Читать книгу Proxima - Stephen Baxter - Страница 16
II
Rozdział 15
Оглавление2170
SZEŚĆ MIESIĘCY OD CHWILI, GDY ZOSTALI PORZUCENI – lub dwadzieścia dwa lata Per Ardui, zależy jak liczyć – koloniści postanowili zorganizować ekspedycję do lasu na północy.
Pewnego ranka Yuri, Onizuka, Lemmy i Martha przygotowali na wyprawę plecaki, butelki z filtrowaną wodą tudzież kusze – jedyną porządną broń, jaką pozostawiła im załoga wahadłowca. Przed wymarszem sprawdzili niebo. Nauczyli się odczytywania na urozmaiconym obliczu Proximy zapowiedzi rozbłyskowej pogody, jak ją nazywali. Przewidywali, że przez kilka najbliższych godzin będą bezpieczni na otwartym terenie.
Mieli do przejścia około sześciu kilometrów. Wyruszyli ścieżką, którą zaczęli już przecierać: Leśną Drogą, odchodzącą pod kątem prostym od Szlaku Wahadłowca, olbrzymiej bruzdy, którą pozostawił po sobie prom przylatujący ze wschodu. Często chodzili tędy po rosnące na skraju lasu młode drzewka na opał. Dziś jednak zamierzali wejść głębiej. W miarę jak szli na północ, zostawiwszy za sobą jezioro, teren stopniowo się wznosił. ColU przypuszczał, że odbywa się tu jakieś wielkie wydarzenie geologiczne skutkujące powolnym wydźwiganiem się całego obszaru. Całkiem możliwe. Czasem Yuri wyczuwał jakby kwaśną woń siarki.
Powietrze było parne, niebo zaciągnięte chmurami. W tym znieruchomiałym świecie pogoda okazała się nadspodziewanie zmienna; z południa niezmordowanie nadciągały układy niskiego i wysokiego ciśnienia. W ciągu tej jednej niekończącej się pory roku zawsze było ciepło, zupełnie jak w wilgotny letni dzień w Północnej Brytanii – jeśli Yuri dobrze pamiętał. Jednakże ColU, jak to robot, konsekwentny w swojej ciekawości świata, twierdził, że dostrzegł oznaki zimna: skały rozsadzone przez mróz, żwirowe łożyska, a nawet ślady doliny polodowcowej w takich elementach krajobrazu jak Krowi Placek. Świadczyły o tym, że w przeszłości, może i zamierzchłej, przesuwał się tędy lodowiec. Zatem i na tym świecie możliwa była zima.
Choć szli pod górę, nie czuli zmęczenia. Lata spędzone na pokładzie „Ad Astry” w warunkach pełnej grawitacji zahartowały oklapnięte na Marsie ciało Yuriego. Na Per Ardui siła ciężkości była tylko nieznacznie mniejsza niż na Ziemi, jeśli wierzyć ColU, który skrupulatnie mierzył tego typu rzeczy. Promień planety był również mniejszy, o dziesięć procent – Per Ardua nie dorównywała wielkością nawet Wenus – lecz pod względem gęstości biła na głowę Ziemię. ColU przypuszczał, że jej żelazne jądro jest masywniejsze, a zbudowany z lżejszych minerałów płaszcz i skalista skorupa – odpowiednio cieńsze. Nikt go nie słuchał, nikt się tym nie przejmował.
Yuri zauważył, że wpadają w pierwsze schematy. Przykładowo, wielokrotnie chodzili ścieżką po drewno na opał, korzystali z dobrodziejstw lasu, lecz ani razu nie zajrzeli w głąb. Po sześciu miesiącach nadal prawie nic nie wiedzieli o tym świecie, na którym – wszystko na to wskazywało – było im sądzone spędzić resztę życia. Nie mieli pojęcia, co się znajduje poza horyzontem ich więzienia, z wyjątkiem drobnych fragmentów widzianych z okien wahadłowca – fragmentów, z których Lemmy pracowicie układał mapę przygwiezdnej strony tego świata. Nikt inny się tym nie przejmował.
