Читать книгу Proxima - Stephen Baxter - Страница 8

II
Rozdział 7

Оглавление

2169

DZIEŃ TYSIĄC DWIEŚCIE DZIEWIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY.

Przynajmniej według obliczeń Yuriego, który każdy dzień zapisywał w głowie, sumując ośmiogodzinne zmiany, odkąd ocknął się na oddziale medycznym. Ponad trzy i pół roku. Na pokładzie „Ad Astry” nie było kalendarzy, chyba że gdzieś w niewidocznych miejscach. Oczywiście przespał pierwsze tygodnie lotu z Marsa, więc była to dla niego dziura w obliczeniach. Wiedział jednak, że wielkimi krokami zbliża się kres podróży. Dzień tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy.

Kiedy faktycznie dolecieli na miejsce, zapowiedzią tego był jedynie dźwięk syreny, która wyła przez kilka sekund.

Wtedy jeszcze nie wiedział, co to znaczy. Nie zawracał sobie głowy sporadycznymi spotkaniami dotyczącymi wydarzeń z życia statku. Po raz kolejny wypełniał karne obowiązki, wydłubując brud z krat w podestach, co należało do prac paskudnych i poniżających, wykonywanych na czworakach za pomocą szczoteczki i przenośnego odkurzacza. Robota głupiego, którą urządzenie elektryczne odfajkowałoby w ułamek sekundy.

Aż nagle ustała siła ciążenia.

Miał odczucie, jakby moduł raptownie spadł w przepaść. Albo winda urwała się z lin. Yuri unosił się w powietrzu, a wraz z nim szczoteczka i odkurzacz z workiem na brudy. Było to nieprawdopodobne doznanie, po części szok egzystencjalny i cios w brzuch.

Pilnujący go strażnik pokoju, grubas o nazwisku Mattock, puścił pawia. Pełne niestrawionych kawałków wymiociny ochlapały Yuriemu plecy i rozlały się w powietrzu wstrętną, śmierdzącą, włóknistą chmurą.

Yuri wiedział oczywiście, co się stało. Po trzech i pół roku niezmieniającej się siły ciągu, nie licząc krótkiej zmiany w środku podróży, silnik został wyłączony. Były długie okresy, kiedy człowiek mógł zapomnieć, że leci statkiem kosmicznym. I oto nowa rzeczywistość wdzierała się do jego świadomości. Więzienie, w którym teraz siedział, było poobijaną puszką znajdującą się lata świetlne od Ziemi.

Nie minęło pięć sekund, odkąd ustało przyspieszenie, a już zaczęły się rozruchy.

Wybuchły wszędzie naraz, w każdym zakątku modułu. Do uszu Yuriego dolatywały dzikie wrzaski, wykrzykiwane polecenia, radosne wiwaty, głosy oporu i strachu.

Natychmiast zgasły wielkie jarzeniówki. Zaraz potem włączył się system czerwonego oświetlenia awaryjnego, osłoniętego hartowanymi szybami, i moduł pogrążył się w tętniącym półmroku. Ludzie poruszali się wśród cieni, chwytali się poręczy i łomotali butami w podesty. W zatłoczonym wnętrzu zaczęły dryfować fragmenty połamanych krat. Inni posługiwali się wszystkim, co im wpadło w ręce – kluczami maszynowymi, kijami od mioteł, a nawet wyłamanymi kawałkami poręczy – żeby niszczyć sprzęt.

Pierwsi na celownik zostali wzięci strażnicy pokoju. Blisko Yuriego, niczym pociski, nie wiadomo skąd zleciało się pięć osób, mężczyźni i kobiety, by napaść na Mattocka. Z głową otoczoną obłokiem krwi i wymiocin, szamocząc się dziko, strażnik nie miał szans sięgnąć po broń. Spojrzał na Yuriego, który przylgnął do ściany.

