Читать книгу Proxima - Stephen Baxter - Страница 3

I
Rozdział 2

Оглавление

PO CAŁYM DNIU OSTROŻNEGO WYGINANIA SIĘ, rozciągania, spacerowania i samodzielnego korzystania z toalety Yuri dowiedział się od doktor Poinar, że jego czas dobiegł końca.

– Musisz zwolnić łóżko. Przykro mi, kolego. Przydzielimy ci pryczę. Wszystkie twoje osobiste rzeczy…

Wzruszył ramionami.

– A teraz jesteś spóźniony na zajęcia.

– Jakie zajęcia?

– Zapoznawcze – wtrącił Liu Tao. – Astronauta będzie nam pokazywał jakieś fajne obrazki. – Roześmiał się i zaraz skrzywił, gdy za szeroko otworzył swoje posiniaczone usta.

– Jesteście w tej samej grupie, Liu. Może wskażesz drogę swojemu nowemu przyjacielowi, co? – Rzuciła im na łóżka stosy podstawowej odzieży w jaskrawopomarańczowym kolorze i odeszła.

Yuriemu wydawało się, że to na sali szpitalnej panuje tłok i hałas. Gdy jednak, idąc za Liu, wyszedł na zewnątrz i ogarnął spojrzeniem całą przestrzeń jakby ogromnej metalowej wieży, natychmiast zrozumiał, że sala była oazą spokoju i harmonii. Popatrzył w górę. Wieża nie była aż tak bardzo wysoka; miała ze czterdzieści, może czterdzieści pięć metrów, była zwieńczona dużym metalowym stożkiem i podzielona na piętra podestami z krat podłogowych. Dostrzegł drabiny i spiralę schodów przy ścianie, a także drążki strażackie przechodzące przez otwory w kratach równolegle do osi wieży. Ściany były obstawione szafkami i skrzyniami narzędziowymi, lecz nie brakowało też lekkich, składanych krzeseł i stolików, jak również miejsc odgrodzonych, gdzie za zasłonami widać było piętrowe prycze i inne składane sprzęty. Dostrzegł ludzi, którzy najwyraźniej próbowali tam spać. Nie miał pojęcia, jak im się udawała ta sztuka. Wszystko wskazywało na to, że sen będzie tu luksusem – nie inaczej niż na Marsie.

W tej puszce kłębiło się mrowie ludzi, zwykle ubranych w pomarańczowe dresy jak Liu i Yuri, chociaż trafiał się błękit strażników pokoju czy bardziej egzotyczne czerń i srebro. I sami dorośli; żadnych dzieci ani niemowlaków. Ich głosy odbijały się echem od metalowych powierzchni, tworząc zgiełkliwą wrzawę. Ponad to wszystko przebijał się szum pomp, wiatraków, urządzeń wentylacyjnych i wody spływającej w rurach. Jak w Edenie. Miał wrażenie, że znowu znalazł się w szczelnie zamkniętej jednostce.

Liu, który także poruszał się z ostrożnością – widocznie oberwało się nie tylko jego twarzy – zaprowadził Yuriego do krętych schodów z barierką, przymocowanych do zakrzywionej ściany, i ruszył przed nim w górę.

Przynajmniej, tak samo jak na Marsie, Yuri łatwo odnalazł się w nowej rzeczywistości. Już po pierwszym przebudzeniu się odkrył, że technika dwudziestego drugiego wieku nie jest trudna do ogarnięcia. Interfejsy użytkownika wytworzyły wspólny standard, zanim go zamrożono. Ustabilizował się, mniej więcej, nawet język, chociaż z akcentem było różnie. Językiem angielskim posługiwano się teraz na kilku światach i musiał pozostać zrozumiały dla wszystkich. Poza tym ogrom spuścizny kulturowej zapobiegał większym zmianom językowym. Maszyny i słownictwo roku 2166 nie sprawiały mu kłopotu. To właśnie ludzi trudniej było rozszyfrować. A teraz wspinał się w potoku twarzy i żadna nie była mu znajoma.

Rozglądał się za oknem. Wciąż nie wiedział, co to za miejsce na Ziemi. I dlaczego przebywają w zamknięciu. Może przewieźli go do jakiegoś przytułku klimatycznego na średnich szerokościach geograficznych? Podobno odkąd opuścił planetę, w całej strefie równikowej podskoczyła temperatura, ziemia zamieniła się w pustynię i ludzie wynieśli się stamtąd. Mógł być wszędzie. Jednakże stała grawitacja podnosiła go na duchu, mimo że wdrapywał się po schodach z ciałem zwiotczałym po pobycie na Marsie. Zastanawiał się, kiedy rozpocznie się fizjoterapia.

