Читать книгу Proxima - Stephen Baxter - Страница 6

II
Rozdział 5

Оглавление

W KOPULE BYŁ RANEK, pozostało już tylko kilka dni do startu „I-One”. Start „Angelii” miał się odbyć dwa dni później. Paradoksalnie Lex miał więcej wolnego czasu teraz, gdy kontrolerzy próbowali skłonić załogę do ostatniego relaksu przed trudami misji.

Lex zaprosił więc Stef na „spacer w przestrzeni”, czyli przechadzkę po powierzchni Merkurego.

Spotkali się przy wbudowanej w ścianę kopuły szafie ze skafandrami. Uśmiechnął się radośnie, kiedy przyszła.

– A już myślałem, że się nie zjawisz, Kalinski. Nie widziałem w tobie entuzjazmu.

– Chodziłam po Księżycu. Co jest takiego ciekawego w kupie kamieni?

Puścił do niej oko.

– Tu będzie inaczej. Popatrz na swój skafander. – Nacisnął dłonią sterownik.

Panel ścienny odsunął się, ukazując rząd skafandrów przypominających jakieś odrzucone owadzie pancerze. Każdy składał się ze srebrzystej osłony tułowia, rąk i nóg, prostego hełmu ze złocistym wizjerem oraz skrzydeł – niezwykłych błoniastych gadżetów doczepianych do gniazd za ramionami. Wszystkie kombinezony miały na sobie rozmaite oznaczenia, kolorowe paski i pętelki, żeby wiadomo było, kto jest ich właścicielem.

– I co ty na to? – zapytał Lex.

– Okropne.

– Nie jest tak źle. Uwierz mi, przestaniesz go zauważać, kiedy wyjdziemy na powierzchnię. Założę się, że nie wiesz, do czego służą skrzydła.

– To proste. Wypromieniowują ciepło.

– Brawo. – Był autentycznie pod wrażeniem. – Prawie każdy, kto tu mieszka, odpowiada: „Do latania”. Ale potem coś im się nie zgadza i mówią: „Zaraz, przecież tu nie ma powietrza…”.

– Wiem. – Stef westchnęła całkiem jak jej ojciec. – To się robi takie męczące.

Roześmiał się.

– Dobra, Kalinski, koniec szpanowania. Zobaczysz, łatwo go włożyć. Skafander sam się zapnie i dopasuje do ciała. Po prostu zdejmij buty…

Gdy ubrała skafander i przeszła przez przemysłową śluzę powietrzną, faktycznie przestała go zauważać, przynajmniej wzrokiem, co przyjęła ze zdumieniem. Skafander był wyposażony w złożony system wirtualnej rzeczywistości. Kiedy popatrzyła na siebie, doznała wrażenia, że razem z Lexem stoi w zwykłych codziennych ciuchach na podziurawionym skalistym gruncie pod czarnym merkuriańskim niebem. W blasku słońca, którego tarcza była dwa razy większa niż widziana z Ziemi, kładły się długie cienie na iście księżycowej równinie. Schyliła się na próbę. Poczuła niejaką sztywność i nie zgięła się w takim stopniu, do jakiego była przyzwyczajona. Mimo to dotknęła końców stóp i podniosła kamyk.

– I jak się spisuje skafander?

– Nieźle. – Oglądała kamień. Jej palce, dostrzegane przez wizjer, nie obejmowały go dokładnie. – Czuję się w nim trochę jak… w mydle. – Rzuciła kamień niczym kaczkę na wodzie. Poleciał w dal, by spaść nie tak szybko, jak spadłby na Ziemi, ale szybciej niż na Księżycu. Upadł bezgłośnie; symulacja nie uwzględniała dźwięków.

– Przejdźmy się. – Lex z łatwością stawiał duże kroki na powierzchni Merkurego; podążał za nim wydłużony cień. Gdy chłopak mówił, wydawało jej się, że słowa wychodzą naprawdę od niego, a nie ze słuchawek w jej uszach. – Gdybyś miała zrobić sobie krzywdę, skafander ci przeszkodzi.

– Wiem o tym. – Jedynie starsi ludzie potrzebowali w podobnych sprawach ciągłego uspokajania. Jej rówieśnicy po prostu zakładali, że nowa technologia nie zawiedzie. Idąc za Lexem, uważała, po czym stąpa. Na dnie krateru powierzchnia była nadspodziewanie gładka, a skalisty grunt, upstrzony śladami pomniejszych uderzeń, pokrywała warstwa pyłu. Poruszała się bez trudu, lecz czuła się przyciężka, jakby przeholowała z masą mięśniową w wyniku ćwiczeń na siłowni. Skafander z pewnością posiadał egzoszkieletowe mechanizmy wspomagające.

Kopuły w bazie Yeats były wielkimi bąblami obsypanymi piachem dla ochrony przed spadającymi meteorytami i promieniowaniem słonecznym. Dalej znajdowały się magazyny, rezerwowe instalacje uzdatniania wody i powietrza, zakurzone łaziki na gąsienicach, których ślady krzyżowały się na dnie krateru. W bliskiej odległości od zabudowań, w których przebywali ludzie, widać było pierwsze panele ogniw słonecznych, które niczym połyskliwe lustrzane morze roztopionego srebra rozciągało się na długości wielu kilometrów.

