Читать книгу Proxima - Stephen Baxter - Страница 13

II
Rozdział 12

Оглавление

2169

WAHADŁOWIEC MIAŁ POZOSTAĆ NA PLANECIE dziesięć dni i dopiero wtedy wrócić na „Ad Astrę”.

W tym czasie zadanie załogi polegało głównie na rozładunku, montażu i instalacji sprzętu potrzebnego kolonistom. Oni sami zostali przysposobieni do kopania rowów irygacyjnych łączących teren z pobliskim jeziorem i fundamentów pod budowę schronienia, które miało ich osłaniać przed gwiezdnymi burzami. A Proxima rozbłyskiwała – raz lub dwa razy na dzień. Można to było zaobserwować gołym okiem: na wielkiej, przymglonej powierzchni gwiazdy zapalały się całe krainy, jakby rozpętywała się tam wojna atomowa. Proxima c miała grubą atmosferę i porządną warstwę ozonową, ale mniej więcej raz na miesiąc – jak szacowano – zdarzała się na tyle silna burza, że należało szukać osłony. Gdyby teraz przytrafił im się groźny rozbłysk, musieliby wracać na pokład wahadłowca. W przyszłości będą uciekać do jam w ziemi.

I tak do końca ich życia.

Dziesięć dni do odlotu wahadłowca. Był to jeden z najważniejszych okresów w życiu Yuriego. Drugi, o czym dowiedział się od załogi, wynosił osiem dni i osiem godzin ziemskich. Tyle trwał dzień na tym świecie; dzień i rok, ponieważ planeta krążyła wokół Proximy zwrócona do gwiazdy zawsze tą samą stroną – podobnie jak Księżyc do Ziemi – zatem dzień miał tę samą długość co rok. Swoją drogą, ruch Proximy c był stabilniejszy niż Księżyca, który, widziany z Ziemi, nieco się kołysał. Proxima c ani trochę.

Dlatego Lemmy złośliwie zażartował o ostatnim wschodzie słońca. Ta wielka tarcza nigdy nie zajdzie i nigdy nie wzejdzie. Będzie tkwiła w tym samym punkcie nieba przez wieczność. Pogoda bywała zmienna, zbierały się chmury – nazajutrz nawet spadł deszcz, który przyszedł znad lasu na północy – jeśli jednak chodzi o ogólny charakter nowego świata, to każdy dzień przypominał poprzedni, słońce ani myślało się przesunąć choćby o kawałek. I tak samo jak nie istniał świt czy zmierzch, nie było też mowy o lecie i zimie. Po prostu dzień podobny do dnia jak dwie monety wybite tym samym stemplem. Zupełnie jakby nie płynął tu czas, a cała wieczność została zamknięta w ramach jednego niewyobrażalnie opasłego dnia.

Niebawem koloniści doświadczyli pierwszych kłopotów z zaśnięciem. Przynajmniej oni, pod płóciennymi daszkami. Astronauci i strażnicy pokoju – z wyjątkiem tych na wachcie – sypiali w kabinie wahadłowca dostosowanej do ziemskich pór dnia.

Yuri zauważył, że Proxima nie jest jedynym światłem na niebie. Dochodził jeszcze układ gwiazdy podwójnej – wystarczająco jasny, by rzucać cienie: Alfa Centauri A i B, bliźniacze słońca, centrum zespołu trzech gwiazd, w którym Proxima c była jedynie zapyziałą prowincją. I nie należało zapominać o samotnej planecie, która przesuwała się ponad widnokręgiem. Chwilowo w górze przebywał również statek kosmiczny, punkcik pełznący na niebie. A zatem dni nie były tak zupełnie identyczne, a nieboskłon pozbawiony znaków szczególnych. I tutaj można było mierzyć czas.


Yuri trzymał się na uboczu, lecz w coraz większym stopniu budziła się w nim ciekawość nowego świata – jakiej na Marsie nigdy nie odczuwał. Ale tam widział tylko wnętrza kopuł.

