Читать книгу Piąta ofiara - J.D. Barker - Страница 21
19
ОглавлениеLili
Dzień drugi, 11.36
Lili kuliła się w kącie klatki owinięta grubą narzutą. Ubrała się, ale ciągle było jej zimno. Nie mogła przestać się trząść, mimo że stała tuż obok wylotu grzejnika. Nie odrywała wzroku od ciemnych schodów w rogu piwnicy, nasłuchiwała, jak stare deski nad jej głową trzeszczą pod stopami mężczyzny.
Po metalowej siatce przebiegł pająk, o kilka centymetrów od jej stopy, więc cofnęła się, jeszcze mocniej wciskając się w kąt.
Po każdym kroku na piętrze z sufitu opadał obłoczek kurzu, tworząc mgiełkę w bladym świetle. Lili próbowała udawać, że to śnieg, że wygląda przez okno. Próbowała udawać, że siedzi w swoim pokoju, w domu, że nic jej nie grozi, ale iluzja pryskała za każdym razem, kiedy mężczyzna zaczynał krzyczeć.
Bo krzyczał, i to dużo.
Jego słowa były niewyraźne, stłumione erupcje niedorzeczności, towarzyszył im czasem ryk, a czasem bolesny skowyt. Zakłócały względną ciszę panującą w budynku i unosiły się w powietrzu, w jakimś sensie żyjąc w tych małych chmurkach kurzu spływających z góry.
Ryków nic nie zapowiadało.
Ojciec Lili uderzył się raz młotkiem w palec wskazujący, kiedy próbował jej pomóc zbudować domek dla ptaków do szkoły, i wydał z siebie podobny skowyt, ale nie trwał on długo – jakby przyłapał się na wyciu, zorientował, że córka na niego patrzy, i ugryzł się w język. Krzyk urwał się gwałtownie, zamarł w gardle, a twarz zalała mu fala czerwieni.
Dobiegające z piętra wrzaski mężczyzny nie urywały się tak nagle. Przez długi czas zachowywał całkowitą ciszę, nie ruszał się, nie wydawał żadnego dźwięku. Potem jego ostry jak brzytwa głos wypełniał cały budynek, a następnie przeradzał się w szloch, który długo jeszcze unosił się wśród ścian.
Lili nie wiedziała, co było przyczyną ryków. Nie chciała wiedzieć. Wolała, żeby zostało to na piętrze.
W ciągu ostatniej godziny zszedł do niej tylko raz. Opróżnił wiadro, które zostawił jej w charakterze nocnika, umył je w wannie gospodarczej i odniósł do klatki. Potem zmierzył wzrokiem nadal pełną szklankę mleka z muchą pływającą na powierzchni, zabrał ją i zaniósł z powrotem na górę, nie mówiąc przy tym ani słowa. Wyglądał jednak chorobliwie blado. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Lili natychmiast odwróciła wzrok, to było silniejsze od niej, jakby jej oczy nie chciały na niego patrzeć – co dziwne, skłoniła go tym do tego, żeby zostać dłużej. Jeśli na niego nie patrzyła, on chętniej patrzył na nią, nawet się gapił. Kto wie, jakie myśli chodziły mu po głowie.
Lili postanowiła, że następnym razem utkwi w nim wzrok i nie odwróci go nawet na chwilę, może wspomni coś o jego ranie. Może dzięki temu uda się go wcześniej spłoszyć.
Znała wielu takich chłopców.
Pewni siebie otwarcie się na nią gapili. Niektórzy nawet pilnowali, żeby wiedziała, że się jej przyglądali. Ale ci nieśmiali, choć też się patrzyli, to w chwili, gdy czuła na sobie ich wzrok, gdy odwzajemniała spojrzenie, natychmiast się odwracali i udawali zaabsorbowanie czymś innym, jakby w ogóle jej tam nie było. Jej przyjaciółka Gabby traktowała to jak swego rodzaju grę, zawsze czatowała na tych zahukanych i okropnie zawstydzała, kiedy udało jej się któregoś przyłapać.
W ich klasie był taki jeden chłopak, Zackary Mayville, wiecznie speszony. W zeszłym tygodniu przydzielono go Gabby jako partnera na lekcji przyrody, więc żeby się z nim trochę podrażnić, rozpięła dwa górne guziki bluzki, tak że kiedy się schylała nad stołem roboczym, widać jej było biustonosz. Chłopak za każdym razem czerwieniał jak burak, zerkał, choć próbował uniknąć przyłapania, a Gabby zdołała przetrwać całą godzinę lekcyjną z kamienną twarzą. W przeciwieństwie do Lili, która nie mogła przestać się śmiać i prawie zawaliła zadanie. Musiała…
Usłyszała kroki na schodach. Mężczyzna wrócił.
Przebrał się. Teraz miał na sobie czarne dżinsy, ciemnoczerwony sweter i tę samą czarną wełnianą czapkę co wcześniej. Kiedy dotarł do podnóża schodów, usiadł i tym razem natychmiast zaczął się na nią gapić.
Zaledwie kilka minut wcześniej Lili obiecywała sobie, że odwzajemni spojrzenie, że będzie się w niego intensywnie wpatrywała, niewzruszenie, niepokojąco. Wytrąci go z równowagi. Nie zrobiła tego jednak. Uciekła spojrzeniem. Wbiła wzrok w betonową posadzkę i obserwowała go kącikiem oka.
Siedział tak długo, przynajmniej dwadzieścia minut, oddychając płytko, krótkimi, świszczącymi haustami. Kiedy w końcu się odezwał, mówił cicho.
– Przykro mi, jeśli cię zestresowałem. Czasem mnie boli.
Lili chciała zapytać, co go boli, ale tego nie zrobiła. W ogóle nic nie powiedziała.
– Czasem – ciągnął – czuję się tak, jakby ktoś trzymał mnie za gałkę oczną i z całej siły ściskał, nie na tyle mocno, żeby pękła, ale prawie. Mam lekarstwa, ale trudno mi się po nich skupić, myśleć jasno, a muszę się teraz skoncentrować. Muszę być w pełni władz umysłowych.
Lili chciała go o to wypytać, dowiedzieć się, co mu dolega, ale zachowała te myśli dla siebie. Nie zamierzała się do niego odzywać.
Podniósł rękę, podrapał się przez czapkę i wstał.
– Już czas na powtórkę.