Jeszcze dalej dostrzegła fragment gór, które otaczały tę warowną równinę na kształt połamanych, spróchniałych zębów. W dali znajdowały się większe obiekty, widoczne dzięki migoczącym światłom ostrzegawczym, wzniesione w bezpiecznej odległości od zamieszkanych kopuł. Wśród nich było szerokie lądowisko z utwardzoną płytą, gdzie przybijały statki orbitalne takie jak prom, którym przyleciała, a ponadto magazyny z paliwem i energią czy długa, lśniąca igła akceleratora masy, który wykorzystywał zasilane energią słoneczną pole elektromagnetyczne do wystrzeliwania urobku poza obręb pola grawitacyjnego planety ku odległym rejonom Układu Słonecznego. W samym cieniu gór majaczyły zarysy ogromnych suwnic instalacji wydobywczej UEI, wykorzystywanych przy wierceniu szybów na głębokość setek kilometrów poprzez warstwy lawy i obitej kosmicznymi okruchami skały macierzystej aż po sam płaszcz żelaza, gdzie znajdowano tajemnicze ziarna.

Tam właśnie, przycupnięta w cieniu, stała jeszcze wyższa suwnica, a przy niej smukła rakieta. Stanowiła dziwny widok w oczach Stef, jakby żywcem wzięta z podręcznika historii. W rzeczywistości był to najnowocześniejszy pojazd kosmiczny zbudowany przez człowieka, „International-One”, mający zabrać w przestworza Lexa i resztę załogi.

Lex zrobił krok i tupnął o ziemię, wzbijając obłoczki pyłu, które natychmiast opadały.

– Ciekawy światek – stwierdził.

– Ty tak twierdzisz.

Roześmiał się.

– Mówię serio. Tylko z pozoru jest podobny do Księżyca. Spójrz tylko na te urządzenia wiertnicze. Tutaj wystarczy wbić się na głębokość kilkuset kilometrów, żeby dotrzeć do płaszcza. Na Ziemi musiałabyś zejść dziesięć razy głębiej. Wiesz dlaczego?

– Oczywiście, że wiem…

Podobnie jak ojciec, Lex nie zawsze jej słuchał przed udzieleniem lekcji.

– Ponieważ wydaje się, że jakiś wielki wybuch na młodym Merkurym, a może uderzenie sporego meteorytu, spowodował rozpad większości skalnej skorupy.

Spróbowała wyobrazić sobie, jak stoi tu w chwili tej gigantycznej katastrofy. Spróbowała i nie dała rady.

– Bardziej ciekawi mnie, czy to wszystko ma coś wspólnego z wytworzeniem się ziaren, które zostały tu znalezione.

– Dobre pytanie – odezwał się czyjś głos. – To jeszcze zagadka. Ale wiem już, czemu akurat ty zadajesz takie pytania. Przecież nazywasz się Stephanie Kalinski, prawda?

Od strony kopuł nadchodziła nieznajoma kobieta, wysoka, może trochę zbyt korpulentna, jednak pełna wdzięku. Z pewnością emitowała wirtualny obraz, bo wydawała się mieć na sobie zwykłe ubranie: schludny niebieski żakiet ze spodniami, kojarzący się z mundurem, ale nie tak szykowny jak kombinezon ISF Lexa. Z wyglądu mogła mieć trzydzieści lat, lecz jej wiek był trudny do określenia, jakby nałożyła na twarz grubą warstwę makijażu. Posługiwała się neutralnym akcentem, być może północnoamerykańskim ze Wschodniego Wybrzeża.

– Stef – poprawiła automatycznie. – Nie Stephanie. Pani twarz wydaje mi się znajoma. Chyba widziałam panią w dokumentach mojego taty.

– Oczywiście, że tak – rzekł z uśmiechem Lex. – Dlatego pomyślałem sobie, że powinnyście się poznać. Dwie córki doktora Kalinskiego, że tak się wyrażę. Sam nigdy by się nie odważył przedstawić was sobie.

– Jestem Angelia – powiedziała kobieta.

To dawało do myślenia.

– Tak się nazywa statek kosmiczny. „Angelia”.

– Wiem. Przecież jestem Angelią. Domyślam się, co sobie teraz wyobrażasz. Że jestem chodzącym chwytem reklamowym. Modelką wynajętą przez twojego ojca dla ucieleśnienia…

– Nie bardzo mnie to obchodzi – przerwała jej Stef.

Zaskoczyła tym Lexa.

– Cierpliwość nie jest twoją mocną stroną, co, Kalinski?

– Jeśli ktoś celowo ściemnia, to tak.

– Przykro mi – powiedziała Angelia. – Nie miałam takiego zamiaru. Gdyby twój ojciec wytłumaczył ci ogólne cele misji…

– Wiesz o mnie. Dlaczego?

– No cóż, muszę znać twojego ojca, skoro pracujemy razem. I ciągle o tobie mówi. Jest z ciebie bardzo dumny.