Osadnicy nie obudzili w sobie ducha przedsiębiorczości. W obozowisku, osadzie – jak zwał, tak zwał – wszystko jeszcze było w powijakach, odkąd odlecieli astronauci, a wraz z nimi dyscyplina, którą udało im się na pewien czas zaprowadzić. Paki ze sprzętem, ubraniami, żywnością, narzędziami i inną zawartością leżały porozrzucane tam, gdzie je wyładowano z wahadłowca. Nadal mieszkali w namiotach. O groby Josepha Mullane’a i Jenny Amsler także nikt się nie troszczył.
Do tego dochodził ten niezmiennie jasny dzień, ta wieczna martwota. Lemmy powiedział, że ludzie pochodzą od tropikalnych małp. Po dwóch milionach lat adaptacji środowiskowej organizm domagał się nie tylko dnia, ale również nocy, więc o regularny sen nie było łatwo. ColU twierdził, że cykle snu osadników są do siebie zbliżone, lecz stopniowo się wydłużają, odbiegając od ziemskich norm. Tym też nikt się nie przejmował.
Nikt nawet nie słuchał tego, co mówi ColU – również Yuri, choć robot chyba myślał, że jest on bardziej otwarty niż inni, i stale próbował wciągnąć go w rozmowę. Chociażby na temat obserwacji astronomicznych, które Yuri od czasu do czasu przeprowadzał za pomocą swoich amatorskich przyrządów. ColU uzupełniał je dodatkowymi spostrzeżeniami na podstawie własnych pomiarów. Ale to było dla Yuriego jedynie drobną rozrywką, hobby, zajęciem w wolnych chwilach, żeby nie zwariować. Serdeczności ColU, których się wstydził, narażały go na powszechne szyderstwa.
Co pewien czas dobijały ich rozmaite przeciwności losu, takie jak gwałtowna burza, silny rozbłysk czy groźba powodzi ze strony obłaskawionego jeziora. Przede wszystkim jednak dołowała ich brutalna rzeczywistość społecznych wyrzutków. Zmagali się z poczuciem odtrącenia, dla wielu trudnym do zaakceptowania niezależnie od tego, na jakim świecie przyszłoby im żyć. Doprowadzali się nawzajem do szału – ludzie dla siebie całkowicie obcy, a jednak zmuszeni do wspólnego zamieszkania w miejscu, skąd nie ma ucieczki.
Jedynym wyjątkiem był ColU. Robot spokojnie wykonywał swoje zadania, powoli przetwarzając wielkie prostokątne połacie arduańskiej gleby w żyzny grunt. Pobierał też próbki wody i miejscowych form życia: nadwodnych łodyg, porostów, stromatolitów i robaków. Zwłaszcza robaki wzbudzały jego entuzjazm, bo wciąż je wykopywał z każdej głębokości. Twierdził, że na Per Ardui, nie inaczej niż na Ziemi, życie tętni w podziemnych skałach – choć tutaj prawdopodobnie było o wiele więcej biomasy – przy czym wyżej zorganizowane organizmy są tylko wykwintnym akcentem, ozdobnikiem w symfonii życia mikrobów.
Jego spokojna determinacja dodatkowo drażniła ludzi, podobnie jak niezmącona beztroska.
Tak czy inaczej, z tej małej, nędznej społeczności życiowych rozbitków nie wyłonił się jeszcze przywódca. Yuri nie wiedział nawet, kto wpadł na pomysł tej wyprawy.
W pierwszych dniach Onizuka, John Synge i Harry Thorne zachowywali się jak bossowie. Potem okazało się, że Martha Pearson, która niegdyś na Ziemi kierowała dużą firmą, i Abbey Brandenstein, ekspolicjantka sprawdzona w zabijaniu, też są obdarzone silną osobowością.
Mardina Jones nie próbowała zgrywać wodza i chyba miała rację. Pani porucznik zawsze trzymała się nieco na uboczu, narażona na zniewagi i docinki – częstsze niż wyrazy współczucia. Yuri obserwował, jak znosi wszystko cierpliwie i wypełnia zadania, które sama sobie narzuciła. Nie nosiła już kombinezonu astronauty. Mało tego, odcięła się całkowicie od przeszłości, od swojej kariery w ISF. W okamgnieniu przeistoczyła się z wyrozumiałego strażnika więziennego w małomównego rozbitka. Być może powracała do jakichś głębszych, starszych korzeni, do wnętrza swego jestestwa okrytego dotąd wieloma warstwami.
