Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 10

ROZDZIAŁ 7
MEIDUA

Оглавление

Powietrze na zewnątrz było chłodniejsze, a tumult dobiegający z Kolosso odległy i stłumiony. Popołudnie chyliło się ku wieczorowi, a ciężkie, blade słońce zniżało się, czerwieniejąc z wolna nad niskimi wieżami Meidui. Akropol z naszym czarnym zamkiem majaczył w oddali jak burzowa chmura. Byłem sam. Mężczyźni i kobiety na ulicach biegnących od areny i terenów cyrku mogliby należeć do jakiegoś innego gatunku, tak odlegli mi się wydawali.

Być może ojciec miał rację, wątpiąc we mnie. Skoro nie mogłem znieść przemocy w Kolosso, jakże można było oczekiwać, że będę zdolny do rządzenia prefekturą tak jak on? Jakże można było oczekiwać, że zdołam dokonywać twardych i krwawych wyborów, które są istotą panowania? Gdy tak oddalałem się od koloseum, przechodząc obok hipodromu i wielkiego bazaru, moje myśli skierowały się ku rodowi Orinów i ku zrujnowanym pałacom na Linon, pół systemu planetarnego od nas. Pomyślałem, że nie byłbym zdolny do czegoś takiego, że nie miałbym w sobie dość siły i okrucieństwa. Pomyślałem o martwych niewolnikach, o bucie gladiatora rozgniatającym pobielone ciało, aż pod jego naciskiem pękła czaszka. Przyspieszyłem, pragnąc poruszać się dostatecznie prędko, aby opuścić ten świat.

Zaraz za terenami cyrku miasto wznosiło się ku wzgórzom, uliczne lampy były już zapalone, a wieże rzucały głębokie cienie na wąskie uliczki. W górze przeleciał wahadłowiec, a w oddali dostrzegłem na niebie kondensacyjną smugę wzbijającej się rakiety. Chciałbym znaleźć się na jej pokładzie i lecieć dokądś, dokądkolwiek, byle gdzie indziej. Wiedziałem, że powinienem już wracać – przynajmniej do mego wahadłowca, jeśli nie do loży i igrzysk – ale myśl o powrocie do koloseum, o oglądaniu krwawych popisów Crispina napełniała mnie niepokojem. Zatrzymałem się na chwilę w cieniu łuku triumfalnego, przyglądając się przejeżdżającym powoli gruntojazdom, które lawirowały w gęstym tłumie pieszych w pobliżu koloseum.

Silny poryw wiatru powiał zza zakrętu drogi, niosąc ze sobą zapach soli i krzyki morskich ptaków. Lekki chłód dogasającego dnia pod koniec lata był na tyle przenikliwy, że szczelniej otuliłem się żakietem. Postanowiłem iść do domu, nie przejmując się ojcem i tym, co miałby do powiedzenia na ten temat. Do zamku nie było daleko: kilka mil na zachód i północ w górę krętych uliczek wijących się między wapiennymi urwiskami, aż do schodów i Rogatej Bramy.

Ruszyłem więc esplanadą wzdłuż rzeki Redtine aż do wodospadów z ich wielkimi śluzami. Rzeka pełna była małych rybackich dżonek i ciężkich barek transportujących towary z góry rzeki. Głosy ludzi niosły się daleko nad wodą, hałaśliwe i ostre. Zwolniłem na chwilę, patrząc na małą galerę z osadą biedaków wiosłujących pod prąd wielkiej, powolnej rzeki, ku dalekim górom. Słyszałem donośne okrzyki ich nadzorcy i takt wybijany na bębnie.

– Wiosłujcie do domu, chłopy – rozlegały się w jednostajnym rytmie wciąż te same słowa. – Wiosłujcie do domu.

Zatrzymałem się na moment, by przyjrzeć się temu staromodnemu stateczkowi, zanim jego widok przesłonił mi jakiś zbiornikowiec. Pańszczyźniani chłopi nie mieli z nim szans. Nie wolno im było korzystać z technologii zarezerwowanych dla pracowników naszych gildii, musieli więc w pocie czoła radzić sobie siłą własnych ramion.

