Читать книгу Proxima - Stephen Baxter - Страница 12
II
Rozdział 11
ОглавлениеNIE MIAŁA JUŻ LUDZKIEJ POSTACI. Teraz była dyskiem utkanym z arkuszy włókna węglowego o średnicy stu metrów i grubości zaledwie setnej części milimetra. Mimo to zachowała pełną świadomość. Swoje zdolności umysłowe zawdzięczała prądom i ładunkom zgromadzonym w wielowarstwowej siatce z przewodzącego węgla, z którego była zbudowana. Spała, kiedy odbywał się proces transformacji, ów demontaż i montaż przeprowadzony przez doktora Kalinskiego i jego zespół techników.
Widziała, słyszała i czuła wszechświat dzięki klastrom mikroskopijnych czujników.
Przed sobą miała spękaną i podziobaną półkulę Merkurego. Światełka świadczące o ludzkiej obecności migotały w cieniu wiekowych kraterów i rozpełzały się wzdłuż urwisk i górskich grzbietów. Okrążając planetę, dostrzegła twarde, brzydkie cielsko wyłączonej elektrowni słonecznej, zmontowanej przed kilkudziesięciu laty w przestrzeni okołoziemskiej i przyholowanej z myślą o dalszym użytkowaniu. Ujrzała również gigantyczną antenę soczewkową, konstrukcję zbudowaną z cienkich powłok i włókien, przy której nawet jej koronkowy dysk wyglądał jak karzeł. To ona miała wypromieniowywać wiązkę mikrofal, będącą dla Angelii siłą napędową, z orbitalnej elektrowni na wskroś Układu Słonecznego. Skala przedsięwzięcia była nadzwyczajna, a wytworzona energia – ogromna. Gdyby cokolwiek poszło źle, zginęłaby momentalnie niczym ćma w ogniu. Poczuła ukłucie irracjonalnego strachu.
– Angelia?
– Jestem, doktorze Kalinski.
– Jak mnie słychać?
– Jakby pan przebywał w tym samym pomieszczeniu.
– Dobrze. Zatem zgodnie z planem. Cieszę się, że przez pewien czas mogliśmy być razem ludźmi. Bo jesteś częścią ludzkości. Najlepszą jej częścią, najjaśniejszą. Masz imię po córce Hermesa, greckiego odpowiednika Merkurego. Ona także była wysłannikiem, przekazywała wieści. Zabierzesz wiadomość o naszym istnieniu do innej gwiazdy. I wszystkie nasze marzenia. W każdym razie moje. Ale cóż, rozmawialiśmy o tym. Wiesz, że nie możemy się ze sobą komunikować w momencie, gdy wystrzelana jest wiązka. Odezwiemy się za cztery dni, kiedy przyśpieszenie osiągnie wartość docelową. W porządku?
– Tak, proszę pana. Myślę, że…
– Oszczędzimy ci końcowego odliczania. Z Bogiem, Angelio!
Zmysły, nastrojone na częstotliwość promieniowania mikrofalowego, przekazały jej widok rozbłyskującej elektrowni słonecznej. Merkury oddalił się, jakby wpadł do studni.
Intensywne promieniowanie, pierwotnie mające zapewnić dostatek energii słonecznej zakładom produkcyjnym i mieszkaniom na odległej Ziemi, teraz wypełniło żagiel jej stumetrowego ciała. Czuła, jak jej skóra rozciąga się i nadyma, gdy przenikały ją terawaty energii. Jej powłoka nie musiała być nawet jednolita; w rzeczywistości zaprojektowano rzadką siateczkę celem zmniejszenia masy. Długość fali promieniowania mikrofalowego była tak duża, że fotony nie mogły przelecieć przez tę szeroką, zakrzywioną pajęczynę z włókna węglowego. A gdy odbijały się od żagla niczym ławica ziarenek piasku, popychały ją z przyśpieszeniem 36 g, dzięki czemu z każdą sekundą pędziła szybciej o tysiąc kilometrów na godzinę.
Mimo zwiększającej się odległości energia laserowej wiązki skupionej w soczewce nie zmniejszyła się nawet o jeden wat. Niekończąca się męka albo… nie, raczej rozkosz. Angelia roześmiała się w głębi swojej rozproszonej świadomości.
Energia wiązki nie zmniejszała się przez cztery dni i w ciągu tego czasu Angelia została odrzucona na odległość ponad stukrotnie większą niż dystans dzielący Ziemię od Słońca, hen poza orbitę najdalszej planety.
Z tej perspektywy Słońce, potwór rządzący na merkuriańskim niebie, było już tylko jasną gwiazdą, łagodnie zaczerwienioną w rozbudowanych czujnikach Angelii, bo ta osiągnęła ostateczną prędkość podróży międzygwiezdnej, która wynosiła czterdzieści procent prędkości światła. Tak rozpędzona, powinna dotrzeć do Proximy zaledwie w dziesięć lat. Żeby mogła dolecieć tak daleko – i to w tak krótkim czasie – zużyto energię kilka rzędów wielkości mniejszą niż ta, którą pochłonęła wyprawa Dextera Cole’a. On jednak, uśpiony w kapsule kriogenicznej, leciał zamknięty w tysiąctonowym pojeździe. Angelia ważyła jedynie osiemdziesiąt kilogramów – tyle co przeciętny człowiek. To tak, jakby Cole’a wygnać gołego ku krańcom wszechświata.
Obecnie to ona była statkiem. Podróżowała w licznym towarzystwie; już nigdy nie będzie sama.
Wysiłkiem woli minimalnie przeprogramowała swoją strukturę i skierowała zmysły na zewnątrz, ku otchłani.