– Pomóż mi, sukinsynu… – urwał, kopnięty przez kogoś w usta.

Yuri odwrócił głowę. Pełzł wzdłuż ściany, chwytając się poręczy i szafek ze sprzętem. Próbował nie rzucać się w oczy, aby nie wpakować się w żadne kłopoty. Miał w planach własne spotkanie.

Po drodze spostrzegł, że mieszkańcy modułu podzielili się na dwie frakcje. Jedna trzecia, działając w sposób skoordynowany, katowała strażników pokoju lub – w dwóch zauważonych przez niego przypadkach – astronautów z załogi statku, których udało im się dopaść, bądź też systematycznie rozwalała urządzenia pokładowe. Bezsprzecznie ustalili wcześniej, że zaatakują z chwilą pojawienia się stanu nieważkości. Pozostali, wystraszeni i zgorszeni, wpadali na siebie, starając się trzymać z daleka od przemocy. Byli to, naturalnie, prawie sami dorośli; kilkoro dwu- i trzylatków urodzonych w czasie podróży tuliło się z trwogą do matek.

W górnej części modułu Yuri dostrzegł grupę ludzi zebranych wokół centralnego słupa strażackiego; szykowali się do wspinaczki, żeby wtargnąć do szczytowej kopuły i opanować mostek kapitański. Przewodziła im niejaka Delga, i wcale go to nie zdziwiło. Poznał ją już na Marsie, gdzie nazywali ją królewną Śnieżką z Edenu. Bardzo szybko zdobyła autorytet na statku, gdzie w pierwszych dniach wyprawy, z braku alkoholu, tytoniu i narkotyków, cały moduł upodobnił się do ogromnego ośrodka odwykowego, a wszyscy byli na takim czy innym głodzie. Delga dorwała skądś narkotyki i zyskała szerokie grono klientów. Yuri trzymał się od niej z daleka na Marsie, potem na pokładzie statku, a także i teraz. Spuścił więc głowę i skupił się na swej misji.

Dotarł na miejsce spotkania. Była to swego rodzaju wnęka na głównym pokładzie, gąszcz grubych rur, przewodów wentylacyjnych i kabli między dwiema opasłymi szafami systemu oczyszczania powietrza. Jednak nie groziły mu tu żadne kłopoty. On i jego przyjaciele nie przewidzieli takiego właśnie scenariusza, ale na wszelki wypadek opracowali plan awaryjny, żeby się tu spotkać.

Tutaj też odnalazł czekających na niego Lemmy’ego, Annę Vigil i Cole’a, niespełna czteroletniego nieśmiałego chłopczyka, który lgnął do nóg matki.

Yuri bez słowa cofnął się w głąb wnęki, otworzył panel serwisowy płuczki powietrza, wyciągnął klucz i śrubokręt i tak uzbrojony przecisnął się naprzód, by mieć pozostałych za plecami. Po trzech i pół roku miał już pewną reputację w tym module. Może i był samotnikiem, lecz umiał się odgryźć i ludzie wiedzieli, że lepiej go nie ruszać, jeśli w pobliżu są łatwiejsze cele. Taki właśnie plan opracowali w trójkę z myślą o gorszych czasach. To było najlepsze, co Yuri mógł wymyślić, żeby nie stała im się krzywda.

Usłyszał krzyk. Wśród zamętu, w półmroku, zobaczył trzech mężczyzn trzymających kobietę. Yuri kojarzył ich wszystkich. Wydawało mu się, że przynajmniej jeden z nich był jej przyjacielem, zanim zaczęła się spotykać z innym. Ją też znał. Nazywała się Abbey Brandenstein i dawniej pracowała w policji, więc umiałaby o siebie zadbać, gdyby nie to, że tamci mieli przewagę. Próbowali zaciągnąć ją do jakiegoś zakamarka, mimo że się opierała. Kiedy wrzaski się nasiliły, Anna Vigil zakryła uszy i oczy małemu Cole’owi i mocno go przytuliła.

