Читать книгу Piąta ofiara - J.D. Barker - Страница 23
21
ОглавлениеPorter
Dzień drugi, 12.18
Porterowi zachciało się Big Maca.
Nie tylko Big Maca, ale też dużych frytek, szejka czekoladowego i ciastka z jabłkami na deser.
Chciało mu się tak bardzo, że łaknienie kazało mu pomaszerować z mieszkania wzdłuż Wabash do oddalonego o trzy przecznice McDonalda, jak zwykle o tej porze pękającego w szwach. Zamówił, zaniósł jedzenie do małego stolika na tyłach i pożarł wszystko co do kęsa. Siedem minut później siedział nad pustą tacą, a w żołądku nadal mu burczało.
Rozpaczliwie pragnął porozmawiać z Heather. Przepastna dziura w sercu, niegdyś wypełniona głosem żony, paliła żywym ogniem.
Od odejścia Heather minęło sześć miesięcy, ale odczuwał je jak cztery tysiące żyć. Ludzie mówili mu, że czas uleczy rany, że dziura w sercu się zmniejszy, stopniowo zapełni się innymi miłościami, doświadczeniami życiowymi. Tak się jednak nie stało. Przeciwnie, otchłań zdawała się pogłębiać, a każdego dnia tęsknił coraz mocniej.
Heather rozumiała. Heather potrafiła słuchać.
Porter chciał jej opowiedzieć o ostatnich sześciu miesiącach. Potrzebował rady. Pragnął usłyszeć jej głos.
– Powstrzymywałaś mnie przed zapuszczaniem się na ruchome piaski, Guziczku – powiedział cicho. – Teraz tkwię w nich po kolana i zapadam się coraz głębiej.
W zeszłym miesiącu załatwił wyłączenie jej numeru z sieci komórkowej. Wcześniej regularnie do niej dzwonił, czasem nawet trzy, cztery razy dziennie, tylko po to, by usłyszeć jej słodki głos na drugim końcu linii – ta odległość wystarczała, żeby brzmiał on prawdziwie, żeby ona brzmiała prawdziwie. Głupie, wiedział, ale to jedyne, co mu zostało. Powoli znikała z jego życia, nieważne, jak mocno starał się ją zatrzymać. Choć jej ciało umarło nagle i niespodziewanie, dusza trwała. Porter z całych sił trzymał tę duszę za rękę, z początku nie chciał puścić, aż w końcu dotarło do niego, że nie ma innego wyjścia. To tamtego wieczoru rozwiązał umowę z operatorem, a kiedy zadzwonił do niej następnego ranka, zamiast jej głosu usłyszał w słuchawce automat, który oznajmił, że numer nie jest już w użyciu. W tamtej chwili wyślizgnęła mu się jej dłoń i Heather odeszła na zawsze.
Byłby gotów zabić, żeby ją odzyskać.
Choćby na pięć minut, mieć ją znowu obok, przytulić, zapytać, co powinien teraz zrobić.
– Kocham cię, Guziczku – dodał półgłosem.
Porter westchnął ciężko, wstał, pozbierał puste opakowania i wyrzucił wszystko do przepełnionego kosza przy drzwiach. Wyszedł na mróz, z przyjemnością odczuwając odrętwienie.
Potem ruszył przed siebie bez konkretnego celu.
Dwadzieścia minut później stał w holu Flair Tower przy West Erie Street, a pod nogami zbierała mu się niewielka kałuża. Nie zamierzał tu przychodzić i nawet kiedy popychał już drzwi wejściowe, rozważał odwrót, a mimo to tkwił tu teraz bez ruchu i gapił się na hol niewidzącym wzrokiem, jakby oszołomiony.
– Panie detektywie?
Porter nie słyszał jej kroków. Nie spodziewał się zresztą, że spotka ją w tak dużym budynku, ale oto stała tuż przed nim.
– Dzień dobry, Emory.
