Читать книгу Piąta ofiara - J.D. Barker - Страница 3

1

Оглавление

Porter

Dzień pierwszy, 20.23

Ciemność.

Ogarnęła go, głęboka i gęsta, pochłonęła światło i zostawiła za sobą tylko atramentowoczarną pustkę. Mgła dławiła jego myśli – słowa próbowały się łączyć, utworzyć sensowne, spójne zdanie, ale w chwili, gdy zdawały się już bliskie osiągnięcia celu, przepadały w mroku, zastępowało je nasilające się poczucie strachu, wrażenie ciężkości – a ciało zapadało się w mętną toń.

Mokry zapach.

Pleśń.

Wilgoć.

Porter chciał otworzyć oczy.

Musiał otworzyć oczy.

One jednak się broniły, trzymały się mocno.

Głowa pękała mu z bólu.

Dokuczliwe pulsowanie za prawym uchem, a także w skroni.

– Staraj się nie ruszać, Sam. Nie chcę, żeby zrobiło ci się niedobrze.

Głos dobiegał z oddali, stłumiony, ale dobrze znany.

Porter leżał.

Zimna stal pod opuszkami palców.

Wtedy przypomniał sobie zastrzyk. Igła w szyi, szybkie ukłucie, zimny płyn przedzierający się przez skórę do mięśni, a potem…

Porter zmusił się do otwarcia oczu, choć ciężkie powieki nie chciały ustąpić. Suchość, pieczenie.

Próbował potrzeć oczy, wyciągnął prawą dłoń, ale coś szarpnęło ją z powrotem do tyłu: to naprężył się łańcuch na jego nadgarstku.

Zachłysnął się powietrzem, ale wytężył siły i usiadł. Przy zmianie pozycji zakręciło mu się w głowie. Mało brakowało, a natychmiast upadłby z powrotem na plecy.

– Hej, Sam, nie szalej. Działanie etorfiny powinno wkrótce ustąpić, skoro już odzyskałeś przytomność. Poczekaj minutkę czy dwie.

Zapaliło się światło, jasny halogen skierowany wprost na jego twarz. Porter się skrzywił, ale nie zamierzał odwracać oczu, uparcie wbijał wzrok w mężczyznę stojącego obok źródła światła – ciemny, niewyraźny kształt.

– Bishop? – Porter ledwie rozpoznał własny głos, chrapliwy jak szuranie po żwirze.

– Co słychać, Sam? – Cień zrobił krok w prawo, odwrócił pusty dwudziestolitrowy kubeł po farbie do góry dnem i usiadł.

– Przestań mi świecić po oczach, do jasnej cholery.

Porter szarpnął za łańcuch przymocowany do nadgarstka. Drugi koniec kajdanek zagrzechotał na jakiejś grubej rurze – wodociągowej, a może od gazu.

– Co to ma, kurwa, być?

Anson Bishop sięgnął do lampy i przekręcił ją nieco w lewo. Jarzeniówka umocowana na jakimś stojaku. Światło padło na mur z pustaków z bojlerem w przeciwległym kącie oraz starymi pralką i suszarką ustawionymi pod ścianą.

– Lepiej?

Porter znowu szarpnął łańcuchem.

Bishop uśmiechnął się pod nosem i wzruszył ramionami.

Kiedy Porter widział go ostatni raz, Bishop miał ciemnobrązowe, bardzo krótko obcięte włosy. Teraz były jaśniejsze i dłuższe, rozczochrane. Twarz pokrywał mu trzy-, czterodniowy zarost. Swobodny, acz elegancki strój został zastąpiony przez dżinsy i ciemnoszarą bluzę z kapturem.

– Wyglądasz dość podle – stwierdził Porter.

– Ciężkie czasy.

Nie mógł jednak zmienić swoich oczu, czającego się za nimi chłodu.

Jego oczy pozostały takie same.

Bishop wyciągnął z tylnej kieszeni łyżeczkę do jedzenia grejpfrutów i zaczął z roztargnieniem obracać ją w dłoni. Ząbkowana krawędź błyskała w świetle.

Porter postanowił zignorować łyżeczkę. Spojrzał w dół i postukał palcem wskazującym w metalową powierzchnię, na której siedział.

