Читать книгу Piąta ofiara - J.D. Barker - Страница 13

11

Оглавление

Lili

Dzień drugi, 9.12

Przez jakiś czas Lili była sama, ale teraz już nie.

Mężczyzna zszedł do piwnicy i od jakichś dwóch minut stał u podnóża schodów, obserwując ją. Trzymał coś w ręku, ale nie mogła wypatrzyć, co to takiego.

Kiedy w końcu się odezwał, mówił cicho, z namysłem, jakby przećwiczył to, co chciał powiedzieć.

– Nie wypiłaś mleka.

Lili rzeczywiście nie wypiła mleka i nie zamierzała go pić. Nie zamierzała jeść ani pić niczego, czym ten człowiek chciał ją poczęstować. Wolała umrzeć z głodu, niż cokolwiek od niego przyjąć.

– Dlaczego?

Nie odpowiedziała, owinęła się tylko szczelniej narzutą i wcisnęła w najdalszy kąt klatki.

– Nie musi być niesympatycznie. Chyba że tego chcesz. Ja osobiście wolałbym, żeby było ci wygodnie i przyjemnie – powiedział. – Nie jest ci za zimno?

Pod ścianą po jej prawej stronie stała centrala grzewczo-wentylacyjna połączona z bojlerem. Od kiedy się tutaj obudziła, urządzenie na zmianę włączało się i wyłączało, teraz nie wydawało żadnych dźwięków. Wylot z boku urządzenia był skierowany prosto na klatkę i leciało z niego bardzo ciepłe powietrze. Nie zamierzała mu jednak tego mówić.

– Koniecznie mi powiedz, jeśli zmarzniesz.

Wyszedł z cienia u podnóża schodów i zbliżył się do jej klatki. Zabawne, pomyślała, jak szybko zaczęła uważać to za swoją klatkę. Gdy w niej siedziała, zdawało jej się, że klatka chroni ją przed zagrożeniem z zewnątrz. Im bardziej się zbliżał, tym większą czuła wdzięczność do metalowej siatki, która ich dzieliła, za poczucie bezpieczeństwa. Sięgnęła do tyłu wolną ręką, wplotła palce w druciane oczka i mocno ścisnęła, czując, jak zimna stal wbija się w skórę dłoni.

Kiedy mężczyzna znalazł się w plamie światła, miała okazję porządnie mu się przyjrzeć. Jego skóra była niewiarygodnie blada, barwy papieru: wyraźnie widziała siateczkę żył na szyi, płytkie bruzdy na policzkach i czole. Czarna wełniana czapka ciasno przylegała mu do głowy, zakrywając włosy – o ile w ogóle jakieś miał. Niżej były cienkie, ledwie zaznaczone brwi. Gdy tylko zobaczyła jego oczy, od razu tego pożałowała. Tak na nią patrzył, głębokim spojrzeniem zza mętnej, szarej chmury. Miał oczy staruszka, pokryte zaćmą czy bielmem. Przy tym wcale nie wyglądał staro, miał najwyżej trzydziestkę. Te oczy do niego nie pasowały, wyglądały nienaturalnie. Prawe oko zdawało się ciemniejsze od lewego, przekrwione. Lili chciała odwrócić wzrok, ale nie zamierzała dać mu takiej satysfakcji. Nie okaże słabości.

– Przepraszam za mój wygląd. Chorowałem. Dzisiaj mam jednak dobry dzień. Przysięgam, że to nie jest zaraźliwe. Nie obawiaj się, proszę – powiedział, mocno sepleniąc.

Lili z całych sił ścisnęła metalową siatkę, z lubością przyjmując ból jako coś, na czym mogła skupić uwagę. Zagryzła zęby i zuchwale wysunęła żuchwę do przodu.

Mężczyźnie nie domykały się usta. Każdemu wdechowi towarzyszył cichy świst.

– Wypuszczę cię i będziesz robiła wszystko, co ci powiem. – Zerknął na przedmiot w swojej prawej ręce: paralizator. Lili wiedziała, że te urządzenia nie są zabójcze. Zastanawiała się, jak duży ból sprawiają. Zdoła go odepchnąć, dobiec do schodów i uciec na górę, nawet gdyby ją poraził?

