Читать книгу Calcio. Historia włoskiego futbolu - John Foot - Страница 5
Wstęp
ОглавлениеFutbol zawsze tworzy historię z opóźnieniem.
Giovanni Arpino i Alfio Caruso
Nigdy nie wybaczyłem włoskiemu futbolowi – a zwłaszcza Juventusowi – tego, że w 1980 roku kupił mojego ulubionego piłkarza. Liam Brady był moim bohaterem, geniuszem piłki. Stałem wśród kibiców na trybunie północnej na Highbury, kiedy w 1978 roku strzelał gola Manchesterowi United; później, już przed telewizorem, podziwiałem, jak masakruje Tottenham na White Hart Lane, zdobywając jedną z najbardziej spektakularnych bramek w karierze. Ostatnim aktem odegranym przez Brady’ego w koszulce Arsenalu był przestrzelony rzut karny w pechowym konkursie jedenastek, który przesądził o triumfie Valencii w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Wiernie śledziłem jego karierę we Włoszech, czekając na jakikolwiek sygnał, który mógłby wskazywać na to, że syn marnotrawny wróci do domu. Po dwóch tytułach mistrzowskich wywalczonych w ciągu dwóch sezonów spędzonych w Juventusie (o drugim z nich zadecydował wykorzystany przez Brady’ego z zimną krwią rzut karny w ostatniej kolejce rozgrywek) Liam został zmuszony do ustąpienia miejsca Michelowi Platiniemu. Myślałem rzecz jasna, że wróci na Highbury. Tak się jednak nie stało i to właśnie włoski futbol dawał mu chleb przez kolejne pięć lat: grał w Sampdorii, w Interze, a na koniec nawet w Ascoli. Kiedy w końcu wrócił do Anglii, był cieniem piłkarza, którego pamiętałem. Rozegrał jeden sezon w barwach West Hamu (w koszulce tej drużyny zdobył piękną bramkę w meczu z Arsenalem), po czym zakończył karierę i wrócił na Highbury w roli trenera drużyn młodzieżowych.
W tamtych latach włoski futbol ukradł mojego bohatera. Ale nieco później, kiedy w 1988 roku przeprowadziłem się do Mediolanu – oficjalnie po to, by studiować tam historię faszyzmu – moje zainteresowanie calcio zaczęło jednak rozkwitać. Języka uczyłem się, oglądając głównie telewizję i starając się śledzić niezliczoną ilość meczów transmitowanych w tamtych czasach. Zacząłem kupować dziennik „La Gazzetta dello Sport”. Pierwsze włoskie zwroty, jakich się nauczyłem, były ściśle związane z futbolem: calcio di rigore – rzut karny, rimessa laterale – wznowienie gry z autu, calcio di punizione – rzut wolny, ammonizione – żółta kartka, calcio d’angolo – rzut rożny, il mister – trener. Wiele zwrotów wydawało się prostymi angielskimi słowami, nawet jeśli czasami miały nieco inne znaczenie. Zdarzały się też trudniejsze określenia: gamba tesa – wejście wyprostowaną nogą, espulsione – czerwona kartka, melina – bezsensowna wymiana piłki pomiędzy obrońcami. Zacząłem jeździć tramwajem na San Siro – jeden z najbardziej spektakularnych stadionów na świecie – który w tamtym okresie przechodził renowację przed zbliżającym się mundialem w 1990 roku.