Obserwował niebo, badał wzrokiem krajobraz. W bagażach ze sprzętem geodezyjnym wyszperał teleskop. Przyglądał się nawet „Ad Astrze” za pomocą swojego podręcznego przyrządu, aż zauważył, ku swojemu zdziwieniu, że tylko jeden z dwóch modułów, w których przywieziono kolonistów, nadal jest przyłączony do szerszego szkieletu zawierającego jednostki napędowe i osłony przeciwko pyłom w przestrzeni międzygwiezdnej. Drugiego modułu brakowało. Nikogo o to nie pytał; wiedział, że nie doczeka się odpowiedzi.

Czwartego dnia założył swoje małe obserwatorium dwa kilometry na zachód od miejsca, gdzie stał wahadłowiec, na nierównym wzniesieniu, które nazwali Krowim Plackiem.

Czasem widział, że coś się porusza nad jeziorem, dalej na równinie i w lesie na północy. Prawdopodobnie istoty żywe, urodzone na tym świecie. Astronauci nie informowali ich o występujących tu formach życia. Głównie dlatego, że sami niewiele wiedzieli.

Piątego dnia Jenny Amsler, jedna z kolonistek, wyruszyła za nim z obozu bez jakiejkolwiek zachęty z jego strony, żeby pomóc mu ze sprzętem. Przeważnie ją ignorował.

Siódmego dnia zapragnęła pójść z nim również Mardina Jones, wyraźnie zaintrygowana jego poczynaniami.

Aby dotrzeć do Krowiego Placka, musieli wyruszyć na zachód, przechodząc blisko leżącego na północ od nich jeziora, skąd raczkująca kolonia czerpała wodę dzięki mozolnie wykopanym rowom irygacyjnym. „Zachód” i „północ” określono w odniesieniu do płaszczyzny orbity planety; z powodu nieruchomości słońca kierunki geograficzne wydawały się pojęciem abstrakcyjnym. Woda z jeziora po przefiltrowaniu nadawała się do picia, choć tętniło w niej lokalne życie.

Jezioro ochrzcili mianem Kałuży.

Lex McGregor sprzeciwiał się takim nazwom jak Kałuża czy Krowi Placek, wolałby jakieś bardziej szumne określenia.

– Nazwy, których nie powstydzą się przyszłe pokolenia. Jezioro Pierwszego Kroku. Góra Terra!

Albo Jezioro Lexa, żartowali koloniści. Obstawali przy Krowim Placku i Kałuży. To miejsce niewątpliwie było dziurą zabitą dechami, ale ich dziurą. Więzienne myślenie, jak zauważył Yuri, obejmujące teraz cały nowy świat. Miał to gdzieś. Jezioro, jak to jezioro, stanowiło wartość samą w sobie, istniało w tym miejscu wieki przed przybyciem ludzi niezależnie od tego, jak je nazywali.

W czasie wycieczki na Krowi Placek Mardina Jones rozglądała się, jakby odkrywała wszystko po raz pierwszy. W oczach Yuriego zawsze była tą, która z całego grona ważniaków na statku okazywała najwięcej ludzkich odruchów. Ale nawet ona praktycznie nie odrywała się od małego obozowiska wyrastającego wokół wahadłowca – ledwie zauważając ów świat, w który wszyscy z takim zacięciem wbijali śledzie namiotów i wgryzali się dołami latryn. W końcu jednak wyrwała się stamtąd; chyba zamarzyła, żeby przyjrzeć się lepiej cząstce Proximy c, zanim poszybuje z powrotem w przestworza. Zupełnie jakby podróżowała w interesach i w przerwie między dyskusjami na temat wyników sprzedaży chciała trochę pozwiedzać. Oddalając się od reszty załogi, nie zapominała jednak o broni.