Aż w końcu zaczęli dobierać się w pary i wszystko stało się dla niej trudniejsze. W sytuacji, gdy były cztery kobiety i sześciu mężczyzn, nieznający się nawzajem do chwili lądowania, konflikty były nieuniknione. W ich grupie nie znalazł się chyba żaden gej, co mogłoby jeszcze bardziej skomplikować sprawy – lub na odwrót. Choć czasem mężczyźni żartowali, raczej niewesoło, o eksperymentowaniu.
Pary były dla Yuriego pewnym zaskoczeniem. Z grona mężczyzn nigdy nie wytypowałby Lemmy’ego na zwycięzcę, lecz dość szybko Pearl Hanks dała wszystkim jasno do zrozumienia, że wybiera właśnie jego. Każdy wiedział, że Pearl była kiedyś dziwką, więc niektórzy mężczyźni, jak Onizuka czy Harry Thorne, wciąż tak ją odbierali. Być może lgnęła do Lemmy’ego właśnie dlatego, że on patrzył na nią inaczej. A może liczyła na ochronę ze strony Yuriego, skoro Lemmy był jego przyjacielem? Wszystko się komplikowało jak w partii szachów.
Tymczasem Martha Pearson sypiała z Johnem Synge’em. Tu nie było wielkiej niespodzianki: bizneswoman z Hawajów i prawnik z Nowego Nowego Jorku, bratnie dusze. Ale może właśnie z powodu tych podobieństw zawsze się kłócili, gdy byli razem, chyba że spali lub uprawiali seks.
Natomiast Abbey, najsilniejsza kobieta w tym towarzystwie, ku ogólnemu zdumieniu zarzuciła sieci na Matta Speitha, artystę pozbawionego środków artystycznego wyrazu, chyba największego niedorajdę i nieudacznika w osadzie. W tym związku rządzić mogła tylko jedna osoba. Yuri podejrzewał, że Abbey nieprzypadkowo zdecydowała się na Matta: miał stanowić tarczę, osłonę przed pozostałymi mężczyznami. Ale Mardina wyrażała się o nim w cieplejszych słowach. Może Abbey leciała na jego ładne, miękkie dłonie artysty? – wyraziła przypuszczenie. A może ekspolicjantka lubiła mieć przy sobie kogoś, kto potrzebuje opieki?
Mardina stroniła od jakichkolwiek związków. Doświadczyła podchodów ze strony wolnych mężczyzn, Onizuki i Harry’ego, ale Yuri się do niej nie przystawiał. Potrafiła jednak odgonić ich od siebie.
Tak więc Yuri, Onizuka i Harry pozostali bez kobiety. Yuri miał przeczucie, że Onizuka i Harry dostają świra z tego powodu. Nic dziwnego, skoro była ich zaledwie dziesiątka i znalezienie innego partnera nie wchodziło w rachubę – dopóki ich córki i synowie kiedyś nie dorosną, by powiększyć pulę. W zasadzie, lepszy wybór mieli w modułach statku kosmicznego, bo tutaj gdy raz ktoś przegrał, mógł nigdy nie dostać drugiej szansy. Czasem Onizuka i Harry rozmawiali głośno o wymienianiu się partnerami, o łóżkowej rotacji. Gdyby kobiety rodziły dzieci nie tylko jednego partnera, miałoby to nawet genetyczne uzasadnienie. Mówili, że Lex McGregor poparłby taki pomysł. Jednak nie słuchał ich nikt, kto już kogoś miał.
Yuri nie martwił się tym specjalnie. W jego pojęciu ludzie tworzyli związki partnerskie ze względu na poczucie bezpieczeństwa, może i dla wygody. Nie z czystego wyrachowania, zatroskani o przyszłość kolonii w perspektywie lat, dziesięcioleci, a nawet pokoleń. A już z pewnością nie z powodu tak zwanej miłości. Na razie niczego mu nie brakowało, chyba podobnie jak Mardinie. Ale Onizuka i Harry wodzili za nią nienawistnym wzrokiem i pluli.