Dotarli do miejsca ogrodzonego przesuwnymi panelami, wypełnionego rzędami składanych krzeseł jak w sali wykładowej. Przed audytorium złożonym z kilkunastu słuchaczy stał facet w czarno-srebrnym uniformie, zajęty omawianiem kolejnych obrazów przedstawiających obszary gwiezdne i satelity kosmiczne.

Yuriego i Liu zaraz przy wejściu zatrzymała kobieta w identycznym mundurze. Trzymała w ręku tablet. POR. MARDINA JONES, ISF – przeczytał Yuri na identyfikatorze. Miała około trzydziestu lat, bardzo ciemną karnację i czarne włosy poskręcane w drobne loczki.

– Spóźniliście się – powiedziała.

– Przepraszamy. Wyszliśmy właśnie ze szpitala. – Liu podał ich imiona.

Zażądała identyfikatorów. Liu wygrzebał swój z kieszeni i podał go kobiecie. Przeskanowała go tabletem i zwróciła się do Yuriego:

– A ty co?

Tylko wzruszył ramionami.

– Mówiłem, że dopiero co nas wypuścili.

– Świeżo po wybudzeniu, tak? – Jones pokiwała głową i zanotowała coś na tablecie. – Normalne. Pamiętaj, żeby to później załatwić. – Mówiła z wyraźnym australijskim akcentem. – Siadajcie. Jesteście już spóźnieni.

Znalezienie wolnego miejsca w zaciemnionym, ciasnym pomieszczeniu nie było wcale takie proste. Trzech facetów zajmowało rząd, w którym pozostało kilka pustych krzeseł. Kiedy Yuri skręcił, żeby tam właśnie usiąść, Liu szturchnął go w plecy.

– Idź dalej – szepnął.

Yuri prędko wpadał w złość, odkąd po raz pierwszy przebudził się na Marsie.

– Niby czemu?

– Ten w środku to Gustave Klein. Najpierw trochę przypakuj, nim weźmiesz go na celownik.

Yuri wiedział jednak, że na to już za późno. Klein był białym mężczyzną pod pięćdziesiątkę, masywnie zbudowanym, z tendencją do nadwagi i starannie wygoloną głową. Pięści położył na kolanach niczym dwa kafary. Yuri nawiązał z nim kontakt wzrokowy. Praktycznie nie zwrócił uwagi na dwóch pozostałych, którzy z nim siedzieli, typowych zabijaków. Klein zmierzył Liu nieprzychylnym spojrzeniem, przyglądając się jego obrażeniom, a następnie z lekceważeniem odwrócił wzrok.

Poszli dalej, ostrożnie stawiając kroki w półmroku.

– Co w nim takiego nadzwyczajnego?

– Był najlepszym w kolonii inżynierem, który obsługiwał piec Sebatiera – odparł cicho Liu. – To taki element systemów recyklingowych, wiesz chyba. Ustawił się tak, że nikt nie mógł zbliżyć się do tych urządzeń. Skubaniec był tam królem wody. Nic dziwnego, że go wysiudali. Coś mi się widzi, że tutaj też próbuje się ustawić.

– Król wody? – Yuri uśmiechnął się szeroko. – Dopóki nie spadnie deszcz, co?

Liu popatrzył na niego z dziwną miną.

Ktoś syknął.

– Yuri! Hej, Yuri! Tu jestem! – Pewien chudzielec niezgrabnie poderwał się w ich stronę i zabrał swoje rzeczy z dwóch krzeseł. Osoby, którym zasłonił widok, burczały pod nosem.

Po raz pierwszy od obudzenia się w puszce Yuri usłyszał znajomy głos.

– Lemmy? – Usiadł obok mężczyzny, a zaraz za nim Liu.

– W końcu jawa, co? – zapytał cichym, wyćwiczonym szeptem Lemmy. – Ten pajac Tollemache pięknie cię naszprycował. Ale dostał, na co zasłużył.

Yuri pogrzebał w pamięci. Lemmy Pink, dziewiętnaście lat, jedyny człowiek na Marsie, którego mógłby od biedy nazwać przyjacielem. Nawet jeśli Lemmy szukał tylko ochrony.

Ostatnią rzeczą, którą zapamiętał z Marsa, było to, jak z Lemmym prysnęli z kopuły. Musiał stamtąd uciec. Każdy atom jego ciała pragnął wydostać się na otwartą przestrzeń. Niezależnie od tego, że była to zimna pustynia smagana promieniowaniem ultrafioletowym. Miał za sobą szkolenie z posługiwania się skafandrem i obsługi śluzy powietrznej, rutynowe ćwiczenia z zakresu bezpieczeństwa, lecz ani razu nie wyszedł na zewnątrz. Rzadko miał okazję choćby wyjrzeć przez okno. Ukradli więc łazik i wypuścili się w góry – w stronę miejsca, które na mapie nosiło nazwę Chaos. Gdy łazik się przewrócił, odnaleźli ich strażnicy pokoju. Pamiętał Tollemache’a. To ty jesteś ten lodowy dzieciak, co? Wrzód na dupie, odkąd cię rozmrozili. To nic, nie będziesz mi już uprzykrzał życia. Nie ściągając rękawicy, zacisnął palce na strzykawce i wbił mu igłę w szyję. Czerwonobrązowy marsjański krajobraz skurczył się i zniknął…

A potem Yuri obudził się w puszce.