Na brzegu jeziora, około kilometra od obozu, znajdowała się formacja skalna, którą Yuri nazywał w myślach „poduszkami”. Mardina zwolniła kroku i obejrzała je z bliska, zafascynowana. Na ramieniu miała pakiet czujników, które buczały i popiskiwały, gdy nagrywała obraz. „Poduszki” były silnie zerodowanymi skałami w kształcie płaskich kapeluszy na wąskich cokołach. Przeważnie sięgały Yuriemu do pasa. Mimo swojej nieregularnej formy sprawiały dziwne wrażenie – gdy stały tak w grupie na błotnistym brzegu – jakby do siebie pasowały niczym podniszczone elementy wielkiej układanki.

– Niesamowite – radowała się Mardina. – Życie! Oczywiście, wiedzieliśmy, że tu będzie, ale proszę bardzo, oto stoimy z nim oko w oko, że tak się wyrażę!

Yuri patrzył na nią z irytacją, gdy zabierała te swoje filmiki, żeby pokazać je kumplom w domu, w klimatyzowanym mieszkaniu astronauty gdzieś na sztucznej wyspie u wybrzeży Florydy.

– Są wszędzie – stwierdził. – Poinar oglądała moje zdjęcia i powiedziała, że przypominają…

– …stromatolity, wiem. Siedliska bakterii, bardzo stare formacje na Ziemi. Powinniśmy pobrać próbki. Tak się składa, że widziałam stromatolity w domu. Pozostało ich trochę blisko słonych jezior w Australii… Oczywiście, nasze stromatolity wzrastają w płytkich wodach, a żywe warstwy nakładają się na siebie dzięki fotosyntezie. Te raczej wzrastają na suchym lądzie i w jakiś sposób transportują w górę składniki odżywcze. Może trochę jak drzewa. – Zerknęła na niego. – Wiesz, że pochodzę z Australii, prawda? Że jestem czystej krwi Aborygenką?

Wzruszył ramionami. Należała do tych strażników więziennych, z którymi można się było zakolegować. Ale wkrótce odleci, więc to, skąd pochodzi, niewiele go obchodziło.

Jenny Amsler zawsze kleiła się do tych, którzy są u góry, próbowała wchodzić z nimi w komitywę.

– Wszyscy to wiedzą – odezwała się z ledwie zauważalnym francuskim akcentem i uśmiechnęła się nieporadnie. W wieku okołu trzydziestu lat miała szczupłą sylwetkę, jaka została jej jeszcze sprzed podróży statkiem kosmicznym, twarz bladą i pociągłą, dość przeciętną. Ewidentnie zmuszała się do uśmiechu. Yuri podejrzewał, że szuka jego towarzystwa, aby czuć się bezpieczniej. Prawdopodobnie szukała też ochrony u Mardiny.

Mardina nie zwróciła na nią uwagi.

– Kto wie, czy struktury stromatolitowe nie występują powszechnie we wszechświecie. Być może organizmy takie jak nasze bakterie muszą budować coś podobnego na każdym świecie, niekoniecznie w wodzie. – Postąpiła kilka kroków w kierunku brzegu i popatrzyła na błoto. – A to czyje ślady?

Jenny ponownie się uśmiechnęła.

– Majora McGregora. Każdego ranka przychodzi pobiegać wokół jeziora. Każdego ranka według czasu na statku, oczywiście.

– Cały Lex – przytaknęła Mardina. – Uwziął się, żeby wrócić do formy przed długim powrotem do domu. – Skierowała spojrzenie na jezioro, gdzie strzelały nad wodę tutejsze trzciny, wiotkie i bezbarwne. Także na brzegu rozrosło się kępiaste trzcinowisko. W dalszej odległości ukazywały się kolejne dowody na istnienie bujnego życia, szarozielone plamy w krajobrazie i cieniste obrzeże lasu na północy. – Te trzciny rosną wszędzie.

– Nazywam je łodygami – rzekł Yuri.

Czujniki Mardiny zapisały kolejne zdjęcia wszechobecnych łodyg.