Przynajmniej na czas wyprawy do lasu wyrwą się z obozu, choćby na kilka godzin. Jednakże Onizuka wciąż powarkiwał na Lemmy’ego, a Lemmy kulił się u boku Yuriego, z czego należało wnioskować, że nie potrafią się wznieść ponad swoje wady i chęć rywalizacji.
Kiedy dotarli do obrzeża lasu, stanęli przed gromadą stromatolitów. Wciąż tak nazywali te formacje będące koloniami bakterii, choć biolog mógłby się z nimi spierać. Te konkretne okazy miały ogromne rozmiary, znacznie większe niż głazy nad Kałużą. Były jak wielkie czterometrowe stoły o płaskich, kielichowatych blatach.
ColU pobrał próbki ze wszystkich stromatolitów w sąsiedztwie obozu. Stanowiły skupiska drobnych organizmów wymieszanych z uwięzioną w środku ziemią. Były to oczywiście tutejsze organizmy, zdaniem ColU podobne do ziemskich, lecz nie identyczne, upchane w gęstych, splątanych warstwach, połączone w struktury w odległych epokach. Wierzchnia powłoka zawierała fotosyntezatory, organizmy absorbujące światło Proximy w celu rozbicia cząsteczek powietrza i wody, w efekcie produkując tlen. Wykształciły się tu procesy podobne do tych na Ziemi, lecz inne właściwości światła wymusiły nieco inne reakcje chemiczne. ColU powiedział, że prawdopodobnie stromatolity są na tej planecie dominującym producentem tlenu. ColU zawsze był czymś zaciekawiony, zawsze się zastanawiał. Jak sam mówił, do jego powinności należało badanie realiów tego świata, aby dało się go przeobrazić w środowisko przyjazne dla człowieka. Tutejsze formy życia zostałyby zamknięte w specjalnych strefach niepotrzebnych ludziom, może w kilku rezerwatach i ogrodach botanicznych. Za dni młodości Yuriego – o czym rozmyślał, gdy ColU prowadził swoje rozważania – istniały na Ziemi muzea drzew.
Nie przebywali zbyt długo w ogrodzie stromatolitów.
Yuri poprowadził ich teraz w głąb lasu. Mrok gęstniał z każdą chwilą, aż tutejsze drzewa otoczyły ich ciasnym kręgiem. Smukłe i proste pnie strzelały w górę bez gałęzi, by na sporej wysokości tworzyć parasole gigantycznych liści blokujących słońce, podobnych do przechylonych talerzy. Pod nogami mieli suchą, zbitą ziemię, zaścieloną cienkim dywanem odpadków, głównie strzępów wielkich liści przypominających uschnięte lilie wodne. Na razie nic się nie poruszało i nie rozlegał się żaden dźwięk oprócz ciężkich oddechów członków ekspedycji. Yuriemu zdawało się jednak, że coś zaszeleściło wśród listowia.
Miejscowe drzewa różniły się od ziemskich praktycznie pod każdym względem. Owszem, ogólne cechy charakterystyczne były zachowane: korzenie, pień, zielone liście u góry. Wszelako to, co koloniści potocznie nazywali drewnem, ewidentnie nie miało z drewnem nic wspólnego. Każdy pień był w zasadzie rozwinięciem łodygowatych trzcin rosnących w Kałuży. Młode drzewka na południowym skraju lasu dostarczały dobrego materiału do budowy; były długie, proste i wytrzymałe, właściwie bez gałęzi z wyjątkiem samego końca. Jednak życie ich nauczyło, że nie można tak po prostu rzucić na ognisko kawałek drewna. Najpierw należało wycisnąć z niego lepki, silnie pachnący, lekko fioletowy sok – „szpik”, jak go nazywali. Szpik bowiem, sam w sobie, okazał się przydatny. Harry Thorne eksperymentował z przytwierdzaniem kamiennych ostrzy do tyczek za pomocą tego soku. Kiedyś był farmerem, nawet jeśli tylko uprawiał w wieżowcu ośmioarowe poletko. I jak na mieszkańca silnie zurbanizowanej Ziemi w dwudziestym drugim wieku, miał dryg do prac manualnych.
