Читать книгу Proxima - Stephen Baxter - Страница 9
II
Rozdział 8
ОглавлениеMIESZKAŃCY STATKU – ci, którzy przeżyli zamieszki – zostali podzieleni na małe grupy i zamknięci w nowych izolowanych sekcjach modułu.
Ocknąwszy się z kolejnego okresu nieprzytomności, Yuri zorientował się, że przywiązano go plastikowymi paskami do metalowego krzesła, które z kolei było przytwierdzone do podłogowej kraty. Znajdował się w małej, odgrodzonej panelami kabinie razem z czterema kobietami i sześcioma mężczyznami. Wszyscy byli identycznie ubrani w żółte jednoczęściowe kombinezony, przy czym na nogach nie mieli butów, a tylko same skarpetki. Dowiedział się, że to jego „grupa zrzutowa”. Jedynie Lemmy’ego znał dobrze. Niebawem powiedziano mu, że wszystkich pasażerów przydzielono do różnych grup zrzutowych, teoretycznie czternastoosobowych, na długo przez rozruchami i teraz ów podział pomaga w areszcie.
Pilnowali ich strażnicy pokoju, zawsze co najmniej dwóch naraz, nad którymi z kolei pełnili dozór astronauci – w przypadku grupy Yuriego byli to Lex McGregor i Mardina Jones. W ciągu następnych dni pasażerów pojedynczo uwalniano, po kolei i na chwilę, aby mogli skorzystać z łazienki przystosowanej do warunków nieważkości, umyć się i coś zjeść. Lex McGregor domagał się, żeby w tym czasie – by zapobiec sztywności kończyn – zginali się i rozciągali. Mówiono do nich, ale nie byli zachęcani do odpowiadania czy prowadzenia rozmów między sobą.
Ciąg silnika nie został już przywrócony, nie pojawiła się sztuczna grawitacja. Sporadycznie słychać było zgrzyty i uderzenia, jakby ktoś olbrzymią pięścią okładał kadłub. Czuło się zrywy w tę czy tamtą stronę, gwałtowne szarpnięcia. Lemmy poinformował go szeptem, że po dotarciu do układu Proximy za pomocą silnika ziarnowego statek musi posłużyć się innym systemem napędowym, aby wejść na ostateczną orbitę – w założeniu planety docelowej, trzeciej od gwiazdy, przypuszczalnie podobnej do Ziemi. Na razie mogli tylko zgadywać. Nie widzieli niczego poza wnętrzem modułu.
Załoga przeciskała ich przez biurokratyczną maszynę, niezmordowanie wpisując do tabletów imiona więźniów w czasie ich przerw na jedzenie i sikanie. Bunt nie pociągnął za sobą poważniejszych konsekwencji. Żadnych przesłuchań czy środków dyscyplinujących. Yuri podejrzewał, że załoga niczym się już nie przejmuje; chce tylko zesłać nieokrzesanych pasażerów na planetę Proximy i wreszcie mieć święty spokój.
Widać było jednak, że niektórzy zostali pobici za karę. Niejaki Joseph Mullane, mężczyzna z grupy Yuriego, wywłaszczony farmer z Irlandii, dostał naprawdę ostry łomot i doktor Poinar musiała się nabiedzić przy opatrywaniu jego ran. Ale i on został przywiązany do krzesła.
Mullane był jednym z napastników, którzy w punkcie kulminacyjnym rozruchów na oczach Yuriego rzucili się na ekspolicjantkę Abbey Brandenstein; ona też należała do jego grupy zrzutowej. Zastanawiał się, czy to, że są razem, jest dziełem przypadku. Może i nie, jeżeli rzeczywiście skład grup ustalono na długo przed zamieszkami. Abbey Brandenstein, kiedy tylko nie spała, przeszywała Mullane’a nienawistnym spojrzeniem.