– Co to znaczy, że dostał to, na co zasłużył?

– Jest tu z nami, w module. Ha! Od dawna mu się zbierało i wreszcie ma za swoje! Ukarali go raczej za to, że gwizdnęliśmy mu łazik sprzed nosa, niż za to, jak się z tobą obszedł.

Yuri żartobliwie klepnął go w ramię.

– Fajnie, że i ciebie zabrali do domu.

Lemmy odsunął się od niego.

– Nie dotykaj mnie. Nałykałem się pieprzonych bakcyli, których pełno w tej trumnie. Że też zawsze muszą się wszystkie na mnie rzucić…

– A co z Krafftem? – Był to szczur, ulubieniec Lemmy’ego w kopule.

Spochmurniał.

– Zabrali go. W sumie czego się można było spodziewać…

– Przykro mi.

Przeszkadzali typowi w stroju astronauty w prowadzeniu wykładu. Mardina Jones zjawiła się nagle i skarciła ich szeptem:

– Jeżeli zaraz się nie zamkniecie, patafiany, i nie zaczniecie słuchać majora McGregora, każę was ukarać.

Zamknęli się, ale kiedy odeszła, Lemmy przypatrywał się Yuriemu w półmroku pełnym cieni.

– Co ty właściwie powiedziałeś?

– O szczurze?

– Nie. Coś, że zabrali nas do domu.

– Stary, sam już nie wiem. Nie wiem nawet, czy to sen, czy jawa.

Lemmy nadal nie spuszczał z niego wzroku.

Zdezorientowany, skołowany i rozproszony hałasem tłumów przewalających się pół metra za przepierzeniem, Yuri skierował spojrzenie na mównicę i astronautę w połyskliwym, czarnym jak noc kombinezonie. Na Marsie nikt nie lubił astronautów, bo dzięki rotacji stanowisk mogli liczyć na powrót do domu. Yuri próbował skupić uwagę na jego słowach.

– Na pierwszych zdjęciach nowego świata każdy piksel był dla astronomów kopalnią informacji. Analiza widmowa ujawniła obecność w atmosferze wolnego tlenu, metanu i podtlenku azotu.

Dwudziestoparoletni major McGregor, mężczyzna wysoki i postawny, miał sylwetkę szczupłą, lecz wysportowaną, a w poświacie wyświetlanych obrazów jego policzki różowił zdrowy rumieniec. Jego jasne włosy, starannie uczesane i wypomadowane, doświadczyły więcej pielęgnacji niż większość ludzi w tym miejscu. Mówił z gładkim akcentem mieszkańca Angleterre.

– Tlen, pomyślcie tylko! Nagle, na wyciągnięcie ręki, mieliśmy świat nadający się do zamieszkania. Wszyscy doświadczyliście życia w koloniach na Marsie lub Księżycu, światach jałowych i niegościnnych, a jednak najlepszych, jakie można znaleźć w Układzie Słonecznym. Aż wreszcie… to! Obserwacje różnic w jasności na powierzchni i analiza widma dały nam pojęcie o rozkładzie lądów i oceanów. Analizując szczegóły, obserwujemy zmienne warunki pogodowe. Mało tego, obecność tlenu każe przypuszczać, że istnieje tam życie. Mam na myśli życie występujące w naturze, bo coś wypuszcza ten tlen do powietrza. – Pokazał zawiłe linie na wykresach. – Wyraźny ślad w czerwonym zakresie widma wskazuje na obecność czegoś na podobieństwo naszego chlorofilu, pigmentu wchłaniającego światło. I cała ta dedukcja na podstawie jednego punktu światła…

Yuri nie wiedział, czego dotyczy ta gadka. Jednak dla niego było to bez różnicy, biorąc pod uwagę, jak długo po obudzeniu się na Marsie żył w nieświadomości, co się wkoło wyrabia.

Wiedział za to, że obserwuje go jaskiniowiec Klein. Zaczął się zastanawiać, jak zareagować, gdy w uszach brzęczały mu słowa astronauty.

Tymczasem Lemmy wciąż wlepiał w niego wzrok, jakby się bił z myślami.

– Nikt ci nie powiedział. Boże…

– Czego nie powiedział?

