Читать книгу Proxima - Stephen Baxter - Страница 14
II
Rozdział 13
ОглавлениеDZIESIĄTEGO DNIA, kiedy wahadłowiec miał wystrzelić z powrotem na orbitę i połączyć się z „Ad Astrą”, major Lex McGregor zwołał spotkanie. Ostatnie spotkanie z kolonistami, jak się wyraził.
Powietrze było przejrzyste i skwarne, a światło Proximy Centauri biło po oczach. McGregor kazał ustawić w cieniu skrzydła rząd rozkładanych krzeseł, lecz starczyło ich tylko dla załogi i strażników pokoju. Koloniści usiedli na ziemi u stóp członków załogi w oślepiającym blasku Proximy. Abbey Brandenstein, która zamordowała Josepha Mullane’a, siedziała w niewielkim oddaleniu z rękami skutymi na plecach.
Szczupły i elegancki McGregor w swoim czarno-srebrnym uniformie, na którym nie osiadł ani jeden pyłek, z grzywą blond włosów lśniącą w promieniach słońca, przechadzał się tam i z powrotem przed całym tym zgromadzeniem. Był w dobrej formie dzięki rygorystycznym codziennym biegom wokół jeziora. Chodząc z przyczepionym do głowy zestawem słuchawkowym, zmuszał ich do czekania na początek przemówienia, które prawdopodobnie miało odcisnąć piętno na ich całym życiu.
– No… No… – rozmawiał z kolegami ze statku. – Żartujesz! Dobra, Bill, na razie. – Z chichotem wyłączył urządzenie. – Jajcarze z nich! No, w porządku – zwrócił się w końcu do gromadki siedzącej na ziemi. Przywołał uśmiech na usta, rozpromieniony jak dumny dyrektor szkoły. – I stało się. Dla nas to już koniec misji, w pewnym sensie; pozostał tylko nudny powrót do domu. Dla was, oczywiście, to dopiero początek, wspaniały start, narodziny zupełnie nowej społeczności, nowego świata! Cóż to za dzień! I jak to się dobrze składa, że dopisała pogoda… Ale, wiecie, przyszło mi do głowy, że powinniście odpowiednio nazwać swój nowy świat. „Proxima c” nie wystarczy. To termin astronomiczny, a nie nazwa ojczystej planety. O ile mi wiadomo, żadna z pozostałych grup nie wymyśliła jeszcze niczego konkretnego. Możecie być pierwsi. No więc jakieś pomysły? – Powiódł wzrokiem po twarzach.
Yuri widział, że wszyscy są w lekkim szoku i nie wiedzą, co powiedzieć.
– Ejże, śmiało. Nikt nie chce przejść do historii?
Ostatecznie głos zabrała Mardina Jones:
– To może „Per Ardua”?
– Pani porucznik, że co, proszę?
– To pierwsza część zdania, od którego pochodzi nazwa statku. Pełne zdanie brzmi: Per ardua ad astra, przez przeciwności do gwiazd. To dewiza NBRAF-u, Królewskich Sił Lotniczych Północnej Brytanii. Szkoliłam się z nimi, mimo że nie współtworzą ISF. Wydaje mi się, że kiedyś było to motto jakiejś irlandzkiej rodziny. – Potoczyła wzrokiem po pokrytej pyłem równinie i zerknęła na nieruchome słońce. – Przywieźliśmy ich do gwiazd. Dla tych ludzi przeciwności dopiero się zaczną.
McGregor nie był tym zachwycony.
– Ależ pani porucznik, i to ma im dodać otuchy?
John Synge, kolonista, którego Yuri ledwie znał, niegdyś był prawnikiem. Teraz podniósł rękę.
– Per Ardua. Popieram. Kto za, niech powie.
Pozostali apatycznie mruknęli w odpowiedzi.
McGregor świdrował Synge’a nieprzychylnym spojrzeniem, sfrustrowany, jakby właśnie zepsuto jego starannie przygotowaną prezentację.
– Skoro chcecie… – rzekł w końcu. – Zatem Per Ardua. No dobrze, widzieliście skrzynie, które wyładowaliśmy w ciągu ostatnich dni. Sprzęt, który wam się przyda, prawda? Od łopat aż po tablety, żebyście mogli zapisywać w dzienniczkach swoje pionierskie osiągnięcia. Macie tu wszystko, czego potrzeba do założenia nowego gospodarstwa. A teraz – dodał, znów uśmiechnięty – ostatni prezent dla was wszystkich. – Odwrócił się i zaklaskał.