– To taki sam wózek, do jakiego przykułeś Emory?

– Mniej więcej.

– Nie miałeś jakiegoś łóżka polowego?

– Mniej wytrzymałe.

Spod wózka wyciekała kałuża ciemnoczerwonego płynu, rozległa plama na brudnej, betonowej posadzce. Porter wolał o nią nie pytać. Kiedy dotknął spodu metalowych noszy, poczuł na palcach coś lepkiego. O to też nie zapytał. Na ścianie po jego lewej stronie wisiało kilka półek pełnych rozmaitych przyborów malarskich: puszek, pędzli, folii ochronnej. Sufit zbudowano z drewnianych desek o szerokości mniej więcej piętnastu centymetrów, rozmieszczonych co niecałe pół metra. Przestrzeń między deskami wypełniały odsłonięte kable, rury kanalizacyjne i przewody wentylacyjne.

– To piwnica w domu mieszkalnym. Niedużym i raczej starym. Ta rura nad twoją głową jest pokryta azbestem, więc nie radziłbym jej obgryzać. Domyślam się, że budynek jest opuszczony, bo podłączyłeś sobie tę lampkę do przedłużacza, a kabel idzie na górę do… Hm, jakiegoś akumulatora? Na pewno nie masz tam generatora, byłoby słychać. Nie skorzystałeś z gniazdek w ścianie, więc pewnie nie ma tu prądu. Poza tym jest zimno jak w psiarni. Para leci mi z ust, czyli nie ma też ogrzewania. To znowu świadczy o tym, że dom jest opuszczony. Nikt by nie ryzykował, że zamarzną mu rury.

Bishopowi wyraźnie sprawiło to przyjemność, na jego ustach igrał wątły uśmieszek.

Porter kontynuował.

– Budynek jest raczej wąski, więc to pewnie jeden z tych tradycyjnych domów typu shotgun. Biorąc pod uwagę, że raczej nie wybrałeś modnej dzielnicy ze Starbucksami, gdzie mieszkańcy mają dostęp do internetu i zwykle od razu zgłaszają policji, że zauważyli ściganego przestępcę, zakładam, że wolałeś się trzymać zachodniej części miasta. Może to na przykład Wood Street. Dużo tam pustych domów.

Wolną ręką Porter sięgnął pod płaszcz na piersi po broń, ale znalazł tylko pustą kaburę. Komórki też nie było.

– Gliniarz w każdym calu.

Wood Street znajdowała się o dobry kwadrans jazdy samochodem od jego mieszkania przy Wabash Avenue, nawet przy małym natężeniu ruchu, a Porter poczuł ukłucie w szyję jakąś przecznicę od domu. Oczywiście snuł tylko dzikie domysły, ale zależało mu, żeby Bishop nie przestawał mówić. Im porywacz więcej mówił, tym Porter mniej myślał o tamtej łyżeczce.

Pulsujący ból skupił się w punkcie za prawym okiem Portera.

– Nie próbujesz mnie przekonać, żebym oddał się w ręce sprawiedliwości? Że jeśli będę współpracował, to pomożesz mi uniknąć kary śmierci?

– Nie.

Tym razem Bishop się uśmiechnął.

– Hej, chcesz zobaczyć coś fajnego?

Porter odpowiedziałby przecząco, ale wiedział, że jego słowa tak naprawdę są bez znaczenia. Ten człowiek miał obmyślony plan, działał w konkretnym celu. Uprowadzenie detektywa chicagowskiej policji to ryzyko, którego nikt by nie podjął bez ważnego powodu.

W prawej przedniej kieszeni czuł breloczek z kluczami. Bishop mu je zostawił, kiedy zabierał telefon i broń. Miał tam kluczyk do kajdanek, a do większości pasował ten sam. Kiedy zaczynał pracę w policji, wyjaśniono mu, że zazwyczaj to nie ta sama osoba zakuwa zatrzymanego w kajdanki i potem go z nich rozkuwa. Podejrzany jest często kilkakrotnie przenoszony między komisariatami. Dlatego nauczono ich, żeby podczas przeszukania zabierać klucze, wszystkie bez wyjątku. Każdy kryminalista z prawdziwego zdarzenia nosił przy sobie kluczyk do kajdanek, na wypadek gdyby jakiś żółtodziób zapomniał sprawdzić. Porter musiałby jednak wyjąć pęk kluczy z prawej kieszeni, przełożyć go jakoś do lewej ręki, otworzyć kajdanki i unieszkodliwić Bishopa, zanim ten zdążyłby pokonać dzielącą ich odległość półtora metra.