Gustave Klein chyba instynktownie szukał awantury. Pochylił się do przodu.

– Co jest? – zapytał.

Lemmy zignorował go.

– Mówiłeś, że zabrali nas do domu. Już wiem, co jest grane. Ty myślisz, że to dom, prawda? Myślisz, że to…

– Ziemia? – wtrącił Liu, wpatrując się w Yuriego ze zdumieniem.

Klein wstał.

– Że co mu się ubrdało? Trzeba być kretynem, żeby…

Zajęcia zostały przerwane. Słuchacze obracali się na krzesłach, ciekawi powodów zamieszania. Major McGregor w końcu się przymknął; gniewnie marszczył brwi, mając za plecami swoje spektrogramy.

Mardina Jones znów zbliżała się szybkim krokiem, stukając palcem w epolet na ramieniu.

– Strażnik pokoju na Poziom 3, sala wykładowa… Co tu się dzieje? Czyżbyś narozrabiał, Eden?

Yuri wstał, rozłożył ręce, ale nie odpowiedział. Dawno zrozumiał, że tłumaczenia nic nie dają, nie wpływają na to, jak jest traktowany. Czuł się osaczony przez astronautów i słuchaczy, którzy szczerzyli zęby, zadowoleni, że ktoś ma problemy. Nawet Lemmy gapił się na niego.

A Gustave Klein wcielił się w rolę okrutnego władcy marionetek.

– On nie wie! Masz rację, knypku! – powiedział do Lemmy’ego. Miał silny hiszpański akcent mimo niemiecko brzmiącego nazwiska. – Nie ma, cholera, zielonego pojęcia! Śmiechu warte…

W tym momencie do środka wparował strażnik Tollemache w pełnym umundurowaniu, z dwoma młodszymi oficerami po bokach. Wszyscy mieli w rękach pałki policyjne – ale nie pistolety, co Yuri natychmiast zauważył.

– Znowu ty, lodowy dzieciaku! – rzekł Tollemache. – Że też się nie domyśliłem. Ledwie się zwlókł ze szpitalnego łóżka, a już robi problemy. – Wymownie zgiął pałkę.

Yuri sprężył się w sobie, gotów zaatakować.

Pomiędzy nimi stanęła Mardina Jones.

– Niech pan przestanie! To rozkaz, strażniku.

– Pani mnie nie przewyższa stopniem.

– A właśnie że tak! – odparła chłodno. – I zna pan regulamin. W razie czego proszę pogadać z kapitanem. Wezwałam tu pana, żeby zaprowadził pan porządek, a nie znów rozbił komuś głowę. Co do ciebie, Yuri, to nie wiem, kim tam jesteś, ale masz dryg do robienia sobie wrogów.

Tollemache obrzucił go nienawistnym spojrzeniem, ale się wycofał.

– To przez ciebie jestem w tym sraczu, ciulu jeden.

Yuri uśmiechnął się szeroko.

– Miło słyszeć, strażniku.

Tollemache jeszcze przez chwilę przewiercał go wzrokiem. Z tyłu Gustave Klein chłonął każdy szczegół awantury.

Mardina Jones zwróciła się teraz do Lemmy’ego:

– Hej, ty. On myśli, że to dom? O co tu chodzi?

– Niech pani pomyśli. Strażnik pokoju pozbawił go przytomności, gdy był jeszcze na Marsie! Niczego nie widział, naboru ani załadunku, nie był na żadnych odprawach. Jeśli tak je można nazwać. W dodatku to nie jego czasy. Musicie to wiedzieć. Nie zna sytuacji, żeby to wszystko zrozumieć.

Mardina spojrzała na tablet ze zmarszczonym czołem. Może naprawdę nie wiedziała? – pomyślał Yuri.

– Wydawało nam się, że wszystkiego się domyśli. Że sam to sobie wykombinuje. Tak sądzę. Ale…

– Ale nie wykombinował. – Major McGregor podszedł do małej grupki i z mieszaniną ciekawości i rozbawienia przyjrzał się Yuriemu. – Opowiadali mi o tobie. Wiedziałem, że mamy na pokładzie jednego z was, zamarzlaków. Przedstawiciela pokolenia bohaterów. I proszę, stoisz tu przede mną, zupełnie zdezorientowany. Zabawne. – I dodał jakby pod wpływem impulsu: – Pozwól za mną, Eden. Możesz zabrać swoją małą przytulankę, nie ma sprawy. Panią porucznik też zapraszam. I pana, strażniku. Jeśli umie pan nad sobą zapanować. Na wypadek kolejnej rozróby.

– Dokąd pan go zabiera? – zapytała Mardina.

McGregor skierował palec w górę, uśmiechnięty.

– A jak pani myśli? To będzie fascynujący eksperyment. Proszę z nami.

Proxima

Подняться наверх