Lewą ręką wsunął klucz najpierw do górnej kłódki, potem do dolnej, wysunął obie z drzwi i powiesił na metalowym ogrodzeniu. Potem podniósł skobel i otworzył drzwi.

Lili, wciąż zastygła w bezruchu, z całej siły zaciskała palce na tylnej ścianie klatki.

– Wyjdź, proszę – powiedział cicho. – Mógłbym cię porazić paralizatorem i wyciągnąć, ale potem musielibyśmy zaczekać, a może nawet zacząć od początku. Najlepiej rób to, co ci mówię.

Świdrował ją wzrokiem tych mętnych oczu. Na prawej dłoni, tuż przy nadgarstku, miał brudny bandaż poplamiony zaschniętą krwią.

– Wyłaź, już! – wrzasnął.

Lili aż podskoczyła i wzięła głęboki oddech.

– Dlaczego zmuszasz mnie do krzyku? Proszę, nie zmuszaj mnie do tego. Nie chcę krzyczeć. Nie chcę być dla ciebie niemiły. Po prostu wyjdź, żebyśmy mogli zacząć, proszę. Im wcześniej zaczniemy, tym szybciej będzie po wszystkim.

Nie chciała, wiedziała, że nie powinna, ale zmusiła się, żeby wstać i podejść do tego mężczyzny, do drzwi klatki. Patrzyła ponad jego ramieniem na schody, na światło docierające tu z góry.

– Inne próbowały uciec po schodach, ale żadnej się nie udało. Możesz spróbować, jeśli chcesz, ale skończy się to porażeniem i tylko opóźnisz całą sprawę. Będziemy musieli zacząć od początku, ale zaczniemy od początku. Najlepiej rób to, co ci mówię – powtórzył uspokajająco. Przez narzutę wyczuwała w dole pleców jego dłoń, popychał ją delikatnie, kierując ku dużej białej zamrażarce stojącej pod ścianą, wzdłuż której biegły schody.

Podniósł pokrywę.

Lili spodziewała się fali lodowatego powietrza – mieli w domu podobną zamrażarkę. Z wnętrza buchnęło jednak ciepłą wilgocią. Zamrażarka była pełna wody. Cofnęła się o krok, próbowała go odepchnąć, ale wypustki paralizatora wbijające się w plecy powstrzymały ją przed dalszymi ruchami.

– Woda jest przyjemnie ciepła. Dotknij, nie bój się.

Lili patrzyła, jak jej dłoń sięga ku zamrażarce, jakby działała zupełnie samodzielnie, poza jej kontrolą. Zanurzyła palce w wodzie. Była ciepła, znacznie cieplejsza niż powietrze w piwnicy.

– Radziłbym ci się rozebrać. Tak jest lepiej.

Rzucił to nonszalancko, całkowicie swobodnym tonem, jakby rozmawiała dwójka starych dobrych znajomych.

– Nie będę… – wyrwało się Lili, zanim się zorientowała, że coś mówi. Ugryzła się w język i pokręciła głową. Zacisnęła dłonie na narzucie i jeszcze szczelniej owinęła ją wokół swojej drobnej sylwetki. Chciała się odsunąć od zbiornika z wodą, ale mężczyzna stał tuż za nią. Czuła na szyi powiew ciepłego oddechu.

Jego lewa ręka opadła na jej ramię i pociągnęła za narzutę.

Lili wrzasnęła, pierwszy raz, odkąd się tu znalazła, naprawdę wydała jakiś odgłos. Krzyczała najgłośniej, jak potrafiła, dźwięk był tak potężny, że czuła, jakby gardło ciął jej ostry nóż. Odbijał się echem od ścian piwnicy i odwrzaskiwał jej głosem, który nie należał do niej. Ten głos brzmiał jak u przerażonej małej dziewczynki, kogoś, kto stracił panowanie nad sobą, kto się poddał, kogo nie chciała znać.

Metalowe wypustki paralizatora wgryzły się w jej szyję niczym dwa zimne zęby, a potem poczuła ból tak silny, jakby przenikał każdy centymetr jej ciała, ostrze nacinające skórę od stóp po czubki palców u rąk. Oczy uciekły jej w tył głowy, nogi odmówiły posłuszeństwa. Krzyk Lili natychmiast ucichł i ogarnęła ją cisza.