Napastnik chyba nie miał żadnej broni, tylko łyżeczkę.

– Oczy z przodu, Sam – rozkazał Bishop.

Porter zwrócił się ponownie ku niemu.

Bishop wstał i przeszedł na drugą stronę piwnicy do stolika koło pralki. Wrócił na miejsce z małym drewnianym pudełkiem, na którym leżał glock Portera. Odłożył broń na podłogę koło siebie i zwolnił kciukiem zatrzask, otwierając pokrywkę.

Sześć gałek ocznych gapiło się na Portera z czerwonej aksamitnej wyściółki.

Dawne ofiary Bishopa.

Porter spuścił wzrok na pistolet.

– Oczy z przodu – powtórzył Bishop i zachichotał.

Coś się nie zgadzało. Bishop zawsze postępował zgodnie z tym samym schematem. Najpierw usuwał ofierze ucho, potem oczy, a na końcu język i wysyłał je kolejno do bliskich ofiary wraz z liścikiem, wszystko w białym pudełku przewiązanym czarnym sznurkiem. Zawsze. Nigdy nie odstępował od tej zasady. Nie zostawiał sobie trofeów. Wierzył, że karze rodziny za jakieś złe uczynki. Samozwańczy obrońca wymierzający sprawiedliwość chorymi metodami. Nie zostawiał sobie oczu. Nigdy nie zostawiał…

– Lepiej już zacznijmy. – Bishop pogłaskał dłonią pokrywkę pudełka, gestem pełnym czułości, po czym odstawił je na podłogę obok pistoletu i podniósł łyżeczkę do światła.

Porter sturlał się z metalowych noszy na kółkach, wrzeszcząc z bólu, kiedy metalowa obręcz wpiła się w skórę nadgarstka – rura trzymała się mocno. Próbując zignorować ból, niezgrabnie wcisnął lewą dłoń do prawej kieszeni spodni, żeby wyciągnąć klucze, a jednocześnie kopnął wózek w kierunku Bishopa. Już muskał breloczek czubkami palców, kiedy Bishop uchylił się przed noszami, wierzgnął nogą do przodu i kopnął Portera w lewą piszczel. Porter nie zdołał ustać i zwalił się na ziemię, ale kajdanki na jego prawej ręce przyczepione do rury szarpnęły tak mocno, że prawie wyrwały mu ramię ze stawu.

Zanim zdążył zareagować, poczuł kolejne ukłucie igły, tym razem w udo. Próbował spojrzeć w dół, ale Bishop szarpnął go za włosy, odciągając głowę do tyłu.

Świadomość zaczęła powoli odpływać. Porter z tym walczył, walczył z całych sił. Walczył na tyle długo, żeby zobaczyć, jak do jego lewego oka zbliża się łyżeczka do grejpfruta, żeby poczuć, jak ząbkowane ostrze przecina tarczkę powieki, kiedy Bishop wcisnął łyżeczkę do jego oczodołu, na tyle długo, żeby…

– Niezła była?

Porter rzucił się na siedzeniu przytrzymywany przez pas bezpieczeństwa. Łapał gwałtownie powietrze, szarpiąc głową na boki, aż w końcu jego wzrok wylądował na Nashu siedzącym w fotelu kierowcy.

– Co? Kto?

Nash uśmiechnął się złośliwie.

– Panienka z twojego snu. Jęczałeś.

„Sześć gałek ocznych”.

Porter, wciąż zdezorientowany, uświadomił sobie, że siedzi na miejscu pasażera w chevrolecie Nasha, starej novie rocznik 1972, którą ten kupił dwa miesiące temu, kiedy jego ukochany ford fiesta wyzionął ducha na drodze numer 290 o trzeciej nad ranem. Musiał wtedy wezwać transport z centrali, bo nie mógł się dodzwonić do Portera.