Z mrocznej czeluści otwartej ładowni wahadłowca wytoczyło się nieznane urządzenie. Miało przysadzistą podstawę na sześciu kołach niczym małe auto i do pewnego stopnia humanoidalną część górną. Z tułowia wyrastały ramiona mniejszych i większych manipulatorów, a z plastikowej kopuły będącej „głową” wynurzał się połyskliwy obiektyw kamery. Dół obudowy pokrywały znaki reklamowe producentów i sponsorów.
Mardina, nieco zmieszana, nagrywała wszystko urządzeniem przypiętym do ramienia.
– Zgodnie z obietnicą! – zawołał McGregor, dziko szczerząc zęby. – Koloniści, e…, Per Ardui, poznajcie swoją autonomiczną jednostkę kolonizacyjną! Najlepszą, jaką można kupić za pieniądze.
Jednostka zatrzymała się po krótkiej przejażdżce.
– Witajcie – powiedziała. – Jestem waszym ColU. – Męski głos obdarzony neutralnym akcentem amerykańskich stanów środkowoatlantyckich brzmiał trochę nienaturalnie w uszach Yuriego, jakby syntezował go tłumacz Komisji Bezpieczeństwa ONZ-etu. Obiektyw przesunął się z cichym dźwiękiem. – Nie mogę się doczekać, żeby poznać was wszystkich i każdego z osobna i żeby wam służyć pomocą. Zostałem wyposażony w IntelligeX, sztuczną samoświadomość siódmego stopnia, jak chyba zdążyliście się zorientować. Posiadam rozległe umiejętności samokierowania i niezależnego podejmowania decyzji, ponadto umiem reagować na wasze potrzeby emocjonalne. Może zechcecie nadać mi nieformalne imię. Ten model nazywany jest często „Colinem”…
– Wystarczy ColU – burknął John Synge.
– Niech będzie ColU – zgodziło się urządzenie. Podjechało bliżej. Z sykiem mechanizmów hydraulicznych otworzyły się boczne panele, by odsłonić lśniące metalowe trzewia: wewnętrzne oprzyrządowanie. – Mam w sobie wszystko, żeby dać początek waszej samowystarczalnej kolonii. Uzdatniacz do przetwarzania natywnego piachu w glebę stanowiącą odpowiednie siedlisko dla ziemskiego życia. Rozmaite autonomiczne i półautonomiczne systemy wspierające rozwój rolnictwa. Również żelazną krowę, czyli przetwórnię do przerabiania trawy na mięso hodowane z komórek macierzystych. Ciężki sprzęt, który jestem w stanie zainstalować, to między innymi maszyna do drążenia studni i koparki do rowów. Pozostałe usługi wsparcia technicznego to choćby pomoc medyczna. Mogę leczyć różnego rodzaju uszkodzenia urazowe, syntetyzować środki przeciwbólowe, antybiotyki i inne niezbędne specyfiki. Mam w sobie mikroaparat fabrykacyjny z drukarką cząsteczkową, potrafiącą wyprodukować takie rzeczy jak kości na wymianę czy nawet niektóre sztuczne organy. Z biegiem czasu stanę się wygodnym w użytkowaniu nauczycielem dla waszych dzieci, nowego pokolenia wytrwałych pionierów…
– Dziękuję – przerwał ten wywód McGregor. – Na razie to chyba wystarczy.
ColU wycofał się skromnie i zamknął obiektyw. Koloniści gapili się w milczeniu.
McGregor znowu zaczął się przechadzać.
– Korzystając z okazji, chciałbym podkreślić, że przed wami otwierają się naprawdę niezwykłe widoki na przyszłość. Wiem, że niektórzy opuszczali wykłady w czasie lotu – ciągnął, zerkając na Yuriego – a pozostałym to wszystko nie wydawało się, hm, realne. Kolonizacja planety w obcym układzie słonecznym! Marzenie ludzkości od zarania dziejów i oto proszę, zaczynamy. Zaczynacie. Ile wspaniałych wyzwań przed wami… Są również minusy życia w pobliżu czerwonego karła takiego jak Proxima, nie przeczę. To gwiazda z rozbłyskami, dobrze o tym wiecie. Wybudowaliście schronienie i macie do pomocy ColU. Możecie zahartować ciało suplementami witaminowymi, zastrzykami z atropiny i tak dalej, dochodzą terapie poekspozycyjne… W każdym razie zalety są ogromne. – Skierował twarz na słońce i uniósł ręce. – Gwiezdne karły mają niewyobrażalnie długi czas istnienia w porównaniu z gwiazdami podobnymi do naszego Słońca. Jedne i drugie spalają wodór w swoim wnętrzu. Jednak w naszym Słońcu wzrasta zawartość helu, produktu ubocznego reakcji termonuklearnych; gdy wyczerpie się paliwo, jądro zapadnie się w sobie i reszta eksploduje, mimo że większość wodoru pozostanie niespalona. W przypadku Proximy działają potężne prądy konwekcyjne, które przepychają wodór z zewnętrznych warstw do jądra, dopóki nie spali się cały. Nasze Słońce ma przed sobą może miliard lat użytecznego istnienia. Proxima, choć o wiele mniejsza, jest na tyle wydajna, że będzie świeciła jeszcze biliony lat, tysiące razy dłużej niż…
– A kogo to obchodzi? – Lemmy przesiewał przez palce suchy piach. – Siedzimy tu w gównie i mamy się przejmować, co będzie za miliardy i biliony lat?