Podczas mojego pierwszego roku w Mediolanie Inter z łatwością wygrał rozgrywki ligowe pod wodzą bijącego rekordy trenera Giovanniego Trapattoniego. Odnalazłem swoją drużynę. Byłem przekonany, że nerazzurri[1] będą odnosić sukces za sukcesem. Co więcej, Inter był klubem, któremu kibicowała moja przyszła żona (oraz, co pewnie jeszcze ważniejsze, moja przyszła teściowa). Zwycięstwo Arsenalu w lidze angielskiej w ostatniej kolejce uznałem wówczas za dobry znak i w ten sposób podjąłem decyzję. Błędną. Inter nie zdobył mistrzostwa przez kolejne 17 lat, i to w najbardziej dziwacznych okolicznościach, jakie mógłbym sobie wyobrazić. Na początku lat 90. to Milan okazał się drużyną, której poczynania warto było śledzić. Pod wodzą stosującego innowacyjny taktyczny reżim Arrigo Sacchiego drugi klub z Mediolanu grał najbardziej atrakcyjny i widowiskowy futbol, jaki można było sobie wtedy wyobrazić. Catenaccio (defensywny styl gry upowszechniony we Włoszech) zastąpiła dynamiczna, agresywna gra. Do tego rossoneri[2] mieli w składzie piłkarzy, którzy pasowali do takiej filozofii piłki nożnej. Był to Milan trzech Holendrów: Ruud Gullit (pewnego razu znalazł się w samolocie, którym leciałem do Londynu i który po wylądowaniu został otoczony przez tłum fanów) zapewniał szybkość oraz technikę w ataku, Frank Rijkaard odgrywał rolę „generała” środka pola (na niego również wpadłem na lotnisku – Mediolan to małe miasto), podczas gdy Marco van Basten był najbardziej kompletnym napastnikiem swojego pokolenia. Milan był drużyną nastawioną na atak, mogącą jednak liczyć na jeden z najwybitniejszych duetów obrońców w historii calcio: Franco Baresiego i Paolo Maldiniego. Kiedy przyjechałem do Włoch, popularna była jeszcze rola libero, ale sukcesy Milanu zapowiadały rychłą śmierć tej tradycji. Był to iście rajski futbol. Do tego nie dało się nie zauważyć postaci prezydenta klubu – charyzmatycznego łysiejącego biznesmena o niewielkim wzroście, który często się uśmiechał i mieszał do tego, co działo się w drużynie. W latach 90. jego postać naprawdę mnie interesowała, do tego stopnia, że wręcz ją studiowałem. Jak się nazywał? Silvio Berlusconi.
W 1989 roku Milan po raz pierwszy od 20 lat dotarł do finału Pucharu Europy Mistrzów Klubowych, w którym pokonał Steauę Bukareszt aż 4:0. Pamiętam, że oglądałem ten mecz w telewizji, w swoim pokoju. Po jego zakończeniu bezmyślnie postanowiłem wsiąść do autobusu i pojechać do centrum miasta. Nie zdołaliśmy przejechać nawet 100 metrów, bo pojazd zatrzymały tłumy rozgorączkowanych kibiców. Kierowca stracił ostatnią nadzieję, kiedy ludzie zaczęli wspinać się na dach. Świętowanie trwało cztery dni. W 1990 roku Milan ponownie zdobył Puchar Europy, demonstrując swoją dominację, technikę i siłę. Nie ulegało wątpliwości, że w tamtych czasach rossoneri – z van Bastenem i Gullitem w składzie, którzy zdominowali plebiscyt Złotej Piłki na przełomie lat 80. i 90. – byli najlepszą drużyną na świecie.
Atmosfera na San Siro zawsze była elektryzująca, zgoła odmienna od tego, czego doświadczałem, kibicując Arsenalowi i Plymouth Argyle. Szefowie grup ultras prowadzili doping przez megafony, spędzając większość meczu na motywowaniu kolegów na trybunie zamiast na oglądaniu piłkarskiego widowiska za ich plecami. Piłkarzy wchodzących na murawę witały race i fajerwerki. Z wyższych balkonów San Siro dało się dostrzec, że boisko przypomina szachownicę. Kiedy włoscy kibice byli wściekli, nie ograniczali się do buczenia czy gwizdów, lecz dosłownie wychodzili z siebie. Rzucali na murawę poduszki oraz bardziej niebezpieczne przedmioty. Podczas gdy tragedia na Hillsborough, w której życie straciło 96 kibiców Liverpoolu, zaczęła wreszcie zmieniać oblicze angielskiej piłki, we Włoszech przemoc wciąż była na porządku dziennym. Ale pozytywnie mnie zaskoczyło to, że podczas meczów ligi włoskiej bardzo rzadko słychać było rasistowskie przyśpiewki. Bardzo szybko miało się to jednak zmienić, i to niestety na gorsze.