Po przejściu kilkuset kroków zatrzymali się, podzielili wodą, naradzili. Onizuka i Martha mieli pod ręką kusze. Powietrze przybrało ciemnozieloną barwę – ciemniejszą niż gdziekolwiek na Ziemi.
– No dobrze – odezwał się Onizuka. – Ktoś wie coś o lasach? Mnie nie pytajcie, ja siedzę w oceanach.
– Ja nie – mruknął Lemmy. – Już nawet za twoich czasów nie było drzew na świecie, Yuri, prawda? Ale za to wiem, że ten las obiega kołem całą tę stronę Per Ardui, przynajmniej na stałym lądzie. I tak już jest aż do środka strefy przygwiezdnej: koliste pasy z identyczną roślinnością i krajobrazem, zależnie od odległości. W miejscach, które dostają tyle samo słońca, rośnie dokładnie to samo. Ta planeta wygląda jak tarcza na strzelnicy. Tutaj, blisko linii terminatora, są drzewa.
Onizuka uśmiechnął się szeroko.
– Tarcza na strzelnicy, co? – Uniósł napiętą kuszę, wycelował w twarz Lemmy’ego i udał, że pociąga za spust. – Cyk…
– Bardzo śmieszne.
– Te drzewa wyglądają jak łodygi – rzekł Yuri. – Łodygi rosnące w Kałuży. Tyle że są większe.
Martha potarła dłonią najbliższy smukły pień.
– Rzeczywiście. Trochę się znam na lasach. Na Ziemi wiele gatunków roślin przekształciło się w drzewa, choćby palmy i paprocie. To normalne, jeśli potrzebujesz składników odżywczych z gleby i musisz walczyć o światło. Dlatego nie dziwię się, że wykształciły się tu podobne formy. Uniwersalna strategia.
Onizuka prychnął wzgardliwie.
– A ty jesteś ekspertem, co?
Spokojnie wytrzymała jego wzrok.
– Gdybyś choć raz ze mną porozmawiał, zamiast bez końca gapić się na mój biust, wiedziałbyś, że kiedyś żyłam z lasu. Mój dziadek, chyba w twoich czasach, Yuri, był naukowcem związanym z jednym z wielkich przedsiębiorstw wyrębu lasu, gdy ten przemysł się kończył. Rozstawiał kamery filmujące ostatnie skrawki lasów deszczowych, zanim zostały wycięte w pień. – Uśmiechnęła się. – Ekoporno. Tubylcy rodem z epoki kamiennej wieją gdzie pieprz rośnie, ogromne drzewa walą się z hukiem. Moja rodzina przez lata montowała ten materiał na wszystkie sposoby. Jeżeli coś wydawało się odległe w czasie, pachniało egzotyką. Dla nas to była prawdziwa żyła złota. Ludzie dopingują i zakładają się, kto przetrwa.
– A jednak wylądowałaś tu z nami – powiedział Onizuka.
Yuri zorientował się, że na Per Ardui, podobnie jak wcześniej na statku, dopytywanie, jak i dlaczego ktoś został zgarnięty w łapance, uchodzi za przejaw wyjątkowo złych manier. Martha nie odpowiedziała, za to popatrzyła w górę.
– Przyjrzyjcie się koronom drzew. Widzicie, jakie tu jest wszystko statyczne? A do tego każde drzewo ma trzy duże liście, po prostu trzy, rozstawione symetrycznie na okręgu. Jeden, drugi, trzeci. Widzicie? Każdy skierowany idealnie w stronę słońca, które nie rusza się z miejsca. Jeżeli oświetlenie nigdy się nie zmienia i nie ma pór roku, to chyba wystarczy wypuścić kilka wielkich liści, żeby wychwycić całe światło. Hm… W takim razie czemu nie jeden? Pewnie musi być zapas. Nie zdziwię się, jeśli coś obgryza liście tam, wysoko. Roślina korzysta z dwóch rezerwowych, dopóki nie odrośnie ten zniszczony. One mają chyba ten sam bladozielony kolor co wszystko po słonecznej stronie planety, ciemniejszy po stronie cienia. Może po to, żeby oszczędzić ciepło? Maksymalne wykorzystanie światła słonecznego. Dlatego tu jest tak ciemno. Chodźcie. Wydaje mi się, że tam jest jaśniej… – Wskazała palcem północ. – Może jakaś polana?