Porter wyjrzał przez okno. Szybę pokrywała cienka warstewka brudnego lodu.

– Gdzie my jesteśmy?

– Na Hayes, zbliżamy się do parku – odpowiedział partner, włączając kierunkowskaz. – Może powinieneś sobie odpuścić tę akcję.

Porter pokręcił głową.

– Nic mi nie jest.

Nash skręcił w lewo do Jackson Park i pojechał odśnieżoną niedawno drogą. Czerwono-niebieskie światła odbijały się od ciemnych drzew wokół.

– To już cztery miesiące, Sam. Jeśli nadal masz problemy ze snem, powinieneś z kimś porozmawiać. Niekoniecznie ze mną czy z Clair, ale… z kimś.

– Nic mi nie jest – powtórzył Porter.

Minęli boisko do bejsbolu po prawej stronie, porzucone na okres zimy, i zagłębili się między nagie drzewa. Przed nimi migało jeszcze więcej świateł: pół tuzina samochodów, może więcej. Cztery wozy patrolowe, karetka, wóz strażacki. Wzdłuż brzegu zalewu stały wielkie reflektory iluminacyjne, a na całym terenie odgrodzonym żółtą taśmą policyjną rozsiane były ogrzewacze gazowe.

Nash zahamował za wozem straży pożarnej, przestawił dźwignię skrzyni biegów na tryb parkowania i zgasił silnik, który zakrztusił się dwukrotnie, jakby szykował się do spektakularnego strzału z rury wydechowej, ale w końcu ucichł. Porter zauważył kilku funkcjonariuszy gapiących się w ich stronę, kiedy gramolili się z samochodu na mroźne zimowe powietrze.


– Mogliśmy przyjechać moim – powiedział Porter do Nasha. Podeszwy jego butów zachrzęściły na świeżym śniegu.

Porter miał dodge’a chargera rocznik 2011.

Większość współpracowników nazywała samochód Portera „autem na kryzys wieku średniego” – dwa lata temu, w dniu jego pięćdziesiątych urodzin, dodge zastąpił toyotę camry. To była niespodzianka: Heather, świętej pamięci żona Portera, kupiła mu sportowy samochód po tym, jak ich poprzednie auto padło ofiarą wandali i wyzionęło ducha w jednej z niezbyt przyjaznych policji dzielnic na południu miasta. Porter nie ukrywał, że siedząc za kierownicą tego pojazdu, czuł się o ładnych kilka lat młodszy, ale przede wszystkim widok samochodu wywoływał uśmiech na jego twarzy.

Heather ukryła kluczyki we własnoręcznie upieczonym torcie urodzinowym i mało brakowało, a Porter złamałby sobie na nich ząb.

Potem zawiązała mu oczy i sprowadziła po schodach przed budynek, śpiewając Sto lat, chociaż z takim głosem raczej nie miałaby szans dostać się do Idola.

Porter myślał o żonie za każdym razem, kiedy wsiadał do samochodu, ale zdawało się, że z dnia na dzień coraz mniej rzeczy mu o niej przypomina, a rysy jej twarzy stopniowo zacierają się w jego pamięci.

– Twój samochód jeszcze pogarsza sprawę. Ciągle nim jeździmy, a moja Connie gnije na podjeździe przed domem. Jeśli będę nią jeździł, to nie zapomnę, że chcę ją odremontować. Jeśli będę pamiętał, że chcę ją odremontować, to może w końcu wezmę ją na warsztat i zabiorę się do roboty.

– Connie?

– Samochody powinny mieć imiona.

– Wcale nie. Samochodom nie powinno się nadawać imion, a ty nie masz zielonego pojęcia, jak ją… go wyremontować. Założę się, że jak już dotelepałeś się tym gruchotem do domu i zajrzałeś pod maskę, to się zorientowałeś, że zajmie ci to trochę więcej niż czterdzieści trzy minuty, nie tak jak w odcinku poTURBOwanych.

– Ten program to ściema. Powinni mówić, ile faktycznie trwa taka naprawa.