Ostatni raz widział ją w szpitalu, wkrótce po tym, jak uratowali ją z rąk 4MK. Bishop zostawił ją na dnie szybu windy w tamtym budynku przy Belmont, posłużył się nią jako przynętą na Portera. Była wtedy zagłodzona, wymizerowana, blada. Miała poważny uraz prawego nadgarstka spowodowany kajdankami, którymi Bishop przykuł ją do noszy, poza tym obciął jej lewe ucho, ale w szpitalu dziewczyna i tak się uśmiechała. Teraz miała dłuższe włosy, pełniejszą twarz, rumiane policzki.
– Dobrze się pan czuje?
– Prze…przepraszam. Nie jestem pewny, co tu robię. Zamierzałem cię odwiedzić już dawno, zaraz po tym wszystkim, ale miałem tyle na głowie, że czas minął nie wiedzieć kiedy – powiedział.
– Chodźmy usiąść. – Wzięła go za rękę i zaprowadziła na jedną z kanap ustawionych przed kominkiem w kącie holu. Polano trzaskało w płomieniach, ciepło ognia promieniowało na pomieszczenie i ogrzewało powietrze.
Porter ściągnął rękawiczki, palce drżały mu ze zdenerwowania.
– Chyba nie powinienem był tu przychodzić.
– Bzdura, miło pana widzieć – odparła Emory z uśmiechem. – Sama wiele razy chciałam zajrzeć na komendę, ale nie mogłam zebrać się w sobie. Głupie. Wydaje mi się, że po czymś takim trudno dobrać odpowiednie słowa. Cała ta sprawa wydaje mi się jakimś koszmarem, który przydarzył się komuś innemu. Jakbym kilka miesięcy temu obejrzała film i zapomniała o nim po wyjściu z kina. Nie mogę rozmawiać ze znajomymi, nie są w stanie tego zrozumieć. Pani Burrow też. Parę razy próbowała coś ze mnie wyciągnąć, ale nie potrafiłam… Czuła się bardzo skrępowana. Chciała skłonić mnie do mówienia dla mojego dobra, nie dlatego że zależało jej na poznaniu drastycznych szczegółów, ale ja uznałam, że nie ma sensu jej tym obarczać. To mój koszmar. Nie ma powodu, żeby ona też cierpiała, żeby prześladowały ją te myśli.
– Widziałaś się z psychiatrą?
Emory roześmiała się i potrząsnęła głową.
– Za to oni chcieli się ze mną widzieć. Nawet nie zliczę, ilu się do mnie zgłosiło, chyba z kilkudziesięcioro. Próbowałam nawet z jedną rozmawiać, ale nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że planuje napisać książkę z moimi wyznaniami, a wizja takiej książki na wystawie księgarni, którą musiałabym mijać ze świadomością, że moje cierpienie zostało zapisane czarno na białym, żeby wszyscy mogli o nim poczytać, taka myśl zamknęła mi usta. Nie mogłam powiedzieć jej ani słowa.
– Wydaje mi się, że nie wolno im tego robić. Na pewno straciłaby prawo do wykonywania zawodu.
– Pewnie tak.
Emory trzymała dłonie na podołku. Porter co prawda dostrzegał ledwie widoczne blizny na prawym nadgarstku, ale ogólnie rzecz biorąc, chirurdzy świetnie się spisali. Na lewym przegubie widniał mały tatuaż w kształcie ósemki – również pamiątka po Bishopie.
Podniosła prawy nadgarstek i podciągnęła rękaw.
– Odwalili świetną robotę, co nie?
– Gdybym nie wiedział, co się stało, w życiu bym się nie domyślił. Prawie nie widać.
– W maju wracam do szpitala. Lekarz powiedział, że może całkowicie usunąć ślady, ale musimy poczekać, żeby rana całkowicie się zagoiła – powiedziała, kręcąc przegubem. – Ciągle nie mam pełnego zakresu ruchów, ale wydaje mi się, że powoli wraca.