Przemknęło mi przez myśl, by zawrócić i ruszyć ku nabrzeżom i rybnym targom, gdzie często zaglądałem jako dziecko. Był tam w jakimś narożnym sklepiku Nippończyk, który zwijał w rolki paski ryby z ryżem, a w Dolnym Mieście występowali treserzy, którzy szczuli na siebie różne zwierzęta. Ale cały czas byłem świadom niebezpieczeństwa, na jakie byłem narażony jako młody palatyn, przechadzając się tak otwarcie ulicami w kosztownym stroju odpowiednim do mojej pozycji. Obróciłem sygnet na kciuku do wnętrza dłoni i zacząłem się bawić cienką bransoletą mego terminala. Instynkt podpowiadał mi, żeby wezwać wsparcie, a przynajmniej powiadomić Kyrę, że nie spotkam się z nią przy wahadłowcu.

Dbałem jednak o swoją niezależność, jak wszyscy młodzi ludzie w trudnym okresie swego życia. Odwróciłem się plecami do rzeki, odczekałem, aż gruntojazdy przejadą, po czym przeszedłem przez główną ulicę i podążyłem krętą drogą w górę wzgórza, mijając witryny sklepów i stragany sprzedające wytwarzane przez Zakon produkty oraz ikony bóstw z barwionego plastiku i fałszywego marmuru. Grzecznie odmówiłem jakiejś kobiecie, która zaoferowała, że splecie mi warkocz, a potem zignorowałem jej gniewne krzyki, że ktoś z takimi długimi włosami musi być katamitą. W tamtych czasach męska moda zalecała noszenie krótkich włosów, jak u Crispina i Robana, ale ja – i być może była to jedna z przyczyn, że jako dziedzic poniosłem klęskę – wolałem nie kierować się gustem gawiedzi. Chciałem powiedzieć tej babie, że ich archon również nosi długie włosy, ale się powstrzymałem i pozwoliłem jej drzeć się w kącie.

Jak rzekłem, czułem się niemal przedstawicielem innego gatunku. Z powodu długiej historii modyfikacji genetycznych mojej rodziny byłem – pomimo skromnej postury – wyższy od większości mijanych plebejuszy, miałem też czarniejsze włosy i bielszą cerę. Choć w gruncie rzeczy wciąż byłem dzieckiem, mając dwadzieścia standardowych lat, czułem się stary w porównaniu z tymi przedwcześnie postarzałymi kupcami i robotnikami, mimo iż wiedziałem, że te pomarszczone twarze i dłonie o suchej, pogrubiałej skórze nie są dużo starsze od moich. Ciała już ich zdradziły. Być może sprawiło to barbarzyństwo Kolosso, a może moje uczucia zmąciło to, co wydarzyło się potem, ale wspominając tę chwilę, pamiętam twarze Meiduańczyków jako swoiste karykatury. Każda z nich wyglądała jak dziecięcy rysunek albo prymitywna rzeźba wykonana przez kogoś, kto ma zaledwie blade pojęcie o tym, jak powinien wyglądać człowiek. Mieli krzaczaste brwi i głębokie pory w skórze, oleistej, plamistej i ogorzałej od słońca, wyglądającej tak, jak moja nigdy nie będzie wyglądać. Nie zastanawiałem się wtedy, kto z nas jest prawdziwszym człowiekiem. Ja z moimi udoskonalonymi przez Kolegium genami i królewskim wyglądem? A może to oni byli bardziej ludzcy ode mnie, bo ich stan był stanem naturalnym? W owym czasie uważałem, że to ja, ale podobnie jak w tej opowieści o kapitanie, który nieustannie naprawia swój statek deska po desce, aż znów jest on nowy, mimowolnie zastanawiam się, ile linijek człowiek może napisać krwią, zanim przestanie być człowiekiem.