– Mogło być gorzej. Przynajmniej nie uzależniłeś się od HGTV i nie próbujesz w wolnym czasie dorabiać sobie renowacją i sprzedażą domów.

– Racja. Chociaż oni się z tym uwijają w dwadzieścia dwie minuty, a zwrot z inwestycji mają dużo większy – odparł Nash. – Jakbym tak opchnął z jeden dom czy dwa, to mógłbym komuś zapłacić za naprawę auta. Oho, tam jest Clair…

Przeszli pod żółtą taśmą policyjną i skierowali się na brzeg zalewu. Clair stała obok jednego z ogrzewaczy, do ucha przyciskała telefon. Kiedy ich zauważyła, skinęła głową w stronę wody, zakryła mikrofon i powiedziała:

– Wydaje nam się, że to Ella Reynolds. – Po czym wróciła do rozmowy.

Portera zakłuło w sercu.

Ella Reynolds była piętnastolatką, która trzy tygodnie wcześniej zaginęła po lekcjach w pobliżu Logan Square. Ostatni raz widziano ją, kiedy wysiadała z autobusu dwie przecznice od domu. Rodzice natychmiast zgłosili zaginięcie, w ciągu godziny uruchomiono system alarmowy. Niewiele to jednak dało. Nikt nie przekazał żadnych użytecznych informacji.

Nash ruszył nad brzeg zbiornika, Porter poszedł w jego ślady.

Zalew był zamarznięty.

Cztery pomarańczowe pachołki stały na lodzie kawałek od brzegu, a między nimi przeciągnięto żółtą taśmę, tworząc prostokąt. Śnieg został odgarnięty.

Porter ostrożnie postawił stopę na lodzie, nasłuchując charakterystycznego trzasku. Choć taflę pokrywały liczne ślady butów, zawsze się stresował, kiedy to on miał wkroczyć na zamarzniętą powierzchnię.

Postąpił kilka kroków do przodu i zauważył dziewczynę. Lód był przeźroczysty jak szkło.

Patrzyła z dołu oczami pozbawionymi wyrazu.

Miała przeraźliwie bladą skórę, zabarwioną na niebiesko z wyjątkiem okolic oczu. Tutaj jej skóra była ciemnofioletowa. Wargi miała rozchylone, jakby chciała coś powiedzieć, jakieś słowa, które nigdy już nie wybrzmią.

Porter przyklęknął, żeby dokładniej się jej przyjrzeć.

Miała na sobie czerwoną kurtkę, czarne dżinsy, białą wełnianą czapkę i rękawiczki do kompletu, a także różowe buty sportowe. Ramiona zwisały jej luźno po bokach, nogi skulone pod ciałem znikały w ciemnej toni. W wodzie zwłoki zwykle puchną, ale niska temperatura konserwuje. Porter wolał spuchnięte. Zauważył, że kiedy wyglądały na mniej ludzkie, łatwiej mu było przyswoić sobie ten widok – podchodził do sprawy mniej emocjonalnie.

Dziewczyna wyglądała jak niemowlę, opuszczone i bezbronne, śpiące pod szklanym kocem.

Nash stał za nim i lustrował wzrokiem drzewa na drugim brzegu.

– W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym trzecim urządzili tu wystawę światową. Po tamtej stronie zalewu był ogród japoński, zajmował cały ten obszar, gdzie teraz jest lasek. Ojciec przyprowadzał mnie tutaj jako dzieciaka. Mówił, że spieprzyło się dopiero w czasie drugiej wojny światowej. Czytałem gdzieś chyba, że udało się zebrać fundusze, żeby na wiosnę go przywrócić. Widzisz te oznakowane drzewa? Do wycięcia.

Porter podążył za wzrokiem partnera. Zalew rozgałęział się na dwie części, wschodnią i zachodnią, opływające niewielką wysepkę. Wiele z porastających ją drzew obwiązano różowymi wstążkami. Na drugim brzegu stało kilka ławek pokrytych cienką warstewką szronu.

– Jak myślisz, kiedy ten zbiornik zamarza?

Nash zastanowił się chwilę.

– Pod koniec grudnia, może na początku stycznia. A czemu?