Spojrzenie Portera odruchowo powędrowało do jej lewego ucha, ukrytego pod długimi, kasztanowymi włosami. Zreflektował się, prawie odwrócił wzrok, ale doszedł do wniosku, że nie ma sensu udawać.
– A jak tam ucho?
Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie.
– Chce pan zobaczyć?
Porter odwzajemnił uśmiech i przytaknął.
– Wygląda paskudnie?
– Niech pan sam oceni. – Emory odgarnęła włosy i pokazała całkowicie naturalnie wyglądające ucho. – Fajne, co?
Porter nachylił się, żeby lepiej się przyjrzeć. Pomijając malutką bliznę u podstawy, w miejscu przyszycia narządu, nic nie wskazywało na to, że to nie jest jej prawdziwe ucho.
– Niesamowite.
Emory podwinęła prawy rękaw i pokazała mu niewielką bliznę pod łokciem.
– Tutaj je wyhodowali, pobrali chrząstkę z moich żeber. Zajęło to tylko parę miesięcy. Operację miałam jakieś sześć tygodni temu. Lekarz powiedział, że Bishop usunął ucho z niemal chirurgiczną precyzją, więc nie mieli problemu z przyszyciem nowego. Zwykle w takich sytuacjach ucho zostaje urwane wskutek jakiegoś rodzaju wypadku i lekarze muszą się nieźle namęczyć, żeby poskładać wszystko do kupy. Chyba miałam szczęście.
– Uważam, że jesteś bardzo silna.
– A wie pan, co jest najlepsze?
– Co?
Przekręciła głowę i pokazała mu drugie ucho.
– Zauważył pan jakąś różnicę?
Porter musiał się dłuższą chwilę zastanowić, ale w końcu do niego dotarło.
– Prawe ucho masz przekłute, a lewe nie?
– Zgadza się. – Uśmiechnęła się szeroko. – Lewe też było, ale teraz już nie jest. Chyba tak to zostawię. – Podniosła lewą rękę i pokazała mu znak nieskończoności wytatuowany na przegubie. – Co do tego jeszcze nie mogę się zdecydować. Wydaje mi się, że mała pamiątka po tamtych wydarzeniach to niekoniecznie coś złego. Czasem dobrze jest przypominać sobie ciężkie czasy. Dzięki temu inne problemy nie wydają się takie straszne.
– Niezwykła z ciebie dziewczyna, podziwiam cię.
Z powrotem opuściła włosy.
– Och, dziękuję, panie detektywie.
Przez chwilę oboje milczeli, ale nie była to niezręczna cisza, czuli się całkiem swobodnie. Porter wpatrywał się w płomienie liżące kłody w kominku, drewno powoli zmieniało barwę na czerwień i biel. Trzaskanie ognia koiło go i odprężało. Ta dziewczyna straciła w dzieciństwie matkę, teraz ojca, a mimo to się uśmiechała. Porter z całych sił pragnął się uśmiechać. Uśmiechać się szczerze.
Emory nachyliła się ku niemu, jakby czytała mu w myślach.
– Właściwie to nie był dla mnie ojcem. Praktycznie go nie znałam. Gdyby nie pieniądze, gdyby mama nie sformułowała testamentu w taki sposób, to wcale nie jestem pewna, czy w ogóle chciałby mieć ze mną do czynienia.
– Był twoim ojcem. Na pewno byłaś dla niego bardzo ważna. Po prostu nie potrafił tego okazać.
– Był okropnym człowiekiem – odpowiedziała cicho. – Może nie dla mnie, ale dla wielu innych ludzi.
Porter z początku chciał zaprzeczyć, spróbować go wybielić, ale się rozmyślił. To już duża dziewczyna. Zasługuje na prawdę.
– Najważniejsze, żebyś pamiętała, że nie jesteś nim. Zawsze byliście odrębnymi jednostkami.