W ciągu następnych godzin i dni Yuri nie dowiedział się, jaki los spotkał Annę Vigil i jej dziecko. Ani on nie pytał, ani jemu nie mówiono. Od czasu do czasu dobiegały do niego głosy zza przegrody, szuranie nóg, krótki płacz dziecka. Najczęściej jednak nie miał nic do roboty oprócz przymusowego siedzenia na krześle. Potrafił nawet zasnąć; zorientował się, że jeśli się odpręży, rozluźni mięśnie w stanie nieważkości i znajdzie odpowiednie ułożenie ciała, więzy na kostkach i nadgarstkach nie będą wżynać się w skórę. W takich chwilach prawie udawało mu się zapomnieć, że jest przywiązany. Mimo to dręczyła go świadomość, że na długo stracił przytomność. Kolejna dziura w pamięci. Denerwująca zwłaszcza dlatego, że przez trzy lata liczył upływ czasu i teraz znów się pogubił.
Po kilku dniach odkąd po raz ostatni drgnięcia i stukoty świadczyły o tym, że statek zmienił wysokość na orbicie, dał się odczuć wstrząs znacznie silniejszy, jakby moduł połączył się z obiektem o znacznej masie.
Lemmy puścił oko do Yuriego.
– Wahadłowiec orbitalny. Ten statek ma dwa, taki jeden z załogi mi powiedział…
– Morda w kubeł! – zrugał go Mattock, strażnik pokoju. Rozcięcia i sińce na jego twarzy jeszcze się nie zagoiły, a złamany nos wymagał nastawienia. Wyżywał się teraz na Yurim, nie szczędząc mu kopniaków i szturchańców za to, że ten odmówił mu pomocy, gdy dopadli go rozwścieczeni buntownicy.
Do kabiny wfrunął Lex McGregor z drugim strażnikiem u boku. Jak zwykle miał na sobie elegancki kombinezon astronauty i Yuri zawstydził się z powodu własnej niechlujnej powierzchowności.
– Panie i panowie. – McGregor uśmiechnął się. – Najwyższa pora, abyśmy wszyscy udali się na przejażdżkę. Będziemy wprowadzać was pojedynczo na pokład. Bardzo mi przykro, ale nie zdejmujemy więzów. Sami wiecie, jak się rzeczy mają po ostatnim incydencie. Tak czy owak, nie spodziewam się problemów. Pani Amsler, prosimy przodem…
Jenny Amsler, nieśmiała kobieta niskiego wzrostu, niegdyś jubilerka, wyglądała na przerażoną, gdy wyprowadzano ją bez ceregieli.
Załadunek pasażerów przebiegał sprawnie. Kiedy przyszła kolej na Yuriego, dwaj dobrze zbudowani strażnicy chwycili go pod pachy dłońmi w rękawicach i z łatwością pociągnęli w stanie nieważkości. Gdy po raz ostatni objął spojrzeniem wnętrze statku, który wiózł go w przestrzeni międzygwiezdnej, dostrzegł puste przegrody kabin i sprzęty zniszczone przez ogień i wandali. Unosił się smród dymu, wymiocin, krwi i ekskrementów, a także nieokreślona woń gryząca w gardle, może resztki gazu.
Został zaprowadzony pod prysznic, gdzie kazano mu się rozebrać i opłukano go gorącym płynem o zapachu środka dezynfekcyjnego. Musiał umyć zęby plastikową szczoteczką, a następnie włożyć jeden stary kombinezon na spód i drugi, nowy, na wierzch. Zauważył, że ten na spodzie ma wszytą pieluchę: ciężkie majtki zabezpieczające krocze.
Potem przepchnięto go przez wąski luk przejściowy. Świat w jego oczach odchylił się od pionu i Yuri zauważył, że wpada do pojazdu przypominającego mały, ciasny samolot. Były tu miejsca z miękkimi siedzeniami, w rzędach po cztery, gdzie mógł się wyciągnąć jak na rozkładanym fotelu dentystycznym. Szybko policzył, że zmieści się dwadzieścia osób. Otwarte drzwi w przedniej części kabiny pasażerskiej prowadziły do kokpitu: jamy rozjarzonej światełkami, gdzie dwaj astronauci siedzieli jeden obok drugiego, odwróceni do Yuriego plecami.