Ruszyła przodem, reszta za nią. Drzewa rosły w coraz większych odstępach i Yuri zaczął dostrzegać fragmenty bezchmurnego nieba. Błękit powoli przechodził w granat, gdy patrzyło się w stronę linii terminatora i krainy wiecznych ciemności.
Coś się tłukło w listowiu. Yuri podniósł wzrok z przestrachem. Miał wrażenie, że widzi duży, eteryczny kształt: furkoczące i łopoczące upierzenie, rozpięte na wiotkim szkielecie. Stwór przypominał latawce, które Yuri oglądał nad jeziorem, lecz był od tamtych znacznie większy. Sfrunął ku nim, być może zaciekawiony ich obecnością.
Onizuka poderwał kuszę i bez wahania wystrzelił pociski: jeden, drugi. Razem z Marthą i Harrym ćwiczył się w umiejętności posługiwania się bronią.
Pierwszy bełt chybił celu i poszybował między liście, drugi jednak rozerwał ciało lotnika. Yuri usłyszał cichy skrzek, gdy złożyły się delikatne śmigiełka. Lotnik bezwładnie gruchnął o pień drzewa, a potem, wirując, z odgłosem darcia i grzechotania spadł na miękko wyściełaną ziemię z zaskakująco słabym impetem.
Onizuka krzyknął radośnie z uniesioną pięścią.
– Mam cię! – Teraz on ruszył przodem, truchtając po resztkach liści.
Zestrzelona istota przeobraziła się w kłąb połamanych rozpórek i potarganych płatów z cienkiej, półprzezroczystej, brązowawej skóry. Przywodziła na myśl rozbity aeroplan braci Wright.
– No, no… – odezwał się Lemmy. – Skrzydła musiały mieć trzy, cztery metry rozpiętości w locie.
– Użyłeś złego słowa. – Martha przyklękła, szarpnęła płatem i rozwinęła go, odsłaniając rozerwaną skórę. – Jakie skrzydła? Tu nie ma żadnych skrzydeł. Bardziej już, nie wiem… śmigła? Obracały się jak w helikopterze.
Szturchając powalonego stwora, nieporadnie próbowali poskładać jego ciało. Miało krótki, cylindryczny korpus, nie jednolity, lecz pełen prętów i włókien. Kiedy Yuri wyciągnął pierwszy lepszy pręt z trzewi, zobaczył coś na podobieństwo łodyg z trzcinowiska nad jeziorem. Były dwa zespoły śmigieł, każdy potrójny – troista symetria jak w przypadku wielkich liści na drzewach – przytwierdzone do korpusu na zasadzie stawu kulistego, naoliwionego mazią przypominającą drzewny szpik.
Martha sięgnęła do korpusu i wetknęła palec w gąszcz prętów. Kiedy go wyciągnęła, lepił się od szpiku.
– Fuj! Podejrzewam, że to coś w rodzaju żołądka. Jest tam cała masa prętów, szpik, płaty skóry.
– Może żywi się tymi wielkimi liśćmi na drzewach? – powiedział Lemmy.
– Może. Lub mniejszymi stworami. – Martha wzruszyła ramionami i przeniosła wzrok na listowie. – Kto wie, co tam siedzi…
Ponownie rozległy się szelesty i szurania, tym razem gdzieś przy ziemi. Odsunęli się od lotnika i instynktownie skupili przy sobie.
W cieniu koron drzew Yuri dojrzał poruszające się istoty około metrowej wysokości, zbudowane jak trójnogi, klekoczące twory z patyków i płatów skóry. Kojarzyły się z zabawkami z drewna i szmatek. Przemieszczały się ruchem obrotowym jak wirujący łyżwiarze figurowi. Cała chmara szła w stronę zabitego lotnika. A jednocześnie w stronę członków ludzkiej ekspedycji…
Onizuka ponownie uniósł kuszę.