Następna ulica wiła się w górę i w prawo, a ściany budynków z wapienia i szklane fasady wyrastały po bokach przemyślnie obwieszone winoroślą, choć nie była to właściwa pora roku, by przynosiła owoce. Minąłem biura rozmaitych importerów oraz plac, przy którym ludzie z gminu mogli zapłacić, by ktoś wymienił im zepsute zęby. Ich zęby bowiem nie odrastały i były wielce niedoskonałe, jak mi mówiono. Zawsze uważałem, że to dziwne, ale teraz pomyślałem o pani dyrektor Feng i jej implantach z nierdzewnej stali. Dlaczego wybrała takie, skoro dostępne są białe? Myśl ta tak mnie zaabsorbowała, że nie rozpoznałem warkotu motoru ani nie spodziewałem się wymierzonego we mnie uderzenia, zanim trafiło mnie w plecy.

Straciłem oddech i ze stęknięciem upadłem na płyty chodnika, przygniatając ciałem swój długi nóż. Plecy mnie bolały i zdołałem tylko sięgnąć pod siebie, po czym podniosłem się na kolana. Nazbyt czarne włosy opadły mi na twarz i nagle zrozumiałem użyteczność krótkiej broni Crispina. Prawie mnie to rozśmieszyło, ale zbyt duża część mego umysłu była zajęta tym, co się działo. Ale gdzie podziała się ulica z winoroślą, którą krótko przedtem podziwiałem? Musiałem się zamyślić i skręcić w szeroką ulicę, która przecinała ją prostopadle i zmierzała prosto w górę ku ścianom urwisk i do naszego akropolu. Wysoko ponad nim wieże Diablej Siedziby wyglądały jak wypiętrzony pałac jakiegoś niespokojnego boga.

Z daleka dosłyszałem dzwony Zakonu, które zaczynały bić o zachodzie słońca, a głosy kantorów, wzmocnione przez potężne głośniki w świątyniach i na wolno stojących słupach, zaczęły wzywać na modlitwę.

– Bierz go, Jem! – krzyknął ktoś.

Coś ciężkiego i metalowego uderzyło o kamienie, a ja odwróciłem się i w samą porę ujrzałem dużego mężczyznę na napędzanym silnikiem spalinowym motocyklu, który właśnie dodawał gazu, wypuszczając w powietrze trujące spaliny. Skąd wziął to urządzenie – czy gdzieś na czarnym rynku czy może w jakiejś firmie handlującej motorami – nie miałem pojęcia. W dłoni trzymał długą rurkę, a z jego pozycji wnosiłem, że właśnie stuknął nią o ziemię. Rurka musiała też być tym przedmiotem, którym mnie uderzono. Ale to twarz mężczyzny przyciągnęła moją uwagę. Lewe nozdrze było urwane, wycięte do kości, tak że całość wyglądała okropnie w świetle ulicznych lamp. Natomiast na czole wypisane miał słowo, które czarnymi literami obwieszczało, jakiej zbrodni się dopuścił: NAPAD.

– Łap go! – wrzasnął inny.

Przeniosłem uwagę tam, gdzie na końcu ulicy czekali na motorach dwaj inni mężczyźni, zagrzewając do działania swego kamrata z rurką. Podniosłem rękę, chwiejnie wstając na nogi.

– Ustępuję! – zawołałem, pamiętając o lekcjach, jakich mi udzielano na temat takich sytuacji, po czym dyskretnie wcisnąłem kciukiem przycisk alarmowy mego nadgarstkowego terminalu. – Ustępuję. – Mętnie przypomniałem sobie instrukcje z dzieciństwa, które nakazywały poddać się, gdy się było nieuzbrojonym lub przeciwnik miał znaczną przewagę i liczył na okup. Każdy palatyński ród honorowałby coś takiego jako część reguł poine.

Ale ci tutaj nie byli palatynami.

– Pieprzyć to! – stwierdził jeden z dwóch mężczyzn za mną. – Pieprzyć ustępowanie.

Drugi dorzucił:

– Jesteś zbokiem, co? W takich drogich ciuszkach, co? – Przeciągnął językiem po krzywych zębach. – I założę się, że masz przy sobie kupę pieniążków.