– Wiem – burknęła Stef pod wpływem dziwnego ukłucia zazdrości.

– Zachowuj się, Kalinski – napomniał ją Lex. – Powinnaś zapytać o ogólne cele misji.

– Przestań, Lex, nie zależy mi. To chyba oczywiste, że ta kobieta jest tylko projekcją. – Powodowana impulsem, schyliła się po kamień, kawałek skały odłupanej wskutek upadku meteorytu, i rzuciła nim w Angelię.

Ta złapała kamień z łatwością.

– Nie jestem projekcją. Ale też nie do końca androidem. – Popatrzyła na kamień, po czym włożyła go do ust i połknęła. – W przeciwieństwie do ciebie nie noszę skafandra.

– Jesteś programowalną materią?

– Otóż to. – Angelia uniosła lewą dłoń i patrzyła, jak przeobraża się ona w bukiecik miniaturowych słoneczników obracających się w stronę wiszącego nisko słońca.

– O… – mruknął Lex. – Można się wystraszyć…

– Wybaczcie. – Nadała swojej dłoni dawny wygląd i wskazała palcem puste niebo. – Mam zostać wystrzelona w przestrzeń kosmiczną za pomocą wiązki mikrofal z wyłączonej elektrowni słonecznej twojego ojca… gdzieś tam. To ja będę ładunkiem. Ale posiadam tu swoją jaźń. W zasadzie, w pewnym sensie, miliony jaźni. Wielki konglomerat kobiet obdarzonych częściową samoświadomością. Jestem pewna, Stef, że twój ojciec wytłumaczy ci założenia misji…

– Ale to żadna różnica. – Lex obchodził wkoło Angelię, przyglądając jej się uważnie. – Mam na myśli to, czy jesteś samoświadoma. Nie jesteś istotą ludzką. A liczy się żywy, autentyczny człowiek, gdy chodzi o zdobywanie nowych światów. Wysyłanie sztucznej inteligencji, takiej jak ty, nic nie daje. Dlatego statki ziarnowe są takim przełomowym odkryciem: mogą przewozić ludzi. Może aż do gwiazd… i z powrotem, inaczej niż w przypadku biednego Dextera Cole’a.

– Typowe myślenie ludzi wyrosłych z pokolenia bohaterów – odparła Angelia z pobłażliwym uśmiechem. – Reakcja na filozoficzne koszmary tamtych czasów. Zbieżna z tym, czego uczą was w akademiach ISF, jeśli dobrze się orientuję. Najistotniejsze znaczenie ma to, czego doświadcza człowiek, prawda? Tymczasem ten dzisiejszy cielesny humanizm doprowadził do tego, że ojciec Stef zaprogramował mnie do przyjęcia takiej właśnie formy, żebym mogła uczestniczyć w przedstartowych uroczystościach osobiście, że tak się wyrażę. Obecnie jest to mile widziane.

Lex pokręcił głową.

– Nie obraź się, Angelio, ale cokolwiek zrobisz, nigdy nie dorównasz Dexterowi Cole’owi. Bez względu na to, jak się zakończy jego misja.

Stef znała historię Cole’a; każdy w dzieciństwie ją słyszał. Kiedy odkryto nadającą się do zamieszkania planetę w układzie Proximy Centauri, państwa późniejszej zachodniej federacji ONZ-etu połączyły siły i po kilkudziesięciu latach dorobiły się załogowej misji. Cole wystartował z Merkurego, korzystając z silnie naenergetyzowanego strumienia światła słonecznego – podobnie jak w przyszłości Angelia. Arcypotężna wiązka laserowa, zasilana tym strumieniem, utworzyła świetlny żagiel, który pchnął tysiąctonowy statek Cole’a w kierunku Proximy. Dexter Cole zmierzał samotnie ku gwiazdom, by wypełnić czterdziestoletnią misję bez powrotu i – o czym nie udzielano Stef szczegółowych informacji – zostać „ojcem chrzestnym” pierwszej ludzkiej kolonii. Wyleciał z Ziemi nadal zmagającej się ze skutkami anomalii klimatycznych i kaszmirskiej wojny – Ziemi, na której gigantyczne programy naprawcze pokolenia bohaterów nie wkroczyły jeszcze w ostatnie stadium. Ludzkość dopiero stawiała pierwsze kroki na światach własnego układu słonecznego. Trudno było uwierzyć, że Cole, choć wysłano go tyle lat przed narodzinami Stef, wciąż jest w podróży. W tej chwili przebywał w kapsule kriogenicznej, pogrążony w snach w drodze między gwiazdami, dopóki impulsowy silnik termonuklearny nie wyhamuje statku blisko celu.

– Cole jest bohaterem, ja pewnego dnia pójdę w jego ślady.

Angelia znów się uśmiechnęła.

– Hej, to ogromny wszechświat. Podejrzewam, że jest w nim dość miejsca dla ciebie i dla mnie.

Lex wyszczerzył zęby.

– Nie będę się kłócił. Powodzenia, Angelio. – Podał jej rękę.

Na oczach dziewczyny kamyk, który Angelia połknęła, wypadł jej z karku i wolno osiadł na ziemi.

Proxima

Подняться наверх