W wahadłowcu przynajmniej było czysto. Wyczuwał zapach nowości, którego nie doświadczył – zorientował się dopiero teraz – odkąd wpakowano go do kapsuły kriogenicznej na Ziemi. Na Marsie nie było niczego nowego, podobnie na statku.
Patrząc przez okno w kokpicie, ponad ramionami pilotów, zauważył rąbek błękitu kojarzący się z ziemskim niebem.
Zdążył tylko rzucić okiem, zanim bezpardonowo posadzono go w fotelu. Mattock i drugi strażnik prędko się nim zajęli; pozapinali ciężką uprząż, ale też przywiązali do ramy fotela kostki i nadgarstki plastikowymi paskami.
Był piątą osobą, którą umieszczono na pokładzie, i nie padło jeszcze ani jedno słowo. Rozglądając się, zauważył, że wśród pozostałej czwórki, która zajęła miejsca przed nim, Abbey Brandenstein siedzi tuż obok Josepha Mullane’a, jednego z trzech, którzy chcieli ją zgwałcić.
Yuri popatrzył z dołu na pokiereszowaną twarz Mattocka wiszącą nad nim, kiedy poprawiał więzy.
– Hej, strażniku – zagaił. – Kiepski pomysł. Mullane i Brandenstein razem…
W nagrodę dostał kolanem w brzuch. Mattock doszedł do wprawy w takim zginaniu się w stanie nieważkości, aby tego rodzaju uderzenia powodowały odpowiedni skutek. Yuri stęknął z bólu, lecz starał się nic więcej po sobie nie pokazać.
– Nie twoja sprawa, gnojku!
Dalsza część załadunku odbyła się szybko i w prawie całkowitej ciszy, jeśli nie liczyć uwag, jakie szeptem wymieniali strażnicy. Pasażerowie – w sumie jedenastu – należeli do tej samej grupy, która spędzała razem czas w areszcie. Lemmy’emu wskazano miejsce za plecami Yuriego. Z jego lewej i prawej strony siedziały osoby, które ledwie znał: muskularny Azjata o nazwisku Onizuka, prowadzący dawniej jakiś interes, oraz Pearl Hanks, drobna, czarnowłosa kobieta o młodej buzi, ale spojrzeniu osoby starej – prostytutka na Ziemi, Marsie i również w module statku kosmicznego. Onizuka nie zwracał uwagi na Yuriego, ale przyglądał się Pearl z zagadkowym wyrazem twarzy.
Luk ostatecznie zatrzasnął się nad ich głowami. Yuri podejrzewał, że to ostatnia rzecz, jaką widzi w „Ad Astrze”.
Skoro wszyscy znaleźli się na swoich miejscach, solidnie przywiązani do foteli, dwaj strażnicy usiedli na tyłach kabiny. Z kokpitu przyfrunął Lex McGregor, jak zawsze elegancki w swoim mundurze. Za jego plecami, w kabinie pilotów, Yuri zauważył Mardinę Jones, która wciskała się w skafander ciśnieniowy.
McGregor zwrócił się do pasażerów:
– Panie i panowie, witamy na pokładzie pojazdu, którego nazywamy prozaicznie „Wahadłowiec numer dwa”. Ten dzielny stateczek wkrótce zawiezie nas na powierzchnię zupełnie obcej planety…
W kabinie pasażerskiej nie było okien. Teraz jednak, gdy pojazd sunął naprzód, Yuri – patrząc nad ramieniem McGregora – widział za szybą pilotów większy fragment globu: szary płat czegoś, co musiało być oceanem, unoszące się na nim masy lodu, linię terminatora oddzielającą strefy dnia i nocy.