– Jeśli to Ella Reynolds, to jak dostała się pod lód? Zniknęła trzy tygodnie temu. Zalew powinien być już wtedy całkowicie zamarznięty.

Nash znalazł w telefonie zdjęcie Elli Reynolds i pokazał Porterowi.

– Wygląda jak ona, ale może to tylko zbieg okoliczności, jakaś inna dziewczyna, która się utopiła, kiedy powierzchnia nie była jeszcze skuta lodem.

– Może, ale jest do niej bardzo podobna.

Pojawiła się przy nich Clair. Pochuchała w dłonie i roztarła je mocno.

– Rozmawiałam z Sophie Rodriguez z wydziału zaginionych dzieci. Wysłałam jej zdjęcie i upiera się, że to Ella Reynolds, ale ubranie się nie zgadza. Kiedy Ella zniknęła, miała na sobie czarną kurtkę. Troje świadków zeznało, że widziało ją w autobusie w czarnej kurtce. Zadzwoniła nawet do matki dziewczyny, ale kobieta twierdzi, że jej córka nie ma czerwonej kurtki ani białej czapki i rękawiczek.

– Czyli albo to zupełnie inna dziewczyna, albo ktoś ją przebrał – stwierdził Porter. – Jesteśmy ponad dwadzieścia kilometrów od miejsca, w którym Ella zniknęła.

Clair przygryzła wargę.

– Będzie potrzebna identyfikacja zwłok.

– Kto ją znalazł?

Clair wskazała na radiowóz stojący na obrzeżach odgrodzonego terenu.

– Jakiś chłopak z ojcem, dzieciak ma dwanaście lat. – Zerknęła na notatki w telefonie. – Scott Watts. Przyszli sprawdzić, czy lód na zalewie jest wystarczająco mocny, żeby potrenować jazdę na łyżwach. Ojciec ma na imię Brian. Podobno chłopak odgarnął śnieg i zauważył kawałek ręki. Facet kazał synowi się cofnąć, odśnieżył trochę większy kawałek, przekonał się, że to osoba, i zadzwonił pod numer alarmowy. To było jakąś godzinę temu, zgłoszenie przyjęto o dziewiętnastej dwadzieścia dziewięć. Upchnęłam ich w radiowozie, w razie gdybyście chcieli z nimi porozmawiać.

Porter poskrobał lód paznokciem palca wskazującego i rozejrzał się dookoła. Po lewej stało dwoje techników kryminalistycznych i podejrzliwie przyglądało się ich trójce.

– Kto odgarnął ten śnieg? – zapytał.

Młodsza z tej dwójki, na oko trzydziestoletnia blondynka z krótkimi włosami, w okularach i grubej różowej kurtce, podniosła rękę.

– Ja, proszę pana.

Jej kolega przestąpił niepewnie z nogi na nogę. Wyglądał na starszego od niej o jakieś pięć lat.

– Ja nadzorowałem. A o co chodzi?

– Nash? Możesz mi to podać? – Porter wskazał na pędzel z długim, białym włosiem, który wystawał z jednego z przyborników kryminalistycznych.

Gestem dłoni poprosił techników, żeby podeszli bliżej.

– Spokojnie, zwykle nie gryzę.

W listopadzie Porter wrócił przed czasem ze zwolnienia, na które wysłano go po tym, jak jego żona zginęła podczas napadu na miejscowy sklep spożywczy. Chciał pracować, głównie po to, żeby mieć jakieś zajęcie, nie myśleć o tym, co się stało.

Zdecydowanie najgorsze były dni bezpośrednio po jej śmierci, kiedy zamknął się sam w mieszkaniu. Wszystko przypominało mu o żonie.

Jej twarz patrzyła na niego z fotografii ustawionych na niemal każdej półce. W powietrzu unosił się jej zapach – przez pierwszy tydzień nie mógł zasnąć, jeśli nie rozłożył na łóżku jej ubrań. Siedział w domu i obsesyjnie myślał o tym, co zrobiłby facetowi, który ją zabił. Nie chciał, żeby takie myśli wypełniały mu głowę.

W końcu z mieszkania wyciągnął go Zabójca Czwartej Małpy, zwany 4MK.

