Читать книгу Proxima - Stephen Baxter - Страница 10

II
Rozdział 9

Оглавление

DWAJ ASTRONAUCI OCZYWIŚCIE WYSZLI PIERWSI.

Zaraz potem strażnicy zaczęli odpinać pasażerów od foteli, jednego po drugim, i wyprowadzać ich z kabiny. Każdy w towarzystwie strażnika musiał przejść przez śluzę powietrzną, mimo że na zewnątrz można było podobno swobodnie oddychać. Najwidoczniej śluza stanowiła jedyną drogę wyjścia z wahadłowca.

Yuri czekał na swoją kolej skołowany i oszołomiony – zbyt roztrzęsiony, jak mu się zdawało, aby czuć strach lub ekscytować się tym, że za chwilę postawi stopę na obcej planecie. Może emocje ogarną go później? A może nie. Bądź co bądź, ludzie od niepamiętnych czasów marzyli o podboju Marsa, który okazał się jednym wielkim sraczem.

W końcu kazali mu wyjść. Mattock przywiązał go do swojego nadgarstka i plastikowym sznurkiem skrępował mu nogi w kostkach. Szurając stopami pozbawionymi swobody ruchów, Yuri ruszył przed siebie i niezgrabnie przeszedł przez wąski luk do ciasnej śluzy.

W trakcie całego cyklu pracy śluzy siedział na ławeczce twarzą w twarz z ponurym strażnikiem.

– Daj mi tylko powód – ostrzegł ten ostatni.

Yuri wyszczerzył zęby w odpowiedzi.

Zapaliła się zielona lampka i zewnętrzna gródź szybko się otworzyła. Ujrzał szaroróżowy piasek, którego ziarenka rzucały długie cienie. Powietrze było przesycone zapachem pojazdu kosmicznego: paliwa, oleju i jakby rozgrzanego metalu. Dało się wyczuć również delikatną woń czegoś zupełnie innego, nutę starości i rozkładu – jak w angielskim parku, pomyślał, wśród jesiennych liści.

Mattock popchnął go lekko.

– Idź przodem.

Yuri musiał przełożyć przez próg związane nogi, a potem z wysokości trzydziestu centymetrów zeskoczyć na ziemię, której dotknął obiema stopami jednocześnie. Od razu zauważył, że siła ciężkości tutaj niewiele różni się od ziemskiej – jeśli w ogóle.

Znajdował się w cieniu szerokiego, wciąż gorącego i czarnego jak węgiel skrzydła wahadłowca.

Zrobił niezgrabnie kilka kroków, wyszedł z cienia i po raz pierwszy podniósł wzrok na gwiazdę, słońce tego świata. Była to olbrzymia latarnia na błękitnym niebie, może nie tak jasna jak ziemskie Słońce, lecz mimo to oślepiająca i trzy, cztery razy większa. Poza tym niebo było puste z wyjątkiem dwóch błyszczących gwiazd, dobrze widocznych w pełnym świetle dnia, tudzież jednej planety, która wisiała na firmamencie niby odległy księżyc.

Pasażerowie, którzy wyszli przed nim, siedzieli w kółku na ziemi kilka kroków od wahadłowca. Mattock szturchnął Yuriego, każąc mu dołączyć do reszty. Mężczyzna ruszył ku nim powoli, rozglądając się z ciekawością. Przenosząc spojrzenie nad głowami pasażerów, dostrzegł skrzącą się niebieską taflę jeziora. Za nim rozciągała się burozielona linia – zapewne lasu. Jeszcze dalej majaczyły pofałdowane góry. I, jak okiem sięgnąć, żadnego śladu ludzi, murów, ogrodzeń. Ani kopuł jak na Marsie.

Przed pasażerami stanęła porucznik Mardina Jones.

– Powietrze w porządku, co? Prawdziwy cud, biorąc pod uwagę, że jesteśmy na innej planecie – rzuciła do Yuriego.

– No, raczej.

Przypatrywała mu się uważnie.

– Wiesz, Eden, że tylko ty zatrzymałeś się na chwilę, żeby… się rozejrzeć? – Spojrzała w niebo zmrużonymi oczami. – Jakie to dziwne… że słońce zawsze będzie tak wisiało. Nigdy nie zajdzie, nigdy nie wzejdzie. Przynajmniej za waszego życia.

– Naprawdę?

Popatrzyła na niego.

– Mieliście tyle lekcji. Ty faktycznie nic z nich nie wyniosłeś, co?

– Gdzie pozostali?

– Kto?

– Inne grupy, które przyleciały tu wahadłowcem przed nami.

– Daleko stąd. Major McGregor wszystko wam wyjaśni. Tymczasem posiedź tu sobie z innymi. Musimy wyładować zapasy na czas naszego pobytu tutaj i dla was, osadników, na pierwsze tygodnie i miesiące. Do tego ColU.

Yuri nie wiedział, co to takiego.

– Potem odlecicie?

Poklepała kadłub wahadłowca.

– Tak, odlecimy. To naddźwiękowe ptaszysko pofrunie z powrotem w niebo. No dobrze, jeśli teraz rozwiążę ci nogi, usiądziesz razem z tamtymi?

– Tak.

Pochyliła się, wyciągnęła nóż zza pasa i rozcięła więzy.

Postąpił krok w stronę siedzącej grupy, potem drugi i trzeci… by naraz zerwać się do biegu. Był to w zasadzie trucht, trochę niewygodny z powodu związanych rąk, jednak Yuri dał sobie radę. Wyczuwając twardy grunt pod butami, wyciągał nogi przed siebie.

Gdy mijał siedzących, doścignęły go wesołe okrzyki. A także ostrzeżenia.

– Hej, Lodowy dzieciaku! Stój, bo…

– Bo co, Mattock? Zamierzasz się z nim ścigać? Zostaw go. Pomyśl, dokąd pobiegnie. Do drugiej grupy tysiąc kilosów stąd? Zobaczysz, że wróci. Lepiej mi pomóż z tą skrzynią z prowiantem.

A Yuri wciąż gnał przed siebie: biegł po piasku rozdmuchanym przez wahadłowiec podczas lądowania i dalej, gdzie piasek był niewzruszony, i jeszcze dalej, dokąd nie sięgałyby granice żadnej małej marsjańskiej kolonii jak Eden, i wreszcie tak daleko, że głosy ludzi stały się ledwie słyszalne. Gdy się w końcu odwrócił, wahadłowiec siedzący nisko na podwoziu wydawał się czarno-białą zabawką na stole. Yuri nie zatrzymywał się jednak w swoim biegu w stronę lasu i gór.

Dlatego jako ostatni dowiedział się, że w pewnej chwili podczas lotu, kiedy powszechna uwaga zwrócona była gdzie indziej, Abbey Brandenstein dźgnęła w serce Josepha Mullane’a zaostrzonym uchwytem plastikowej szczoteczki do zębów.

Proxima

Подняться наверх