Żadna odpowiedź, jakiej mogłem udzielić, nie zaspokoiłaby tej chciwości. Miałem tylko sekundy na rozejrzenie się wokół. Mężczyzna z rurką otworzył zawór przepustnicy motocykla, tylne koło zaczęło kręcić się w miejscu, wzbijając pył i żwir z ulicy. Potem zaś ruszył jak rakieta w moją stronę, biorąc zamach do kolejnego uderzenia. Wszystkie lata treningów umknęły mi w tym momencie i po prostu zatoczyłem się w bok, na chodnik, mając nadzieję, że krawężnik spowolni napastnika. Podczas całej szamotaniny udało mi się nacisnąć przycisk przy pasie i poczułem cichy szum otaczającej mnie kurtyny energetycznej. Dźwięki wokół mnie były teraz stłumione, ale uświadomiłem sobie też, że nawet na motorze mój prześladowca będzie zbyt powolny, by kurtyna mogła zadziałać. Pole Royse’a aktywowało się znacznie powyżej szybkości, z jaką człowiek mógł się poruszać. Obroniłoby mnie, gdyby któryś z tych łajdaków miał strzelbę, ale przed tym kawałkiem rurki? Nie.

Uderzenie nie dosięgło celu, więc mężczyzna wprowadził pojazd w poślizg i zawróciwszy, ruszył na mnie ze śmiechem. Powinienem odbiec, ale zamiast tego stanąłem jak wryty, wyjąwszy sztylet. Miał zaledwie długość przedramienia, a jego mlecznobiała klinga połyskiwała blado w świetle latarni.

– Kto was nasłał? – zapytałem, przykucnąwszy w obronnej pozycji. W jakiś absurdalny sposób umysł podsunął mi scenę drażnienia azhdarcha, którą widziałem tego popołudnia, ale uświadomiłem sobie zaraz, jak niewiele tamta sytuacja ma wspólnego z moją. Fruwający ksenobit z łatwością pokonywał uzbrojonych gladiatorów. To zaś bardziej przypominało dawne walki byków, które nadal urządzano podczas Kolosso, gdy brakowało ciekawszych potworów. A ja byłem biednym matadorem, nawet bez porządnej szpady. – Kto was nasłał? – powtórzyłem, tym razem bardziej wyzywająco niż pytająco.

Pozostali dwaj mężczyźni ruszyli na mnie na motorach, jeden z pałką prefekta, drugi z aluminiowym kijem w rodzaju tych, jakich dzieci używają do wybijania piłek. Rzuciłem się naprzód, licząc, że sprawdzi się strategia szermiercza polegająca na nagłym skróceniu dystansu i obronię się przed tym atakiem. Zadziałała tylko w niewielkim stopniu. Po chwili leżałem jak długi na wznak. Płasko jak prześcieradło, rzec by można. Przetoczyłem się i podniosłem na kolana, potem wstałem i klepnąłem dłonią w guzik alarmowy terminala. Roban musiał już odebrać mój sygnał, podobnie jak Kyra i pozostali strażnicy. Spróbowałem wyobrazić sobie tłum peltastów pchających się do wahadłowca Kyry oraz ich energetyczne lance, otwarte jak pudełka z biżuterią, przestawione w tryb ataku.

– Zabierz mu pierścienie, Zeb! – powiedział mężczyzna z rurką. – Widzisz jeszcze jakieś rzeczy?

Nie, uświadomiłem sobie od razu. Nie mężczyzna. Chłopak. Moi napastnicy byli dziećmi. Efebowie, nie starsi od Crispina, z twarzami porośniętymi smutnym, rzadkim meszkiem i ze śladami po trądziku. Zwyczajne uliczne szczury. Gang. Ale skąd wzięli te motory? Takie rzeczy nie były tanie, rzecz jasna, nawet jeśli nie zostały zakazane przez Zakon.

