Читать книгу Proxima - Stephen Baxter - Страница 20
II
Rozdział 19
Оглавление2171
YURI I JOHN SYNGE, ubrani w gumowe wodery, brodzili w Kałuży – w ciepłej, słonawej wodzie sięgającej im prawie do pasa. Na zachmurzonym niebie jedynie mdła poświata zdradzała pozycję słońca.
Przedzierali się przez wodorosty.
Nie był to organizm tutejszy, lecz genetycznie zmodyfikowana szkarłatnica, imigrant z Ziemi. Osiemnaście miesięcy od czasu przylotu i rok po pamiętnych morderstwach wodorosty bezsprzecznie były najlepiej zaaklimatyzowanymi ziemskimi kolonistami na Per Ardui. Z podregulowanym mechanizmem fotosyntezy doskonale im się żyło w bogatym w podczerwień świetle Proximy. W ich ziemskiej zieleni pojawiły się czarne pasemka. I były genetycznie przystosowane do przyjęcia agresywnej postawy wobec miejscowego życia, z którego wyciskały podstawowe składniki odżywcze.
Chodziło o to, żeby osadnicy mogli jeść wodorosty niemalże natychmiast po wyciągnięciu ich z jeziora. Można je było opłukać, umyć, rozgotować na papkę, która nie psuła się tygodniami. Można je było spożywać na zimno, po ugotowaniu lub usmażeniu. Na Ziemi jedzono je już w bardzo dawnych czasach, tłumaczył ColU swoim cierpliwym, syntetycznym głosem nauczyciela. To, że ludzie przywieźli je na Proximę, stanowiło wielki triumf ich zaradności. Rozpoczynał się pierwszy etap łagodnego procesu terraformowania – nieodzownego, jeśli ten świat miał się stać nowym domem dla ludzkości. Yuri dopatrywał się w tym śladów pokolenia bohaterów, jego własnej epoki, obecnie bezpardonowo potępianej. Hipokryci! Tę myśl zachowywał dla siebie. Koloniści najczęściej wrzucali wodorosty do żelaznej krowy, zamawiając syntetyczne hamburgery.
Tak czy inaczej, ze swojego miejsca, kilka metrów od brzegu, Yuri widział, jak żywsza zieleń szkarłatnicy rozprzestrzenia się napastliwie, tłamsząc miejscowe życie. Zaprowadźcie mnie do swojego przywódcy…
Także na brzegu działalność człowieka negatywnie wpływała na miejscowe organizmy. Yuri i John rzucili swoje rzeczy – buty, kurtki i wodoszczelne worki do przenoszenia szkarłatnicy – w odległości metra od wody i przy okazji zgnietli kilka wszechobecnych łodyg. I oto trzy nieduże stworzenia o dość złożonej budowie ciała, nazywane przez nich budowniczymi, zbliżały się do ich sprzętu, jakby zaciekawione.
Wydawało się, że metrowej wysokości budowniczowie są najpospolitszym łodygowym „zwierzęciem” na Per Ardui. Podobnie jak w przypadku pozostałych form życia na planecie, ich szkielet dostosował się do ogólnego schematu trójnoga z rdzeniem z gęsto splecionych łodyg i był wykonany, jakby z klocków, z patyków o różnej długości, połączonych w stawach szpikiem i skrawkami błoniastej siateczki. Poruszały się wdzięcznymi piruetami, gdy jedna podpórka za drugą delikatnie dotykała gruntu. Koloniści nazywali je budowniczymi, bo wyglądało na to, że mają coś wspólnego z konstrukcjami przypominającymi tamy i jazy u ujścia strumyków zasilających jezioro, a nawet, w dalszej odległości od wody, pomieszczenia mieszkalne.
Wszystko, co tu żyło, składało się z łodyg. Nawet ogromne drzewa w lesie były łodygami, które urosły tak, by utworzyć pień. Łodygami okazały się również liście – wyspecjalizowanymi, odkształconymi i połączonymi ze sobą, by uformować coś na wzór pajęczyny. Według ColU były zbudowane z komórek przypominających te, które są fundamentem życia na Ziemi. Najwyraźniej ewolucja organizmów na Per Ardui przebiegała według nieco innego wzorca. Zamiast tworzyć złożoną formę z bezmiaru tkanek, arduańskie komórki najpierw organizowały się w łodygi i dopiero z nich – jakby zmontowane z prefabrykatów – powstawały drzewa, budowniczowie, wielcy roślinożercy i mięsożercy z równin i leśnych polan.