– Wiedzieliśmy, że rozwinęło się tu życie. Powiedział nam o tym drobny ślad fotosyntezy, który dostrzegliśmy z Ziemi dzięki teleskopom. Ale nie przeprowadziliśmy żadnych dokładniejszych pomiarów, nawet nie wysłaliśmy sondy. Po prostu przylecieliśmy mimo ryzyka, że nic z tego nie wyjdzie. Co często się zdarza w programach kosmicznych, jak uczy historia. Amerykanie, mam na myśli dawne Stany Zjednoczone, zbudowali pierwsze łaziki księżycowe, chociaż nie wiedzieli, na jakiej powierzchni wylądują. Księżyc mógł ulec pęknięciu pod nimi, a księżycowe góry mogły zapaść się jak bezy, tego niektórzy się bali… Mimo wszystko trzeba tu być. Trzeba doświadczyć tego świata bezpośrednio, namacalnie, żeby stał się realny. I sądzę, że…

Nagle kępa łodyg rosnących na lądzie niczym klatka z wysuszonymi trzcinami i kiełkami bambusa z szelestem zmieniła kształt. Potem pognała wzdłuż brzegu, zostawiając za sobą wyraźny ślad.

– Rany… Widzieliście?

– Mają złożoną budowę – wyjaśnił Yuri. – Wydaje mi się, że zostały stworzone nad jeziorem. Sporządzone z łodyg.

Popatrzyła na niego przenikliwie.

– Sporządzone? Chcesz powiedzieć, że przez kogoś inteligentnego? Czy raczej przez coś w rodzaju bobrów, które budują tamę?

Wzruszył ramionami.

– Skąd mam wiedzieć? Nie jestem biologiem.

Mierzyła go nieustępliwym spojrzeniem, jakby chciała go zmusić do mówienia.

– Widziałem też inne rzeczy – dodał, żeby odciągnąć od siebie jej uwagę. – Daleko stąd. Coś dużego porusza się na równinie.

– Biegiem?

– Niezupełnie. Ale szybko. I coś tam jeszcze fruwa.

– Ptaki?

– Nazywam je „latawcami”. Wyglądają jak wielkie płachty. Widać je łopoczące niedaleko lasu.

Spojrzała w tamtym kierunku.

– Musisz mieć dobry wzrok. Oprócz ciebie ktoś je widział?

Ponownie wzruszył ramionami. Nikt nie był tym zainteresowany.

Mardina westchnęła.

– Może wrócimy tu z porządnym zespołem naukowców, gdy zakończy się to szurnięte, zorganizowane na łapu-capu zdobywanie przyczółka. Pokażesz mi teraz to swoje obserwatorium?


Oglądana ze szczytu Krowiego Placka Kałuża była bajorem okolonym ciemnymi kępami łodyg, a wahadłowiec przypominał napuszonego chrabąszcza otoczonego garstką lichych tymczasowych zabudowań i skrawkami porysowanej ziemi. Ślad po lądowaniu jawił się jako idealnie prosta rysa niknąca w dali na wschodzie.

Samo wzniesienie, Krowi Placek, mierzyło jakieś pół kilometra szerokości. Przechadzając się po nim, Mardina wspinała się na pagórki i przecinała obniżenia terenu.

– Zwyczajna ciekawość – wyznała. – Nie studiowałam geologii. Okolica wydaje się nieckowata i nieuporządkowana, ale nie przypomina księżycowych kraterów. Jakby zapadła się do pustej przestrzeni pod ziemią. Podobne formy można spotkać na Wenus. Nazywają się chyba koronami.

– Przegapicie zaćmienie! – zawołała Jenny.

– Jakie znowu zaćmienie? Pokażcie.

Yuri zamontował na statywie mały teleskop optyczny wycelowany w gwiazdę. Za okularem znajdowała się śnieżnobiała plastikowa płytka, którą Jenny niewprawnie obracała na stercie kamieni, aby pojawił się na niej obraz gwiazdy. „Obserwatorium” składało się z paru prostych elementów: kilku przyrządów manualnych, sekstantu, sznurka pionu i tabletu do zapisywania wyników obserwacji. Kiedy Yuri opuszczał to miejsce, pozostawiał wszystko oprócz elektroniki pod przykryciem z brezentowej płachty przyciśniętej ciężarkami.