Wciąż rozbrzmiewała piekielna wrzawa, zgiełk krzyków i nawoływań. Hałas wzmagało wycie kolejnych syren alarmowych. Na razie nic nie wskazywało na to, żeby strażnicy pokoju podejmowali jakiekolwiek przemyślane działania. Po drugiej stronie modułu Yuri wypatrzył Gustave’a Kleina w obstawie dwóch osiłków, obserwującego przebieg zdarzeń z szerokim uśmiechem. Może to on tak naprawdę kontrolował sytuację.

Lemmy czujnie wyjrzał w stronę kopuły modułu.

– Delga dostała się na mostek kapitański. Na to wygląda.

– Jak myślisz, czego chcą?

Lemmy wzruszył ramionami.

– Przejąć statek. Zmusić astronautów, żeby zabrali nas z powrotem na Ziemię. Założę się, że w drugim module trwa podobna rewolucja. Na pewno się zmówili. To chyba nasza ostatnia szansa. Kiedy znajdziemy się na planecie Proximy, nie będzie już żadnej nadziei.

– Mogą rozwalić statek, nim wygrają tę bitwę.

– Fakt.

– Myślisz, że im się uda?

Lemmy wyszczerzył zęby.

– Skąd. Patrzcie na to. – Wskazał przeciwległą ścianę.

Otworzyła się gródź śluzy powietrznej, zza której wysypało się do zaśmieconego wnętrza modułu kilkunastu astronautów. Mieli na sobie sztywne, śnieżnobiałe skafandry ciśnieniowe podobne do pancerzy, dla ułatwienia identyfikacji oznaczone na ramionach opaskami w jaskrawych odcieniach czerwieni, zieleni i błękitu. Nosili zamknięte hełmy i ukrywali twarz za złocistymi osłonami. Ich ruchy były gwałtowne, zbyt szybkie i nienaturalnie precyzyjne, co zawdzięczali, o czym Yuri doskonale wiedział, udoskonaleniom wykonanym w technologii wojskowej: egzoszkieletom, sterydom, wzmacniaczom działającym na poziomie komórkowym. Posiadali jakąś broń, ale nie pistolety – nie w hermetycznie zamkniętym module! – tylko coś na kształt taserów czy nawet biczy.

Niektórzy buntownicy z miejsca się na nich rzucili. Astronauci odpowiadali celnymi, energicznymi ciosami, rozlegały się trzaski taserów i chłoszczących batów. Byli niczym owady w twardych skorupach, obdarzone błyskawicznym refleksem kosmiczne karaluchy – potwory wpuszczone między histeryzujących ludzi. W porównaniu z nimi rebelianci wydawali się niezdarni, gorzej przystosowani. Odskakiwali z dzikim rykiem, w powietrzu rozlewały się smugi krwi.

Tymczasem czteroosobowa grupka astronautów odłączyła się od reszty i pofrunęła w kierunku zamkniętej na kod szafy sterowniczej kilka pomostów wyżej. Awanturnicy próbowali zagrodzić im drogę, lecz astronauci byli dla nich za szybcy i zbyt dobrze zorganizowani, więc zepchnęli na bok swoich przeciwników. Prędkimi uderzeniami palców w rękawiczkach odemknęli drzwi i wpięli wysuwane przewody do odpowiednich gniazd w swoich skafandrach, zapewne w celach weryfikacji uprawnień.

Po chwili – a nie upłynęła jeszcze minuta, odkąd otworzyła się śluza powietrzna – z wielu otworów w module zaczął wydostawać się żółtawy gaz. Ludzie kaszleli i wpadali w panikę.

Lemmy znów się uśmiechnął.

– No to słodkich snów. Widzimy się na pla… ne…

Ale Yuri odpływał już długim, ciemnym tunelem i niczego nie słyszał.

Proxima

Подняться наверх