To również 4MK dokonał zemsty na człowieku, który zamordował żonę Portera. I to z jego powodu ludzie zachowywali się dziwnie w jego towarzystwie, tak jak ta dwójka techników. Nie tyle z lękiem, ile z nabożnym podziwem.

To przez niego 4MK pod maską technika kryminalistycznego zdołał przeniknąć w szeregi zespołu prowadzącego śledztwo. To jego Zabójca Czwartej Małpy dźgnął nożem w jego własnym mieszkaniu. To on był tym gliniarzem, który złapał seryjnego mordercę i pozwolił mu się wymknąć.

Cztery miesiące później wszyscy nadal o tym rozmawiali, tyle że nie przy nim.

Technicy podeszli bliżej.

Kobieta kucnęła obok niego.

Za pomocą pędzla Porter odgarnął śnieg z obszaru przylegającego do linii brzegowej oraz wokół oczyszczonego wcześniej terenu. Kiedy powiększył już krąg o kolejne pół metra, odłożył pędzel i zaczął przeciągać dłonią po lodzie, zaczynając od środka i powoli przesuwając się ku brzegom. Zatrzymał się około dziesięciu centymetrów od granicy śniegu.

– Tutaj. Proszę dotknąć.

Młodsza techniczka zdjęła rękawiczkę i z wahaniem wykonała polecenie, opuszkami palców muskając lodową taflę.

Zatrzymała się parę centymetrów od jego dłoni.

– Czuje pani?

Skinęła głową.

– Delikatne wgłębienie. Płytkie, ale wyczuwalne.

– Proszę obwieść szczelinę dookoła i zaznaczyć. – Podał jej gruby flamaster.

Minutę zajęło jej narysowanie równego kwadratu dokładnie nad ciałem. Po bokach przylegały do niego dwa mniejsze kwadraty, każdy o krawędzi około dziesięciu centymetrów.

– No to chyba mamy odpowiedź – stwierdził Porter.

Nash zmarszczył czoło.

– O co chodzi?

Porter wstał i pomógł się podnieść techniczce.

– Jak się pani nazywa?

– Lindsy Rolfes.

– Rolfes, proszę wytłumaczyć, o co chodzi.

Zastanowiła się chwilę, zerkając to na Portera, to na lód. Nagle do niej dotarło.

– Zalew był zamarznięty, więc ktoś wyciął dziurę w lodzie, prawdopodobnie przy użyciu bezprzewodowej piły łańcuchowej, a potem wrzucił ofiarę do wody. Gdyby wpadła, zobaczylibyśmy poszarpane krawędzie, a nie idealny kwadrat. Ale to nie ma sensu…

– Co?

Zmarszczyła brwi, sięgnęła do przybornika, wyjęła wiertarkę bezprzewodową, przymocowała calową końcówkę i wywierciła dwa otwory, jeden poza obszarem wytyczonym przez jej linię, drugi blisko ciała. Linijką zmierzyła odległość do wody w obu miejscach.

– Nie rozumiem… Ofiara jest pod linią zamarzania.

– Nie nadążam – powiedziała Clair.

– Uzupełnił wodę – stwierdził Porter.

Rolfes pokiwała głową.

– No tak, ale po co? Mógł po prostu wyciąć przerębel, wepchnąć ciało pod lód i zostawić dziurę, żeby naturalnie zamarzła. Byłoby znacznie szybciej i łatwiej. Dziewczyna by zniknęła, może nawet na zawsze.

Clair westchnęła.

– Moglibyście wytłumaczyć bardziej po ludzku? Nie wszyscy tu jesteśmy ekspertami od przerębli.

Porter gestem poprosił o linijkę. Rolfes podała mu ją.

– Lód ma grubość co najmniej dziesięciu centymetrów. Widać tu linię wody. – Wskazał na podziałkę linijki. – Gdybyś wycięła stąd kwadratowy blok lodu, zostałby występ o wysokości dziesięciu centymetrów, od powierzchni lodu do wody. Powiedzmy, że potem wrzucasz ciało do przerębla, dziewczyna tonie, a ty chcesz ukryć dziurę. Musiałabyś zaczekać, aż zrobi się nad nią przynajmniej cienka warstwa lodu, a potem zalać dziurę wodą, wypełnić aż do górnej krawędzi lodu, żeby wyrównać.

