za uniwersalny klucz do wszystkiego, a wręcz za wszechogarniającą, skończoną doktrynę, za Pismo Święte czy Talmud Nowej Ery. Właśnie kompleksowość i wszechstronność marksizmu w sposób oczywisty taką pokusę rodzić musiała – zarówno w sensie psychologicznym, jak i intelektualnym.
Dalszą i najbardziej fatalną konsekwencją był fakt, że efekt „naukowego charakteru” doktryny nieuchronnie musiał potęgować przekonanie jej wyznawców, iż wszelkie opory przeciw jej aplikowaniu nie zasługują na nic poza złamaniem siłą. I nie są efektem niczego poza (w najlepszym razie) ignorancji. Związana z tym była także, podkreślana przez Józefa Tischnera, totalna polityzacja świata Marksowskiego, a co za tym idzie – świata marksistów, i towarzyszący tej polityzacji brak moralnej refleksji nad opisywanymi zjawiskami, co owocowało podobnie. Ciężko temu zaprzeczyć, a skutecznym kontrargumentem z pewnością nie będzie tu opinia Bertolda Brechta, iż Marks „współczuł najbardziej ze wszystkich ludzi”.
Trudno z tym wszystkim polemizować. Choć oczywiście można by tu rozwinąć szerokie działania osłonowe. Eric Hobsbawm podkreśla, że Kautsky i Bernstein byli równie uprawnionymi dziedzicami Marksa, co Lenin i Stalin (teoretycznie racja, tylko trudno nie zauważyć, że stworzona przez dwóch pierwszych zachodnia socjaldemokracja odchodziła od marksizmu coraz dalej, aż wreszcie formalnie się go wyrzekła). Można też dla wytłumaczenia marksistowskiej przemocy w ZSRR podkreślać wpływ wywarty przez kulturę rosyjską z jej tradycją politycznej bezwzględności i uświęceniem fanatyzmu, a także brutalizujący efekt I wojny światowej, w której trakcie i wyniku bolszewicy doszli do władzy. Wszystko to szczera prawda, nieunieważniająca jednak refleksji nad samym rdzeniem doktryny.
Choć – tu autor przyzna się do pewnej bezsilności – tej przerażającej łatwości mordowania ludzi, nawet tych kompletnie niestawiających oporu, jaka cechowała bolszewizm i zwłaszcza jego najwyższą formę – stalinizm, nie potrafię sobie wytłumaczyć ani cechami doktryny, ani Wielką Wojną, ani nawet kulturowym czynnikiem rosyjskości. Tu chyba musiało zaważyć coś jeszcze innego. Nie ważę się postawić hipotezy dotyczącej natury tego czynnika.