Łodygi same w sobie były jednak dość złożone. Szpik, czyli sok obecny w każdej z nich, pełnił wiele funkcji. ColU zauważył, że odbywają się w nim procesy fotosyntezy, dzięki czemu substancje wewnątrz łodygi mogą absorbować energię Proximy. Tymczasem na Ziemi w fotosyntezie najczęściej uczestniczyła wierzchnia warstwa, na którą pada światło. Właściwie to można się było tego spodziewać, ponieważ znaczna część energii promieniowania Proximy mieściła się w podczerwieni i ciepło przedostawało się do wnętrza dużych organizmów. ColU natknął się nawet na fotosyntezujące chrząszcze w glebie.
Choć zatem niektóre łodygowate „zwierzęta” zachowywały się jak roślinożercy pobierający energię i składniki odżywcze z fotosyntezujących stromatolitów, same też w pewnym sensie były „roślinami”, skoro przetwarzały energię słoneczną bezpośrednio w szpiku. I nic dziwnego; Proxima wydawała się wielka, bo znajdowała się blisko, jednak była mniejszą i ciemniejszą gwiazdą niż Słońce, emitującą mniej promieniowania, więc życie na Per Ardui wykorzystywało każdą dostępną odrobinę energii. Systemy klasyfikacji organizmów, które sprawdzały się na Ziemi, nie miały większego zastosowania na tym świecie, gdzie nawet „mięsożercy” byli zdolni do fotosyntezy – chociaż Yuri nie rozumiał, do czego im jest potrzebna.
John Synge wyciągnął z wody wielki, ociekający kłąb wodorostów i rzucił nim w jednego z budowniczych, którzy kręcili się wokół ich rzeczy. Trafił dokładnie w cel. Stworzenie przewróciło się, gdy pękła jedna z trzech grubych łodyg podporowych. Wstało jednak i pokuśtykało przed siebie. Yuri patrzył z niejakim wzruszeniem, jak pozostałe czekają na niego, żeby oddalić się razem. Budowniczowie wykazali się ciekawością, a zarazem czymś podobnym do współczucia – lub przynajmniej zdolnością do współpracy.
– Czemu to zrobiłeś? – zapytał Johna.
Roześmiał się.
– Bo tak. Chyba lepiej, że to ja rzucam zielonym kupskiem w ufoka niż na odwrót. Choć ColU mówi, że stoimy wyżej w ewolucji niż wszystko tutaj, nie?
Yuri powstrzymał się od szybkiej odpowiedzi. Należało być ostrożnym w rozmowie z Johnem, zwłaszcza odkąd jego kochanka Martha zmarła na raka kości przed kilkoma miesiącami.
– Nie wyżej w ewolucji, John, tylko gdzie indziej. Tak mówi ColU.
– A co ten krowi zad ze świńskim ryjem może wiedzieć? Tu nie ma Gai. Tak mi powiedział.
– Dobra, ale…
Yuri, dziecko ziemskiej epoki bohaterów, poznał zagadnienia ekologii i środowiska wcześniej, niż dowiedział się, o co chodzi w piłce nożnej i z dziewczynami. „Gaja” była archaicznym skrótowym określeniem złożonych samoregulujących się systemów podtrzymujących życie na planecie poprzez ogromny przepływ minerałów, powietrza i wody – i wszystko to napędzane energią słońca i stabilizowane przez życie. Ziemskie Słońce rozgrzewało się na przestrzeni eonów i Gaja znalazła na to lekarstwo; dostosowując ilość gazów cieplarnianych w atmosferze, takich jak dwutlenek węgla, zbudowała gigantyczny termostat, który utrzymywał na powierzchni globu stałą temperaturę, sprzyjającą życiu.
Ale Proxima nie przypominała Słońca, podobnie jak Per Ardua Ziemi.
– Per Ardua nie potrzebuje Gai – stwierdził Yuri. – Proxima jest stabilna. Temperatura czerwonych karłów nie wzrośnie przez biliony lat. Tak mówił McGregor. Dlatego życie na Per Ardui zatrzymało się w optymalnym punkcie i wyciska ile może ze światła Proximy. Koniec zmian.
John szturchał i rozgrzebywał kołyszące się wodorosty.
– Chcesz powiedzieć, że tutejsze życie w jakiś sposób góruje nad naszym?
– Nie rozumiem, czemu według ciebie jedno ma być lepsze od drugiego. Po prostu oni, tu mając inne warunki, znaleźli inne rozwiązania.
John wyprostował się i oddychając ciężko, przeszywał wzrokiem Yuriego.
– Fakt, ale to myśmy zbudowali statek kosmiczny. Nie te patykowate insekty. To myśmy tu przylecieli, a nie one na Ziemię.
Yuri wzruszył ramionami.
– Wiesz, Yuri, nie bardzo umiem cię rozgryźć. Jak my wszyscy chyba. Może zapominamy, że jesteś z innej epoki. Przynajmniej ja. Ale gadasz z tym swoim dziwacznym akcentem. Znam paru Brytyjczyków, mam na myśli tych z północy i południowców, którzy mówią po francusku. Żaden z nich nie przypomina ciebie w gadaniu. No dawaj, możesz mi powiedzieć. Z jakiej paki wsadzili cię do kapsuły kriogenicznej? Byłeś wtedy dzieciakiem.