Mardina była pod wrażeniem.

– Skąd wziąłeś teleskop?

– Wyciągnąłem go z teodolitu. Był wśród sprzętu dla geodetów.

Zmarszczyła czoło.

– O ile wiem, takie przyrządy mają w środku sporo elektroniki.

– Ten został przystosowany do potrzeb kolonistów. Wszystko, co mamy, musi być staroświeckie, łatwe do naprawienia, bez baterii, które się wyczerpują. Nie możemy polegać na sieciach satelitarnych i tym podobnych rzeczach, bo ich tu nie ma. Powinna pani o tym wiedzieć, pani porucznik. Takie macie zasady.

Zmieszała się, ale jednocześnie zainteresowała obrazem wyświetlonym na plastikowej płytce. Powierzchnia gwiazdy była poznaczona ogromnymi czarnymi bliznami i wędrowały nad nią pajęczyny błyskawic.

– Boże mój, Proxima Centauri, czerwony karzeł. Raptem sześć milionów kilometrów stąd. – Popatrzyła prosto na gwiazdę, której światło rozjaśniło jej twarz.

Jenny Amsler zaśmiała się sztucznie.

– Nie wydaje mi się zbyt czerwona.

– Astronomowie tak mówią. Powierzchnia jest rozgrzana do białości…

– Patrzcie – powiedział Yuri. – Zaraz będzie. – Wskazał iskierkę połyskującą przy krawędzi świetlistego koła na płytce. – Jenny…

Miała zegarek i tablet.

– Wszystko przygotowane.

– Na co patrzymy? – zapytała Mardina.

– Niewiele tu można zobaczyć na niebie, zgadza się? Proxima nigdy nie zachodzi, więc nie ma czegoś takiego jak niebo pełne gwiazd. Ale widać układ podwójny i jedną dużą planetę, której tarcza…

– To Proxima e. Piąta planeta od Proximy. Nasza jest trzecia po a i b. To naprawdę ogromny świat. Widoczny, choć nie jest naszym sąsiadem w tym układzie.

– Ta planeta chowa się za słońcem. Wtedy jest zaćmiona. Widać, że za chwilę znowu to się stanie. Jenny…

– Gotowa.

Iskierka na skraju słonecznej tarczy mrugnęła po raz ostatni i znikła.

– Teraz!

– Mam!

Mardina roześmiała się. Wydawała się zadowolona.

– Trzeba czekać mniej więcej godzinę – tłumaczył Yuri. – Potem zjawia się po drugiej stronie.

Mardina przykucnęła, zamyślona.

– Jedna godzina… spośród około dwustu, których potrzeba, żeby Proxima c okrążyła gwiazdę. No jasne. Tarcza Proximy zajmuje jedną dwusetną łuku na niebie. Ale należy wziąć poprawkę, bo Proxima e krąży wolniej po własnej orbicie… Dlaczego to robisz, Eden?

Wzruszył ramionami.

– Żeby jakoś mierzyć czas.

– Rozumiem. – Uśmiechnęła się. – Zegar na niebie, gdy nie ma podziału na dzień i noc.

– Bardzo chciałam się tym zajmować – wtrąciła z udawanym ożywieniem Jenny. – Zegarami, kalendarzami i innymi takimi rzeczami. Byłam jubilerką w Londres. No, w zasadzie pomocnikiem jubilera. Technikiem.

Yuri wiedział, że to prawda. Być może lgnęła do niego również dlatego, że po wylądowaniu dowiedziała się o jego brytyjskich korzeniach, aczkolwiek on pochodził z niezależnej Północnej Brytanii, a ona z Angleterre, południowej prowincji europejskiej. Nie bardzo go obchodziło, jaką drogę przeszła między sklepem jubilerskim w Londres a łapanką, w wyniku której trafiła na Proximę c.