– Woda zamarzałaby tutaj przynajmniej dwie godziny – oznajmiła Rolfes. – Może trochę krócej, ostatnio były bardzo niskie temperatury.

Porter przytaknął.

– Dolewał wody tak długo, aż świeży lód osiągnął grubość starego. Nasz sprawca jest cierpliwy. To musiało być bardzo czasochłonne. – Zwrócił się do starszego technika: – Ten lód będzie nam potrzebny. Wszystko, co nad nią, i dodatkowo po kilka centymetrów poza tym obszarem. Jest spora szansa, że jakieś ślady dostały się do wody, zanim zamarzła. Podejrzany długo się tu kręcił.

Technik przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby zamierzał protestować, ale potem niechętnie pokiwał głową. Wiedział, że Porter ma rację.

Wzrok Portera powędrował ku kępie drzew na drugim brzegu.

– Ale nie rozumiem, dlaczego ten ktoś nie zostawił jej po prostu tam. Wyciąganie ciała na otwartą przestrzeń, wycinanie przerębla, napełnianie wodą, czekanie, aż zamarznie… To spore ryzyko. Sprawca mógł ją przecież przenieść przez mostek i rzucić gdziekolwiek w tych chaszczach, nikt by jej nie znalazł przynajmniej do wiosny, kiedy mają się zacząć roboty. A on poświęcił długie godziny na to, żeby upozować ją w zbiorniku wodnym w pobliżu obszaru, gdzie panuje duży ruch. Zaryzykował, że ktoś go złapie. Po co? Chciał stworzyć iluzję, że ofiara była tu znacznie dłużej niż w rzeczywistości? Musiał się spodziewać, że się domyślimy.

– Zwłoki nie pływają – zauważył Nash. – Przynajmniej przez pierwsze kilka dni. Popatrzcie na nią. Ciało jest w idealnym stanie. Ciągle nie rozumiem, jakim cudem unosi się na wodzie.

Porter przeciągnął palcem po krawędzi kwadratu i zatrzymał się przy jednym z dwóch mniejszych kwadratów po bokach. Zbliżył twarz do tafli lodu i przyjrzał się ofierze z boku.

– A niech mnie.

– Co? – Rolfes też się pochyliła.

Porter przesunął dłonią po lodzie nad ramionami dziewczyny. Kiedy znalazł to, czego szukał, ułożył w tym miejscu dłoń Rolfes. Patrzyła na niego, coraz bardziej wytrzeszczając oczy, w miarę jak jej palce badały powierzchnię lodu. Sięgnęła do kwadratu po drugiej stronie.

– Nie pozwolił jej utonąć. Położył coś na dziurze, prawdopodobnie deskę o szerokości mniej więcej dziesięciu centymetrów, sądząc po tych śladach, po czym obwiązał ciało na wysokości ramion sznurkiem albo cienką linką i przymocował do deski na czas zamarzania dolanej wody. Po wszystkim odciął linkę. Ciągle da się wyczuć lekkie zgrubienia w lodzie. Został tylko taki kawałek linki, żeby utrzymywać ją blisko powierzchni. Jeśli spojrzeć pod odpowiednim kątem, to widać pod lodem sznurek.

– Chciał, żeby ją znaleziono? – spytała Clair.

– Chciał zrobić wrażenie, na wypadek gdyby ją znaleziono – odparł Porter. – Zadał sobie wiele trudu, żeby zaaranżować wszystko tak, jakby ofiara zamarzła w zalewie całe miesiące temu, mimo że jest tu zapewne od kilku dni, może nawet krócej. Musimy ustalić, dlaczego tak mu na tym zależało.

– Facet się z nami bawi – stwierdziła Rolfes. – Nakombinował się ze sceną zbrodni, żeby pasowała do jakiejś narracji.

Instynkt samozachowawczy i strach to dwa z najsilniejszych ludzkich instynktów. Porter nie był pewny, czy chce poznać człowieka pozbawionego obu z nich.

– Wyjmijcie ją – zarządził w końcu.

Piąta ofiara

Подняться наверх