Przemoc była podsycana przez wszechobecną rywalizację – i to nie tyle przez derby Mediolanu, co różnice regionalne, które stwarzały okazję do konfliktów. Na północy szczególnie znienawidzono Napoli i gwiazdora tego klubu, Diego Maradonę. Podczas meczu otwarcia mistrzostw świata w 1990 roku na San Siro „Złoty Chłopak” został bezlitośnie wygwizdany przez trybuny już podczas rozgrzewki Argentyńczyków. Włosi kibicowali Kamerunowi, który wygrał wtedy 1:0. Maradona zemścił się w spektakularny sposób trzy tygodnie później w swoim Neapolu, kiedy to jego bramka z rzutu karnego zadecydowała o tym, że azzurri odpadli z turnieju. Długoletnia rywalizacja panowała również pomiędzy Mediolanem a Rzymem. Podczas półfinału Pucharu Włoch, oglądanego przez 80 tysięcy rozentuzjazmowanych fanów na trybunach San Siro, powietrze można było kroić nożem. Kiedy w ostatniej minucie Milan przestrzelił rzut karny i przegrał mecz, rozpoczęły się zamieszki. Opuściłem stadion i poszedłem w kierunku stacji, nagle jednak zostałem trafiony kamieniem w głowę. Podniosłem wzrok i zobaczyłem uzbrojone kordony policji, w hełmach, z pałkami i bronią palną. Za plecami zauważyłem grupę młodych kibiców Milanu, wściekłych z powodu przegranej, z twarzami zakrytymi szalikami. Rzucali kamieniami i kijami w kierunku policjantów. Zastanawiałem się, co zrobić. Cofnąć się i dołączyć do kibiców czy iść dalej w kierunku policji? Wybrałem tę drugą opcję. Rozstąpili się dosłownie na chwilę, bym mógł przejść, po czym z powrotem szczelnie zamknęli kordon. W prasie nie pojawiła się niemal żadna wzmianka na temat tej kilkugodzinnej rozróby.
Media poświęcały futbolowi tak dużo miejsca, że nie dało się tego zignorować. Strzelone gole analizowano do upadłego i z każdego możliwego kąta, podobnie jak decyzje o spalonym. Czytano nawet z ust bohaterów boiskowych wydarzeń. Nie było w tym nic dziwnego. Sędziów surowo krytykowano za błędy i często oskarżano o korupcję i faworyzowanie drużyn; piłkarzy mieszano z błotem za kiepski występ, trenerów zwalniano po kilku przegranych meczach, a jeśli tylko jakaś drużyna zremisowała dwa spotkania z rzędu, uznawano, że popadła w „kryzys”. Programy telewizyjne polegały na wzajemnym przekrzykiwaniu się ekspertów piłkarskich w studiu – potrafili robić to godzinami. Flagowym programem z tej kategorii był Il Processo di Biscardi (Proces Biscardiego), obecny na antenie w różnej formie od 1980 roku. Lokalne stacje telewizyjne również posiadały swoje niskobudżetowe programy tego typu. Ponieważ mieszkałem w stolicy Lombardii, było naturalne, że dziennikarze kierowali uwagę przede wszystkim na dwie drużyny z Mediolanu. Każdy ich mecz, trening czy podróż z miasta do miasta analizowano minuta po minucie. W końcu nawet ja zacząłem dyskutować o włoskim futbolu, szybko zdając sobie sprawę, że nikt we Włoszech nie bierze angielskiej piłki na poważnie. W opinii Włochów Anglicy opierają grę wyłącznie na długich podaniach, a linię obrony tworzy czterech chudzielców, którzy nie zdołaliby przetrwać jednego meczu w Serie A. Kiedy odpowiadałem na często zadawane pytanie o to, której drużynie kibicuję, wielu reagowało irytującym zdziwieniem: „Aston Villi?”. Żeby opowiedzieć cokolwiek o Arsenalu, wspierałem się nazwiskiem Brady’ego, bardzo niewielu Włochów słyszało jednak wtedy o Kanonierach.
Co więcej, po tragedii na Heysel w 1985 roku wszystkich angielskich kibiców określano na Półwyspie Apenińskim mianem hooligans. Trudno było się pozbyć tej łatki. W lidze włoskiej grało bardzo niewielu Anglików, a jeszcze mniej z nich odnosiło jakiekolwiek sukcesy. Milan miał wręcz koszmarne doświadczenia z zawodnikami z Wysp, z wyjątkiem Raya Wilkinsa i uwielbianego Joe Jordana. Z kolei Luther Blissett po przeprowadzce do Włoch zasłynął jako piłkarski „kelner”, stając się symbolem niskiego poziomu angielskiego stylu gry.