Oczy zaszły jej łzami, ale udało jej się powstrzymać od płaczu.
– Prasa twierdzi co innego. Piszą, że teraz jest najgorzej. Cały majątek trafił do dzieciaka, nie ma kto prowadzić interesu. Inspekcja budowlana zamknęła w zeszłym miesiącu jeden z jego wieżowców, a dziennikarze winią za to mnie. Przepadły prawie cztery tysiące miejsc pracy.
Porter słyszał o tym budynku. Talbot wykorzystał do budowy beton niskiej jakości. Kiedy odkryto uchybienie, próbował zmodyfikować konstrukcję (i prawdopodobnie przekupić inspektorów), ale koniec końców budowę zamknięto. Wieżowiec kosztował ponad siedemset milionów dolarów, a przeznaczono go do wyburzenia. Lepiej skończyć to teraz, uważał Porter, niż doprowadzić budowę do końca i czekać, aż cała konstrukcja się zawali.
– Zależy im tylko na sprzedaży gazet. Jakim cudem to miałaby być twoja wina?
– W Talbot Enterprises wszyscy się teraz kłócą – wyjaśniła Emory. – Troje członków zarządu kwestionuje testament ojca. Twierdzą, że nie napisał go z własnej woli, że matka go zmusiła, żeby zostawił wszystko mnie. Wszyscy interesują się tylko pieniędzmi, nie ma komu podejmować najważniejszych decyzji, więc wszystko się sypie. Jestem za młoda, żeby przejąć stery, więc na razie Patricia Talbot pełni obowiązki prezesa, dopóki nie znajdzie się ktoś na stałe. – Emory westchnęła ciężko. – Ona z kolei pozywa bezpośrednio mnie. Twierdzi, że mój ojciec nie miał prawa mi tego wszystkiego zostawić, że zgodnie z prawem wszystko należy się jej. No i jeszcze Carnegie…
Porter słyszał co nieco o Carnegie, drugiej córce Talbota. Przed jego śmiercią regularnie pojawiała się w gazetach. Wieczna imprezowiczka notorycznie lądująca w areszcie, z ustaloną, acz nie najlepszą reputacją w kręgach towarzyskich.
– Obrzuca mnie błotem w mediach społecznościowych i we wszystkich wywiadach, przy każdej możliwej okazji – powiedziała Emory. – Nazywa mnie Nieślubną Suką. Takim hasztagiem kończy każdego posta. Nigdy jej nawet nie spotkałam, a ona się zachowuje tak, jakby miała wydłubać mi oczy długopisem, gdybyśmy wpadły kiedyś na siebie na ulicy.
Po tych słowach nie udało jej się już powstrzymać łez. Porter objął ją ramieniem.
Jakąś minutę później otarła oczy.
– Straszna ze mnie egoistka, ciągle mówię tylko o sobie. A co u pana? Jak sobie pan radzi? – zapytała Emory. – Słyszałam o tych dziewczynach. Gazety twierdzą, że to 4MK. Że nie zostałyby uprowadzone, gdyby nie pan. W „Tribune” napisali wprost, że go pan wypuścił, co za bzdura. Ja chyba wiem najlepiej.
– To nie jest 4MK.
– Nie?
– Nie – odparł Porter.
Emory otrząsnęła się z płaczu i zmusiła do uśmiechu.
– Znajdzie je pan. Mnie pan znalazł.
Porter miał wielką nadzieję, że dziewczyna ma rację.
Minęła już prawie godzina. Powinien się zbierać.
Emory jakimś sposobem się tego domyśliła. Wstała z kanapy, a kiedy on też się podniósł, objęła go i uścisnęła.
– Nie mogę rozmawiać z psychiatrami. Może my moglibyśmy czasem pogadać? Jeśli ma pan ochotę słuchać?
– Tak, chyba też bym chciał.
– No to świetnie.
Kiedy Porter wychodził z Flair Tower, dziura w jego sercu zdawała się nieco mniejsza.