– Nieźle sobie radzę – zwróciła się do Mardiny. – Z przyrządami.

Mardina spojrzała na nią ze wzrokiem wyrażającym – jak się zdawało Yuriemu – coś jakby litość. Ujęła jej dłonie i odwróciła je spodem do góry.

– To będą dłonie farmerki, Amsler. Nie widzę tu odpowiednich warunków do „przyrządów”. Jeśli chcesz robić kalendarze, będziesz musiała wziąć przykład z Edena. Kije wbite w ziemię. Małe teleskopy… Wiesz, Eden, jest tego więcej na niebie, wystarczy się przyjrzeć. Ten układ ma w sumie sześć planet. Dwie wewnątrz orbity Proximy c, trzy na zewnątrz. Trzy są wielkości Marsa lub mniejsze, ale tam, w górze, poruszają się dwie mega-Ziemie, między innymi e. Dalej jest Pas Kuipera i to właściwie byłoby tyle. Żadnych gazowych olbrzymów. Wydaje się, że układy czerwonych karłów nie mają dość masy, żeby dochować się olbrzymów. Najdalsza planeta znajduje się tylko trzydzieści kilka milionów kilometrów od gwiazdy. U nas byłaby wewnątrz orbity Merkurego. Macie tu cały miniaturowy układ słoneczny o rozmiarach mniejszych niż średnica orbity Merkurego. Planetolog nazwałby go „układem zwartym”. Takie często spotyka się w galaktyce, częściej niż układy podobne do naszego… Do tego dochodzą Alfy Centauri A i B, gwiazdy ciągu głównego. Okrążają siebie nawzajem co osiemdziesiąt lat i każda ma własne planety. To starszy układ niż nasz, Yuri. Orbity planet ustaliły się i ustabilizowały. Oś obrotu Proximy c nie waha się jak oś, dajmy na to, ziemskiego Księżyca. I wnętrze układu dawno się oczyściło z komet i planetoid, które się rozbiły. Wszystko, co mogło się tu zdarzyć, już się zdarzyło, i dziś całość porusza się jak w zegarku. Opowiedz to wnukom. Założę się, że można opracować długowieczny kalendarz na podstawie…

– Nie traktuj mnie protekcjonalnie!

Odsunęła się od niego, zdumiona tym nagłym wybuchem.

– Jestem członkiem załogi. Nie powinieneś odzywać się do mnie w ten sposób.

Podsunął jej nadgarstki, czekając na plastikowe rzemyki.

– Nie wygłupiaj się. – Jeszcze przez chwilę siedziała z nimi z urażoną miną. Potem wstała, strzepała z nóg pył i odeszła w kierunku wahadłowca.

– Musiałeś jej to powiedzieć? – zaprotestowała Jenny. – Dogadywaliśmy się jakoś!

Wzruszył ramionami.

– Ona tylko udaje przyjacielskie zamiary. Bawi ją to. Czym by się miała przejmować? Za parę dni nie będzie jej tutaj. Cokolwiek jej powiemy, niczego to nie zmieni. – Mimo całej swojej zadziorności odczuwał strach na myśl o tym, że wahadłowiec odleci i pęknie ostatnie ogniwo łączące go z Ziemią. Jakby miał przed sobą perspektywę śmierci, nieodwracalnej katastrofy. Ten sam lęk dostrzegał u innych. Różnica polegała na tym, że on skrywał go w sobie. Tymczasem Jenny myślała, że jeśli będzie przymilać się do astronautów, zmienią zdanie i zabiorą ją do domu. Absurd. – Wracasz do obozu czy pomożesz mi to skończyć?

Burczała pod nosem, lecz została z nim przez godzinę, dopóki Proxima e nie pojawiła się po drugiej stronie tarczy gwiazdy. Na koniec przykryli sprzęt, spakowali się i wrócili tam, skąd przyszli. Jenny w grobowym milczeniu.

Proxima

Подняться наверх