Zakon… ich piekielne świątynne dzwony biły teraz w całym mieście, a powyżej, w Diablej Siedzibie, Eusebia przygotowywała się do wieczornej Elegii. Ludzie modlili się albo jakoś inaczej czcili rozlew krwi, jaki dokonał się podczas Kolosso. Wyobraziłem sobie Crispina stojącego na zakurzonej arenie w deszczu różanych płatków sypiących się z góry na niego i zabitych przeciwników. Gdzieś tam sir Roban będzie próbował zlokalizować moje położenie, ale w maleńkim wirze bezpośrednio otaczającego mnie chaosu świat nie uległ zmianie.

Wyciągnąłem przed siebie nóż.

– Walczcie uczciwie! – zawołałem głupio i naiwnie. To nie był pojedynek, nie było sędziego, ataków i wycofań, walki jeden na jednego odpowiednio dobraną bronią, gdzie wynik zależy od umiejętności.

– Myślałem, że się poddałeś! – powiedział jeden z nich, może Zeb. Nie zorientowałem się, który jest który. Dwaj za moimi plecami podsunęli się bliżej na motorach z silnikami na jałowym biegu. – Sukinsyn mieszka pewnie w jakimś pałacu z wieżą w tej bogatej dzielnicy i mówi o uczciwości. – Chłopak splunął. – Walnij go jeszcze raz, Jem. To nie jego teren.

– To jest moje… – Chciałem powiedzieć „miasto”, kiedy ten większy z rurką ruszył prosto na mnie. Rzuciłem się w bok, próbując przy tym zamachnąć się nożem. Zbyt wolno. Rurka uderzyła mnie w rękę tuż powyżej nadgarstka i nóż wypadł mi z dłoni. Zawyłem i opadłem na kolano. Już wiedziałem, że mam złamaną rękę.

Dwaj pozostali krzyknęli triumfalnie i zeskoczyli z motorów. Przyciskając złamaną rękę do piersi, macałem po betonie, szukając noża.

– Zostaw to! – Ktoś złapał mnie z tyłu za żakiet.

Wykręciłem się i zdrową ręką rąbnąłem wieśniaka w szczękę. Usłyszałem wrzaski i wyszczerzyłem zęby w uśmiechu satysfakcji, dysząc ciężko. Drugi chłopak warknął ze złością i natarł na mnie. Wspomniawszy Crispina i to, że walczyłby tak samo w podobnej sytuacji, wyprowadziłem kopnięcie między nogi tamtego. Skrzywił się z bólu i zatoczył do tyłu, dając mi dość czasu na odzyskanie noża. Złapałem go chwilę przedtem, nim ten z rurką ponownie włączył się do bitki.

Wiedziałem, że nie zdołam wygrać. Może z dwiema zdrowymi rękami dałbym radę pokonać tych trzech chuliganów w krętych uliczkach. Może. Gdybym był odpowiednio uzbrojony, choćby w miecz? Z pewnością. Ale tak? Połamany i osaczony, mając tylko nóż? Mogłem jedynie grać na czas. Miałem szczęście, bo tamci wpadali na siebie i można by rzec, przeszkadzali sobie bardziej niż trzej imperialni legioniści. Stałem więc, zapominając o całym swoim wychowaniu i wykształceniu, jak ci, którzy porzucają cywilizację i żyją niczym zwierzęta.

Ten z rurką, zdaje się Jem, ruszył na mnie pierwszy. Zrobiłem unik, cofając się, ale trafiłem na drugiego, który zaszedł mnie z tyłu. Uderzyłem go, ale ze złamaną ręką byłem zbyt nieporadny i powolny. Potrafiłem wiele rzeczy, ale walka lewą ręką do nich nie należała. Coś rąbnęło mnie w plecy – pałka lub kij – na chwilę pozbawiając oddechu. Potknąłem się i upadłem, a wtedy czyjś but kopnął mnie mocno w żebra. Resztka powietrza uciekła mi z płuc. Łapiąc oddech, próbowałem wstać. But kopnął mnie w zdrowy nadgarstek, nie tak mocno, żeby go złamać, ale wystarczająco, żeby wytrącić mi nóż. Na moment straciłem przytomność. Musieli kopnąć mnie w głowę. Coś znowu spadło na moje plecy, ale dotarło to do mnie jak odległy strzał armatni. Miałem wrażenie, że mój duch próbuje wstać, podczas gdy ciało osuwa się w niebyt i w ciemność. Powróciła mi mętna świadomość i dosłyszałem, jak jeden z głosów syknął:

– To cię powinno nauczyć, żebyś tu nie łaził, jakbyś był naszym właścicielem!