– Nie będzie to skomplikowana podróż. Wylądujemy w wyznaczonym miejscu w północno-wschodnim kwadrancie przygwiezdnej strony planety. Wahadłowiec siądzie na czymś, co przypomina dno wyschniętego jeziora. Jak słone pustynie wokół bazy Sił Powietrznych Edwards w Kalifornii, gdzie kilka lat temu ukończyłem kurs pilotażu. Nic złego nas nie spotka, to naturalny pas startowy. Podchodzenie do lądowania zajmie nam dwie godziny. Obawiam się, że nie będzie wam wolno wstać z foteli, dopóki nie dotkniemy bezpiecznie gruntu i nie przestaną się kręcić koła. Jeżeli w trakcie lotu będziecie odczuwać potrzeby fizjologiczne, po prostu się załatwcie. Zobaczycie, że spodni kombinezon jest przystosowany do tego celu. Raczej nie będzie wam wygodnie, ale podróż nie potrwa długo. Dostaliście również torebki na wymioty. Mam szczerą nadzieję, że w czasie lotu nie zachce wam się małpich figli – dodał smutnym, poważnym tonem. – Nie wyszłoby wam to na dobre, oczywiście. Uszkadzając wahadłowiec, narazicie na szwank życie własne i kolegów. Na marginesie powiem, że my, załoga, będziemy wyposażeni w skafandry ciśnieniowe i spadochrony, więc cokolwiek zrobicie, nie musicie się martwić o nasze bezpieczeństwo. – Spojrzał na zegarek. – Niebawem odłączenie i kilka minut później deorbitacja. Są pytania? Nie? W takim razie miłego lotu. W sumie przypuszczam – dorzucił, jakby nowa myśl przyszła mu do głowy – że będzie to dla was ostatni lot w życiu. – Wrócił do swojej kabiny.
Wkrótce nastąpiły kolejne wstrząsy i dudnienia, które świadczyły o odpaleniu małych silników korekcyjnych. Kiedy wahadłowiec obracał się wzdłuż swojej osi w prawo, Yuri czuł, że otacza go o wiele mniejsza masa niż w pancernym kadłubie statku kosmicznego. W kabinie pasażerskiej panowała cisza, jeśli nie brać pod uwagę przyśpieszonego, nerwowego oddychania i zwykłego w podróży kosmicznej szumu pomp i wentylatorów, który towarzyszył Yuriemu przez całą drogę z Marsa. I, o dziwo, ktoś chrapał. Odwrócił się, żeby zobaczyć kto. Był to Harry Thorne z Kanadyjskiego Stanu UNSA, kiedyś drobny producent ekologicznej żywności, człowiek o zwalistej sylwetce i niewzruszonej twarzy.
W tym momencie za szybą pilotów w czarnej pustce ukazała się druga, bardziej odległa planeta, idealna srebrnoszara kula.
Lemmy znów pochylił się do przodu.
– Yuri, słuchaj. Miej oczy szeroko otwarte. Obserwuj. Zapamiętuj. Bo chyba nie sądzisz, że dadzą nam mapy. Musisz zdobyć jak największą wiedzę o tym świecie, na który lecimy…
Yuri bardziej usłyszał, niż zobaczył, jak na szczęce Lemmy’ego ląduje pięść Mattocka.
– Jedno słowo, zasrańcu, a tak ci przywalę, że za sto lat się nie obudzisz!
Rozległ się huk i Yuri poczuł nacisk, który łagodnie wgniatał go w siedzenie.
Dziwna rzecz, ale Yuri, choć przebył odległość między planetami, a teraz nawet gwiazdami, zupełnie się nie znał na mechanice lotów kosmicznych. Za czasów jego wczesnej młodości sama koncepcja latania poza Ziemię wydawała się czymś niemoralnym, jeszcze jednym grzechem ludzkości w epoce rozbuchanego marnotrawstwa energii. Dlatego nie rozmawiało się na ten temat. Teraz mógł tylko zgadywać, co się dzieje.