Ocknęła się na podłodze, leżała na narzucie. Mężczyzna właśnie ściągał jej majtki. Wszystkie pozostałe ubrania już z niej zdjął. Lili próbowała sięgnąć po krawędź narzuty, żeby się zakryć, ale ręka jakby nie słuchała poleceń mózgu. Spojrzała na palce, które nadal dygotały.

– Nie chciałem cię razić prądem. Nie chcę cię skrzywdzić. Proszę, nie zmuszaj mnie do tego, żebym znowu cię skrzywdził – powiedział. – Kiedy skończymy, dostaniesz ubrania z powrotem. Tak będzie lepiej, sama zobaczysz.

Lili zrozumiała, co się teraz stanie, i próbowała się na to psychicznie przygotować.

Mężczyzna objął ramieniem jej plecy, drugie wsunął pod kolana i podniósł ją z podłogi. Chociaż wyglądał na schorowanego, okazał się zaskakująco silny. Zaniósł ją nad zamrażarkę wypełnioną ciepłą wodą i delikatnie opuścił do środka. Lili miała metr pięćdziesiąt siedem. Kiedy wyprostowała nogi, palcami u stóp musnęła przeciwległą ściankę. Mężczyzna trzymał ją pod ramiona, żeby jej głowa nie zanurzyła się pod wodę.

– Ciepło, prawda? Przyjemnie.

Ciepła woda rzeczywiście działała na nią dziwnie kojąco: czuła się tak, jakby zsunęła się do basenu i dryfowała, pozwalając się unosić wodzie. Lili zorientowała się, że wraca jej czucie w palcach, w ramionach – ciepło masowało jej kończyny, przywracając je do życia.

– Zamknij oczy, zrelaksuj się – powiedział uspokajającym tonem, prawie nie sepleniąc. Z opanowaniem. – Zrób głęboki wdech, odetchnij sobie porządnie.

Lili tak właśnie zrobiła, nie dlatego, że jej kazał, ale ponieważ sama chciała. Rozchyliła usta i wzięła haust piwnicznego powietrza, napełniła nim płuca, tak jak uczyła się na zajęciach jogi: oczyszczający, głęboki, pełny oddech.

– A teraz powoli wypuść, poczuj, jak powietrze opuszcza twoje ciało – wyszeptał. – Poczuj każdą jego cząsteczkę.

Lili wypuściła…

Mężczyzna popchnął ją w dół i zanurzył w wodzie z taką siłą, że uderzyła głową o dno zamrażarki. Wierzgała, wymachiwała rękami. Na krótką chwilę zdołała chwycić się górnej krawędzi, ale gładki plastik zaraz wyślizgnął się z jej ręki.

Lili potrafiła długo wstrzymywać oddech, kiedy ostatnio ktoś mierzył jej czas, udało jej się wytrzymać prawie dwie minuty. Ale musiałaby wcześniej nabrać dużo powietrza do płuc, jakoś się przygotować. Nie napełniła płuc, wręcz przeciwnie, opróżniła je, zgodnie z rozkazem tego mężczyzny, a kiedy wepchnął ją pod powierzchnię, zrobiła wdech – organizm rozpaczliwie próbował złapać powietrze. Zachłysnęła się wodą i natychmiast zaczęła kaszleć, wyrzucając ją z siebie, jeszcze zanim uderzyła głową o dno, ale kaszląc, nabierała jeszcze więcej wody. Woda napełniła jej gardło i zalała płuca, wywołując ból tak dotkliwy, że Lili poczuła, jakby zaraz miała implodować. Kiedy przestała się rzucać i wierzgać, ból ustąpił i przez ułamek sekundy Lili pomyślała, że nic jej nie będzie, że jej ciało jakimś cudem znalazło sposób, żeby przeżyć pod wodą, i znieruchomiała. Zobaczyła mężczyznę, który z rozchylonymi ustami gapił się na nią z góry tymi szarymi, przekrwionymi oczami. Woda zniekształcała obraz, ale dobrze go widziała. Potem ogarnęła ją całkowita ciemność i nie widziała już nic.

Piąta ofiara

Подняться наверх