McGregor nie dał się zbić z tropu.
– W takim razie spójrzcie na to z innej strony, pomyślcie o miliardach gwiazd. W galaktyce są to najczęściej karły podobne do Proximy, takie jak nasze Słońce trafiają się dużo rzadziej. I oto proszę, jesteście pierwszymi kolonistami na planecie należącej do karła. Kiedyś ludzie myśleli, że taka gwiazda nie przyczyni się do powstania życia. Planeta musiałaby tak blisko przytulić się do swojej słabej gwiazdy, że byłaby zawsze zwrócona do niej jedną stroną. Może po ciemnej stronie atmosfera zamarznie? Jesteście żywym zaprzeczeniem tych obaw. W dostatecznie grubej atmosferze ciepło rozprowadza się na całym obszarze planety i ciemna strona nie zamienia się w lodówkę. Już teraz widać, że na tej planecie rozwinęło się życie, co jednak nie zmienia celów naszej misji… Jeśli szczęśliwie, co ja mówię, kiedy szczęśliwie ujarzmicie tę dzicz, ten świat należący do Proximy Centauri, udowodnicie, że ludzkość może kolonizować odległe rubieże, okolice czerwonych karłów. A ponieważ są setki miliardów czerwonych karłów mających istnieć biliony lat, nagle przyszłość ludzkości w tej galaktyce wydaje się nieskończona. A wszystko to dzięki wam… Ale jest jeden haczyk. Domyślacie się, że każdy chciałby zostać pionierem. Pierwszym na Księżycu jak Armstrong. Pierwszym na Marsie jak Cao Xi. Albo obywatelem jednego z zasiedlonych światów przyszłości. Za to nikt nie chce być osadnikiem. Gorzej, jeśli trzeba harować, żeby obsiać ziemię i zbudować farmę. Gorzej, jeśli dzieci mają dorastać w pustej klatce. W tym miejscu wkraczacie na scenę.
Zaległa głucha cisza.
– Zaraz, zaraz. – Harry Thorne wstał z miejsca. Był rosłym mężczyzną, który teraz chciał dać wyraz swoim wątpliwościom. Strażnicy obserwowali go czujnie z boku. – Kiedyś byłem farmerem. Wie pan o tym, majorze. Nawet jeśli to była jedynie miejska uprawa na trzynastym piętrze wieżowca. I mogę stwierdzić już teraz, że ten cały ColU nie bardzo nam się przyda, jeśli będzie musiał służyć więcej niż dziesięciu kolonistom, których tu sprowadziliście.
– Docelowo wasza grupa miała liczyć czternaście osób. Gdyby nie chuligańskie ekscesy na pokładzie „Ad Astry”…
– Było nas dwustu na statku. Gdzie reszta?
Yuri zauważył, że schowani w cieniu strażnicy dotykają broni.
Harry Thorne zachował kamienne oblicze.
– Niech pan nam powie prawdę, panie astronauto.
McGregor pokiwał głową z poważną miną.
– Nie ma sprawy. Nie zamierzaliśmy wprowadzać was w błąd, ale na wszystko jest odpowiednia pora, prawda? Oto plan. Plan, nawiasem mówiąc, zatwierdzony na najwyższym szczeblu w ONZ-ecie. Nie będzie więcej kolonistów, nie tutaj, nie w tym rejonie. Wszystkich dwustu pasażerów, czy raczej tych, którzy przeżyli, wysadzamy teraz na planecie. Zakładamy obozowiska rozlokowane na wielkim obszarze nasłonecznionej strony globu, grupy co najwyżej czternastoosobowe. Musicie zrozumieć, że pozostałe są poza waszym zasięgiem i tak już pozostanie. Niektóre wylądowały nawet na innych kontynentach. Wszystko zostało dobrze przemyślane. Wasze jezioro jest odpowiednikiem oazy na pustyni. Odległości między osadami są ogromne, więc biorąc pod uwagę brak źródeł wody pitnej, nigdy się do nich nie dostaniecie.