– Miałem dziewiętnaście lat – odparł niechętnie. – Musiałem wyrazić zgodę.
John prychnął wzgardliwie.
– Jestem prawnikiem, chłopcze. Byłem prawnikiem. Rodzice lub opiekunowie mogą kazać ci wszystko, gdy masz dziewiętnaście lat. Niezależnie od tego, co mówi prawo na temat zgody. Wywarli presję na tobie, żebyś wlazł do tej skrzyni, co? Wysłali cię w przyszłość, w której nie będzie ich pośród żywych. Ani wszystkich, których znałeś.
– Myśleli, że robią coś dobrego. Że wysyłają mnie w lepsze czasy.
John pokręcił głową.
– Klasyka. Właśnie tego argumentu używali przywódcy w epoce bohaterów. Gdy stawali przed sądem, byłem młodym studentem prawa. Robiliśmy to dla was i dla przyszłych pokoleń. Powtarzali to w kółko. Pod względem etycznym trudno im było cokolwiek zarzucić, bo w sumie ich plany się powiodły, przynajmniej w kwestii przywrócenia ładu na Ziemi. To tak jakby świat uratowała banda nazistowskich lekarzy. Słyszałeś o nazistach? Słuchaj, nie zamartwiaj się tym, co zrobili twoi rodzice. Tobie i całemu światu. Jesteś tylko ofiarą. Mało tego: jesteś jakby chodzącym, gadającym miejscem zbrodni. Tak myśl o sobie.
– Wszyscy jesteśmy ofiarami, John – odpowiedział ostrożnie Yuri. – Jeśli tak to nazywasz. Wszyscy, którzy ugrzęźliśmy na Per Ardui.
Najwidoczniej Yuri źle odczytał jego nastrój. Bo John, początkowo przyjacielski i wylewny, może nawet zbyt wylewny, nagle się rozzłościł, co mu się zresztą często przytrafiało.
– Więc jestem ofiarą, tak? Dzielisz ze mną ból, tak? Ale ja tego jakoś nie widzę. Na pewno nie w nocy, gdy pojebane słońce ani myśli zachodzić! – Wpatrywał się złowrogo w Yuriego. – Ty i ta twoja Mardina.
– Nie ma żadnej mojej…
– Dlatego postanowiłeś odczekać? Kiedy wszyscy dobierali się w pary? Czekałeś na główną nagrodę, powiedz!
– Nie…
– Co może wiedzieć taki dzieciak jak ty z epoki potworów? Niech ci się nie wydaje, że będziesz mógł kiedyś czuć to, co ja czuję. I że kiedyś zrozumiesz. Zresztą, walić to! – Wyrzucił grabie na brzeg, płosząc następnych budowniczych, ostrożnych, lecz zaciekawionych. Wyszedł z wody i ściągnął wodery.
Yuri brodził za nim. Zanim wydostał się na brzeg, John maszerował już do obozu.
Yuri nie wiedział, co siedzi w głowie Johnowi Synge’owi, który dawniej był prawnikiem, specjalistą od traktatów rządowych, później zamieszanym w aferę korupcyjną. Wolał łapankę niż wyrok skazujący i więzienie, więc dał się wywieźć z planety. Johnowi przyszło żyć w świecie bez porównania bardziej skomplikowanym, oddalonym o sto lat od epoki Yuriego. Yuri miał trudności ze zrozumieniem używanych przez niego sformułowań i problemów, które go nurtowały. „Jesteś jak neandertalczyk, który próbuje ogarnąć prawo patentowe” – powiedziała kiedyś, niezbyt uprzejmie, Martha Pearson.
Ale Martha umarła.
Rak dobrał się do jej kości i szybko pojawiły się przerzuty. Może był to rezultat życia na Marsie, może intensywnego promieniowania w przestrzeni kosmicznej, może jednego z rozbłysków na Proximie. A może po prostu się z tym urodziła. Tak czy inaczej, na nic się zdały ograniczone funkcje medyczne ColU. Mógł jej zaoferować jedynie opiekę paliatywną, a i to w niepełnym zakresie. Choć John groził, że rozbierze go na części za pomocą łomu, ColU niezmiennie utrzymywał, że nie jest w stanie wezwać pomocy, nie ma nadajnika radiowego i w dodatku nie ma do kogo się zwrócić, ponieważ „Ad Astra” dawno odleciała. Piekliła się nawet Mardina, oficer ISF porzucony tu razem z pozostałymi; uważała, że astronauci założyli tu swoją bazę, a ColU kłamie.