Włosi niezmiennie wychodzili z założenia, że to ich liga jest najlepsza na świecie. Nie ulega wątpliwości, że Serie A od zawsze była bardzo wymagająca. Wychowani w niej obrońcy i bramkarze są po prostu najlepsi na tej planecie, a wpajana piłkarzom taktyka to połączenie sprytu i brutalności. Zwycięstwo lub przegrana to we Włoszech kwestia życia lub śmierci, dlatego jeśli napastnik zdoła okiwać przeciwnika, musi zostać powalony na ziemię. „Faul taktyczny” to niemal zwrot określający styl życia włoskich obrońców i nie można go mylić z „bezmyślnym faulem”, z którego drużyna nie odnosi żadnego pożytku. Zdobycie korony króla strzelców jest tam nie lada osiągnięciem. Do niedawna było o to jeszcze trudniej, ponieważ jeśli piłka po strzale na bramkę choćby otarła się o obrońcę, gola uznawano za samobója. Ian Rush, który przez ponad 10 lat spędzonych w lidze angielskiej dał się poznać jako niezwykle skuteczny napastnik, zdołał zanotować jedynie siedem trafień w ciągu całego sezonu rozegranego w barwach Juventusu. Po wdrożeniu idei pressingu na boisku zostawało jeszcze mniej miejsca dla piłkarzy nazywanych fantasista – geniuszy techniki, którzy zdobywali bramki po poetyckich zagraniach. Konsekwencją tego była banicja całego pokolenia „cyrkowców”, którzy stali się bohaterami za granicą: Gianfranco Zoli, Benito Carbone czy Paolo Di Canio. Nawet genialny Roberto Baggio musiał walczyć o miejsce w składzie Milanu po rozstaniu z Juventusem w 1995 roku. Jakiś czas później wolał czarować na prowincji, najpierw w Bologni, a potem w Brescii. Włoski futbol stworzył wielu świetnych piłkarzy, ale tylko nieliczni mieli szansę wykazać się w najlepszych klubach. Zwycięstwo – za wszelką cenę – było zbyt ważne, by móc pozwolić sobie na luksus posiadania w składzie bajecznie grających zawodników wyłącznie po to, by cieszyli oko.
Poza tym ogromną presję wywierały media, prezydenci, a przede wszystkim kibice, organizujący się od lat 60. w grupy gotowe odpowiedzieć ogniem, jeśli tylko na boisku sprawy zaczynały przybierać zły obrót. W samym tylko sezonie 1998/99 Inter zwolnił aż czterech trenerów, głównie w konsekwencji protestów ultrasów. Czternastego grudnia 2000 roku rozwścieczeni fani nerazzurrich obrzucili koktajlami Mołotowa autokar drużyny wiozący piłkarzy. W 2003 roku wściekli kibice Napoli zasypali kamieniami samochód kapitana ich drużyny, kiedy ten jechał autostradą, a w tym samym sezonie dwa mecze przerwano przed czasem z powodu rozrób na trybunach. W lutym 2007 roku zamknięto stadiony w całym kraju, po tym jak policjant Filippo Raciti zginął w wyniku zamieszek wywołanych przez kibiców podczas i po zakończeniu meczu derbowego na Sycylii pomiędzy Catanią a Palermo. W listopadzie tego samego roku w Rzymie i innych miastach doszło do starć ulicznych w wyniku śmierci 26-letniego Gabriele Sandriego, kibicującego Lazio rzymskiego DJ-a, który zginął od policyjnej kuli w drodze do Mediolanu, gdzie miał obejrzeć mecz z trybun. Funkcjonariusz Luigi Spaccarotella strzelał wówczas w kierunku auta wyjeżdżającego ze stacji benzynowej przy autostradzie, po domniemanym starciu kibiców Lazio i Juventusu. Kula trafiła w szyję Sandriego, siedzącego na tylnym siedzeniu pojazdu. Był ranek, 9:18.