– Celowo nas izolujecie – powiedział Harry Thorne. – Wystawiacie nas do odstrzału.
– Skądże znowu. Zapytajcie antropologów. Wystarczy mała grupa osób, zadziwiająco mała, żeby zapoczątkować prężną społeczność. Zarówno wy, jak i pozostali osadnicy zostaliście dobrani ze względu na różnorodność genetyczną, odmienność. Nie ma wśród was znanych szkodliwych cech recesywnych, a nawet gdyby jakieś się znalazły, nie spotkają się takie same. Nie zostaliście przydzieleni do tej grupy przypadkowo. I pamiętajcie, że zdrowa kobieta może urodzić w życiu dziesięcioro dzieci. Z takim tempem wzrostu za kilka pokoleń…
Harry Thorne patrzył ze złością.
– Będziemy sypiać z córkami swoich żon. Nasze dzieci będą łączyć się z kuzynami. Co to za polityka?
McGregor objął spojrzeniem kolonistów.
– Nie ma sensu rozwodzić się nad tym. Specjaliści twierdzą, że to się sprawdzi, przynajmniej z punktu widzenia genetyki. W ujęciu demograficznym utworzenie kilkunastu zalążków osadnictwa zwiększa prawdopodobieństwo, że przynajmniej niektóre społeczności przetrwają, rozrosną się i zaczną się rozprzestrzeniać. – Uśmiechnął się. – Od dawna siedzę w inżynierii kosmicznej i doceniam wartość składników rezerwowych.
– Składników rezerwowych? – warknął John Synge.
McGregor udał, że nie słyszy. Znów spoważniał, przechadzając się tam i z powrotem wzdłuż rzędu siedzących na ziemi kolonistów.
– Musicie zrozumieć, że nie macie na nic wpływu. I że istnieją okoliczności, do których musicie się dostosować. Zasady, których musicie przestrzegać. Nie posiadacie innych środków niż te, które przywieźliśmy wahadłowcem. „Ad Astra” już tu nie wróci, gdyż ONZ nie wyłoży pieniędzy na drugi taki lot. A przypuszczamy, że Chińczycy wyruszą między gwiazdy nie wcześniej niż za sto lat. Z informacji wywiadu wynika, że koncentrują się na ekspansji w Układzie Słonecznym. Zatem nie przylecą tu z odsieczą. A pozostali osadnicy na planecie są zbyt daleko, żeby przybyć z pomocą, nawet gdyby dysponowali odpowiednimi środkami. Co więcej, ColU pociągnie najwyżej dwadzieścia pięć lat. W tym czasie, bez niczyjej pomocy, musicie tu sobie zapewnić przyszłość.
Thorne prychnął.
– Jak to rozumieć?
– Musicie mieć dzieci – wyjaśnił z naciskiem McGregor. – Musicie je wychować i nauczyć gospodarowania, żeby kiedyś mogły was utrzymywać. Inaczej zestarzejecie się i wymrzecie jeden po drugim, poginiecie z głodu. Są też inne sprawy, o które powinniście zadbać. Na przykład kuźnia, żeby produkować stal. ColU nauczy was wszystkiego. Ale przede wszystkim musicie mieć dzieci, żeby coś po was zostało.
– A prawa tych dzieci? – zapytał John Synge. – Kim jesteście, żeby je skazywać, a także ich dzieci, na niewolniczą harówkę w tym ponurym świecie? A wszystko po to, żeby spełniły się wasze niedorzeczne plany galaktycznej dominacji, żywcem wzięte z epoki bohaterów!
Podniosła się Martha Pearson. Yuri wiedział, że ta niespełna czterdziestoletnia kobieta, twarda i samodzielna, wywodzi się z bogatej hawajskiej rodziny.
– I kto wam dał prawo traktować mnie i inne kobiety jak klacze rozpłodowe?
Wstał również Onizuka. Strażnicy pokoju stawali się coraz bardziej niespokojni.