Martha chwyciła go za rękę.
– Nie musisz zabijać wszystkiego, na co się natkniemy!
– Te przeklęte stwory walą prosto na nas!
– W takim razie odejdź na bok. – Odciągnęła go pod osłonę drzew.
Yuri i Lemmy poszli w ich ślady.
Trójnogi zignorowały ludzi. Siedem, osiem, dziewięć – wszystkie naraz opadły zestrzelonego lotnika i zaczęły krążyć nad ścierwem w tę i we w tę, szatkując je na kawałki. Yuri patrzył, jak giętkimi kończynami – każdy chwytak był przegubowy, pod tym względem podobny do manipulatorów na statkach kosmicznych – wybierają pokrojone szczątki i wkładają je do sitowatych trzewi usytuowanych pośrodku ciał. Yuri widział podobne zwierzęta na równinach i wokół jeziora, lecz te były mniejsze, zwarte, chyże.
– Ale rzeźnia – mruknęła Martha. – Jakby ktoś ćwiartował mięso piłą łańcuchową. Aż strzępy fruwają.
– Dobra, patrz tam – powiedział Onizuka i wskazał ręką.
Znienacka zaczęły się pojawiać, nie wiadomo skąd, mniejsze stworzenia, naziemne kręciołki zbliżone wyglądem do większych ścierwojadów i łopoczący lotnicy podobni do bestii z listowia, tyle że dużo mniejsi. Na pierwszy rzut oka wszystkie składały się z prętów i błoniastych płatów. Opadły wielkie truchło niczym chmara maleńkich robotników, by rozczłonkować resztki na jeszcze drobniejsze kawałeczki.
– Nawet na chwilę się nie zatrzymały, kiedy biegły w naszą stronę – zauważył Lemmy. – Może nas nie widzą?
– Na pewno dziwnie wyglądamy i mamy dziwny zapach – powiedziała Martha. – Jeśli w ogóle czują zapachy. Nie traktują nas jak źródło pożywienia. Ani zagrożenie.
– Na razie – wtrącił Onizuka, ważąc w rękach kuszę. – Ale daj im trochę czasu. Wiesz, że jestem nieco obeznany z głębią oceanów. Ja nie miałem bogatego tatusia, Martha. Zarabiałem pieniądze na handlu złomem. Nurkowałem w poszukiwaniu kosztowności i tym podobnych rzeczy w zatopionych japońskich miastach. Wciągnął mnie ten ocean… Kiedy zejdziesz głęboko, znajdziesz się tam, gdzie nie dociera światło i gdzie rosną różne rzeczy, jak plankton. Jeśli mieszkasz jeszcze niżej, w ciemnych głębinach, gdzie nic nie rośnie, całe życie czekasz, aż coś spłynie z góry. Odpadki, cokolwiek. A kiedy zleci coś wielkiego, jak ścierwo wieloryba, ogarnia cię szał i żresz bez opamiętania. – Onizuka spojrzał na korony drzew i wielkie, nieruchome liście. – Ta sama zasada obowiązuje tutaj. Na dole, przy ziemi, przez lata panuje mrok. Brakuje światła, żeby coś wyrosło. Dlatego nie ma tu chaszczy ani młodych drzew. Zazwyczaj jest tu jak w głębinach oceanu. Stąd właśnie biorą się te cwane ścierwojady. Czekają na chwilę, gdy coś spadnie z wysoka.
Grupa padlinożerców rozpraszała się wreszcie. Sięgające człowiekowi do pasa trójnogi oddalały się pierwsze z szelestem obracających się kończyn, potem chmara lotników i małych biegaczy, którzy też się rozbiegli po wyjedzeniu okruchów. Po zakończonej uczcie nikt by nie poznał, że przed chwilą leżał w tym miejscu zestrzelony lotnik. Jedynym śladem były rozdrapane szczątki drzew i kilka plam twardniejącego szpiku.
Grupa ruszyła w dalszą drogę.