Główny silnik został wyłączony. Zamiast niego odpaliły się silniki korekcyjne i wahadłowiec znowu się obrócił. Yuri zauważył jeszcze, że za szybą pilotów przemyka ocean w połowie zasnuty nocą – i to było wszystko.
Sekundy przechodziły w minuty. Miał poczucie, że nadal przebywa w stanie nieważkości. Usłyszał, jak z tyłu ktoś nuci coś pod nosem: ów drugi strażnik pokoju, nie Mattock. Zaszeleścił papier. Przypuszczał, że kolesie przerabiali to już wiele razy i jest to dla nich rutynowy lot. Słychać było grzebanie w torebce.
– Kurde…
Z tyłu przeleciało koło głowy Yuriego kilka kawałków cukierka. Wlepił w nie wzrok, zafascynowany. Nie widział słodyczy, odkąd wszedł do krio na Ziemi. Tymczasem jasnoniebieskie słodkości zaczęły powoli opadać na podłogę wydłużonym, płaskim łukiem. Wzrastało przyśpieszenie.
Za przednią szybą wahadłowca widać było teraz mdłą czerwonawą łunę, która po chwili uzyskała odcień pomarańczowy, by nagle oślepić bielą, jakby wlecieli do gigantycznej jarzeniówki. A jednak nie było hałasu, drżenia czy gwałtownych wstrząsów – ani też, na razie, uczucia ciężkości.
Łuna niebawem ustąpiła, odsłaniając panoramę morza: białe kry lodowe na stalowoszarej powierzchni oceanu, nad którym panował zmierzch. Nieoczekiwanie widok ten obrócił się w poprzek. W rzeczywistości to wahadłowiec ułożył się tak, jakby stał na prawym skrzydle. Po chwili zaś, co Yuri odczuł w żołądku, pojazd przechylił się na drugi bok i krajobraz znikł z pola widzenia.
– Jasny gwint… – mruknęła tym razem kobieta siedząca przed Yurim, niejaka Martha Pearson, kolejna osoba związana w przeszłości z biznesem. Nie odrywała spojrzenia od przedniej szyby.
– Ślizgamy się – odezwał się półszeptem Lemmy. – Nic więcej. Zero napędu po zejściu z orbity. Wchodzimy ślizgiem w atmosferę planety. Tracimy szybkość z pomocą tarcia w rozrzedzonym powietrzu, wśród tych wielkich kłębów chmur…
Mattock warknął ostrzegawczo, lecz jakoś bez przekonania. Może i on się zapatrzył.
Raptem wlecieli w strefę nocy. Teraz w dole zalegały ciemności zasłaniające powierzchnię planety. Yuri czuł, jak wzrasta siła ciążenia, więc ułożył się wygodnie w fotelu. Ciśnienie jednak dawało mu się coraz bardziej we znaki, jakby na jego piersi usiadł gigantycznej postury strażnik. Na obrzeżach pola widzenia pojawiły się czarne krawędzie, z każdą chwilą większe. Także w talii i w nogach odczuwał wzrastające ciśnienie; spodni kombinezon mocno go uciskał i wżynał się w pępek.
– Zwieraj! – krzyknął Lemmy. – Zewrzyj mięśnie brzucha! Inaczej stracisz przytomność…
Yuri posłuchał rady i z całej siły napiął mięśnie. Doznawał wrażenia, jakby dusił go morderczo zaciśnięty pasek. Ale udało mu się odzyskać zdolność widzenia.