– Ja tu widzę jeszcze jeden podstawowy problem. Niezależnie od tego, co tam sobie planowaliście, zostawiacie tu sześciu mężczyzn i cztery kobiety. Kto kogo dostanie? Którzy faceci będą bez kobiety? Powiecie nam to, zanim odlecicie z powrotem między gwiazdy?
W odpowiedzi McGregor odwrócił się, niemalże z wdziękiem, do zaskoczonej Mardiny Jones. Bez ostrzeżenia wyciągnął pistolet z kabury.
– Jeśli chodzi o ścisłość, kobiet będzie pięć. Przykro mi, moja droga.
Na twarzy Mardiny, która bezwiednie nagrywała całe zdarzenie za pomocą urządzenia na ramieniu, malowało się zdumienie.
– Co ty wyprawiasz, Lex, do cholery?
– Zostajesz. Słuchaj, odbyliśmy naradę na ten temat, ja i wysocy rangą członkowie załogi. Przewodniczył kapitan.
– Naradę?
– Z oczywistych względów nie mogliśmy się skonsultować z Nowym Nowym Jorkiem, prędkość światła nie jest nieskończona. Ale mamy wytyczne, regulamin. Jeżeli liczba kolonistów spadnie z powodu nieprzewidzianych ubytków, a w tym przypadku spadła, mamy rozkaz uzupełnić braki członkami załogi. W tej grupie potrzeba więcej kobiet. Z genetycznego punktu widzenia różnisz się od wszystkich na Ziemi…
– Jestem Aborygenką – powiedziała dość cichym głosem. – Dlatego mi to robisz. Masz pojęcie, Lex, jak musiałam walczyć, żeby zrobić karierę z takim pochodzeniem, żeby dostać się na ten przeklęty statek? I teraz, po tym wszystkim, wywalisz mnie tutaj tylko z powodu tego, kim jestem? Aborygenką? Kobietą?
– Jestem pewien, że dzięki swoim praktycznym umiejętnościom i wyszkoleniu będziesz wartościowym uzupełnieniem tej pionierskiej grupy…
Yuri zauważył, jak John Synge, Harry Thorne i Onizuka wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Strażnicy sprężyli się. W przewidywaniu kłopotów Yuri wstał, chwycił Lemmy’ego za rękę i pociągnął go za siebie.
– Dowalmy im! – zakomenderował spokojnie Onizuka. – I spadajmy z tego jebanego zadupia. – Chwycił kamień i ruszył do ataku.
Oczywiście, nie mieli żadnych szans. Już pierwsza salwa anestetycznych strzałek powaliła napastników. McGregor osobiście rozprawił się z Mardiną, która upadła na ziemię w swoim eleganckim kombinezonie astronauty. Matt Speith dał nogę. Abbey Brandenstein, związana, z twarzą przy ziemi, tylko się śmiała.
Nagle powstało wrażenie, że Mattock przymierza się na kobiety. Kiedy uniesioną pałką zamachnął się na Pearl Hanks, Lemmy krzyknął:
– Nie! – Odsunął się od Yuriego i zerwał do biegu.
A Yuri pobiegł za nim.
Dwaj strażnicy chyba tylko czekali na pretekst. Ruszyli prosto na Yuriego.
Mattock dopadł go pierwszy i zwalił z nóg ciosem w gardło, zanim ten zdążył zasłonić się ręką.
– Jesteś przyszłością ludzkości, gnojku! – burknął i kopnął Yuriego w głowę.
ColU, aplikując proste lekarstwa rannym kolonistom, przywrócił przytomność Yuriemu jeszcze przed odlotem wahadłowca.
Potem Yuri przysiadł się do Lemmy’ego i pozostałych, wśród których była Mardina Jones, milcząca i wściekła. Patrzyli, jak prom z rykiem zawraca wzdłuż śladu, który wcześniej wytyczył na dnie wyschniętego jeziora, i bez wysiłku wzbija się ku niebu.
W momencie gdy kadłub ostro się pochylił, coś oderwało się od lewego skrzydła. Frunęło niby łach, targany na wszystkie strony w rozpędzonym strumieniu powietrza, zanim spadło na ziemię i zastygło w bezruchu.
Lemmy wstał i przeleciał wzrokiem po osadnikach, licząc głowy.
– Kogo brak? Jenny. To była Jenny Amsler, zadekowała się w skrzydle. Głupia pinda. – Po chwili dodał: – I znów było ich mniej… – Zaśmiał się nerwowo, lecz nikt mu nie zawtórował.
Wahadłowiec z zadartym nosem wciskał się w statyczny pokaz świateł – niebo Proximy c.