Dzisiaj również trudno lekceważyć potęgę kibiców. Ultrasi często protestują, nie wspierając swojej drużyny lub wręcz nie przychodząc na stadion. Często też wywieszają banery z hasłami obrażającymi poszczególnych piłkarzy, kibiców przeciwników, prezydentów i trenerów. Tysiącami oglądają treningi, a miliony z nich zasiadają przed telewizorami lub radioodbiornikami podczas meczów. Włochy to kraj, gdzie najbardziej poczytnym dziennikiem jest wciąż „La Gazzetta dello Sport” (oraz dwie inne gazety sportowe[3], nie wspominając o licznych miesięcznikach traktujących o futbolu) i gdzie jeszcze niedawno rzesze ludzi każdego tygodnia obstawiały wyniki w Totocalcio[4], wydając najpierw miliardy lirów, a później euro. Calcio to już od dawna nie tylko gra sportowa. Tak naprawdę czasami trudno nazwać je sportem. To bez wątpienia ogromny biznes. Można określić je wręcz mianem religii, której podstawowymi zasadami są całkowite oddanie i obsesja. Kiedy przyjechałem do Włoch, zasada fair play wydawała mi się zupełnie obca tamtejszej lidze. Symulowanie fauli było powszechną i praktycznie nietępioną przez nikogo praktyką – jeśli tylko przynosiła efekt. Co więcej, komentatorzy niejednokrotnie chwalili „wyrachowanie” i „spryt” takiego niesportowego zachowania. Nie istniał żaden kodeks moralny. Racja była zawsze po stronie zwycięzców. Przegrywający zawsze się mylili.
W latach 90. prędko zrozumiałem, że we Włoszech piłka nożna to nie tylko sportowy fenomen dla mas, ale również coś, co znacząco wpływa na politykę, kulturę i trendy społeczne. Praktycznie niemożliwe było zrozumieć Włochy, nie pojmując calcio – i vice versa. W przekonaniu tym utwierdziłem się w 1994 roku, kiedy Silvio Berlusconi w dramatycznym stylu wszedł do polityki z partią Forza Italia, zawdzięczającą nazwę stadionowej, a jego przemówienia i rozmowy były przepełnione terminologią piłkarską. Cytując jego niektóre zwroty, Berlusconi „wszedł na boisko” i „stworzył drużynę”, wykorzystując swoje sportowe sukcesy do umocnienia własnej pozycji na arenie politycznej. Włoski futbol i polityka nie tylko były ze sobą powiązane; funkcjonowały w symbiozie i nie miało się pewności, czy istnieje między nimi jakikolwiek rozdział. Już tylko ten fakt byłby dobrym powodem do studiowania historii włoskiego futbolu i opowiedzenia o niej. Jeśli dodać do tego piękno gry, płynącą z niej pasję oraz dyskusje, jakie wywołuje każdego dnia wśród milionów ludzi, pokusa opisania tej historii staje się nieodparta.
W maju 2006 roku Włochów pochłonęły wydarzenia, które wywołały jeden z największych skandalów w historii sportu, lepiej znane jako Calciopoli, określane również od czasu do czasu mianem „Moggiopoli”[5], od nazwiska ich głównego bohatera, Luciano Moggiego. Kilkanaście tygodni później piłkarska reprezentacja Włoch zdobyła swój czwarty Puchar Świata. Żaden pisarz nie śmiałby mieć nadziei na tak niezwykłą kombinację sukcesu i nędzy, umiejętności i korupcji.
W trakcie pisania tej książki czułem się czasem niczym Malcolm McDowell z Mechanicznej pomarańczy. Byłem zmuszony do oglądania rzeczy, które przyprawiały mnie o mdłości. Nie sądziłem, że to możliwe, ale prawie odkochałem się w piłce. Po niezliczonej ilości dyskusji, pomeczowych wywiadów, wypowiedzianych banałów, przemocy, rasistowskich przyśpiewek, histerycznych protestów, symulek na boisku, stronniczych sędziów i skorumpowanych prezydentów miałem niemal dość. Do tego, niczym w geście ostatecznego starcia, 26 lat po Bradym Juventus zatrudnił Patricka Vieirę, kolejnego bohatera Arsenalu. Nie wystarczyło to jednak, bym zrezygnował ze śledzenia calcio. Ciągle do niego wracałem i co jakiś czas znów wszystko nabierało sensu. Na przykład oglądanie zdobywającego swoją 200. bramkę Roberto Baggio, obserwowanie jednego z potężnych strzałów Francesco Tottiego czy też Liliana Thurama, który przejmuje piłkę po raz tysięczny w karierze, podnosi wzrok i podaje ją w niezwykle elegancki sposób do kolegi z drugiej linii. Właśnie te chwile, jak i wiele innych, po raz kolejny sprawiały, że futbol był piękną grą. Dziś nie da się już określać go w ten sposób, zwłaszcza we Włoszech, ale jeszcze nie wszystko stracone.