Usłyszał wreszcie pęd powietrza, wycie wiatru – wahadłowiec naprawdę stał się samolotem – i oto nieoczekiwanie wlecieli ponownie w strefę dnia; blask, mrok, blask, wszystko praktycznie w jednej chwili. Uniósłszy głowę, za szybą pilotów dostrzegł wielkie, rozmyte słońce, oślepiająco jasne, pod spodem ląd osnuty szarością, a potem kry lodowe i lustro oceanu skąpane w rdzawej czerwieni.
– Twój ostatni wschód słońca! – wrzasnął Lemmy.
Yuri nie wiedział, o co mu chodzi.
Nastąpił wstrząs i łoskot. Podróż nagle stała się o wiele mniej komfortowa. Wahadłowiec opadał lotem ślizgowym w powietrzu, które wydawało się niejednorodne, najeżone turbulencjami, jakby przelatywali przez chmurę niewidzialnych kamieni. Jednak widok za szybą wskazywał na bliskość lądu. Pod nimi przemknęła linia wybrzeża podkreślona szlaczkiem białogrzywych fal, a potem chyba pas lasu, krecha przygnębiająco ciemnej, ponurej zieleni. Dalej rozciągały się ziemie na oko bardziej jałowe: pył, piach, wydmy.
Wszystko zapamiętuj, radził Lemmy. Yuri próbował, ale nie wiedział nawet, dokąd lecą. Z zachodu na wschód? Zresztą czy kierunki geograficzne istniały na tym świecie?
Przelatywali akurat nad olbrzymimi zwałami skłębionych chmur, białoszarych i poskręcanych jak gigantyczne tornado. W prześwitach dostrzegł kolejną połać dziwnego, mrocznego lasu. Po chwili znów znaleźli się nad otwartą krainą, zasłoniętą jedynie przez garstkę rozproszonych obłoków. Yuri zobaczył rzekę wypływającą meandrami z dotkniętego burzą obszaru, srebrzystą wstęgę wyrysowaną pośród rdzawych lądów.
Wahadłowiec wciąż opadał, lecąc wzdłuż koryta rzeki, i ziemia zdawała się uciekać wstecz. Yuri patrzył w dół, ciekaw szczegółów krajobrazu. Wydało mu się, że w dole coś się porusza. Czyżby cień chmury? Ale cienie chmur nie wzniecają pyłu…
Rzeka ospale uchodziła do morza szeroką deltą. Pojazd ponownie przechylił się na bok i, już na bardzo niskim pułapie, zawrócił ku ujściu rzeki. Na koniec skierował się w stronę pokrytej pyłem równiny, poprzecinanej tu i tam nielicznymi jeziorkami, i widocznej na horyzoncie linii lasu. Wahadłowiec opadał teraz znacznie szybciej. Yuri widział nawet drobne szczegóły, poszczególne głazy przemykające poniżej. Pojazdem zatrzęsło i rzuciło w dół we wzburzonym powietrzu. Dzięki więzom, którymi przytwierdzono Yuriego do fotela, mężczyzna wytrzymał gwałtowną huśtawkę, słysząc hałas mocowań, poluzowanych paneli, łączeń uprzęży. W pierwszym rzędzie ktoś głośno wymiotował.
I wreszcie dotknęli ziemi. Nagłe zderzenie wybiło ich z powrotem w górę, po czym ponownie opadli z piskiem opon. Kolejne przeciążenie, tym razem związane z manewrem hamowania, wcisnęło Yuriego w pasy.
Wahadłowiec się zatrzymał. Wzbity przez nich tuman kurzu prędko rozwiał się na równinie, odsłaniając sprany błękit nieba i okolicę usianą kamieniami.
Lex McGregor momentalnie wbiegł do nich przez drzwi kokpitu. Rozpinał pod szyją skafander ciśnieniowy. Yuri widział pot na jego ciele.
– Koła się zatrzymały i wylądowaliśmy. Kiedy Armstrong lądował na Księżycu, był to, wiecie, mały krok dla człowieka. Ale dla was, moi mili, to krok ostatni, prawda? Koniec trasy. Witamy na Proximie c.