– Zabierz mu pierścienie, Zeb!

– Ma też terminal, zwijamy go!

Ręce ściągnęły mi sygnet z lewego kciuka i zaczęły się szamotać z magnetycznym zapięciem terminala. Potem usłyszałem:

– Chłopaki, mamy przesrane. Patrzcie. – Uśmiechnąłem się w duchu, bo moja twarz wciąż była wciśnięta w chodnik. Wiedziałem, że pokazuje tamtym mój pierścień. – To pieprzony Marlowe. Mamy przesrane.

Znów spróbowałem się uśmiechnąć, ale moje wargi nie zareagowały. Pierścień palatyna jest wszystkim. Zawiera w sobie jego tożsamość, jego genetyczną historię, jego tytuły, prawa do osobistego majątku. Gdyby go zabrali i próbowali użyć gdziekolwiek na Delos, ludzie mego ojca lub matki by ich znaleźli.

Głupcy.

Nie widziałem już nic poza ciemnością, miałem absolutną pewność, że nie żyję. Rządzić będzie Crispin. Teraz to bez znaczenia. Niech bierze sobie tron, swoje miejsce w Imperium. Niech ojciec potem żałuje swego wyboru. Było mi już wszystko jedno.

Niektórzy scholiaści uczą, że każde doświadczenie jest jedynie sumą jego części. Że nasze życie można sprowadzić do zestawu równań, że można je rozłożyć na czynniki, zważone, zrównoważone i zrozumiane. Wierzą, że wszechświat jest tylko jednym z obiektów, my zaś jesteśmy obiektami wśród innych obiektów. Że nawet nasze emocje są jedynie elektrochemicznymi procesami zachodzącymi w naszych mózgach, akcesoriami będącymi pod presją Krwawej Ewolucji. Dlatego scholiaści usiłują osiągnąć stan apatheia, wolność od emocji. To ich wielka wada. Ludzkie istoty nie zamieszkują świata wypełnionego przedmiotami, a nasza świadomość nie ewoluuje po to, by przebywać w takim miejscu.

Żyjemy w opowieściach i w tych opowieściach pozostajemy pod działaniem zjawisk, które nie podlegają mechanizmom czasu i przestrzeni. Strach i miłość, śmierć i gniew, a także mądrość są w takim samym stopniu częściami naszego wszechświata jak światło i grawitacja. Starożytni nazywali je bogami, ponieważ jesteśmy ich stworzeniami, ukształtowanymi przez wiejący od nich wiatr. Przesiej piaski wszystkich światów i pył przestrzeni między nimi, a nie znajdziesz tam ani jednego atomu strachu, nawet grama miłości czy odrobiny nienawiści. A jednak tam są, niewidzialne i niepewne jak najmniejsze kwanty, rządzące się prawami będącymi poza naszą kontrolą.

A jaka jest nasza odpowiedź na ten chaos?

Budujemy imperium większe niż jakiekolwiek inne w znanym nam wszechświecie. Zarządzamy tym uniwersum, kształtując jego zewnętrzną naturę w zgodzie z wewnętrznym prawem. Nazywamy naszego imperatora bogiem, żeby dbał o nasze bezpieczeństwo i kontrolował chaos natury. Cywilizacja jest rodzajem modlitwy: żebyśmy dzięki właściwym działaniom sprowadzili pokój i równowagę, które są pragnieniem każdego zacnego serca. Ale natura jest oporna, bo nawet w środku takiego miasta jak Meidua, w tak cywilizowanym świecie jak Delos, młody człowiek może po prostu skręcić w złą stronę i zostać napadnięty przez bandę zbójców. Żadna modlitwa nie jest doskonała, ani żadne miasto.

Nagle zrobiło się bardzo, bardzo zimno.

Pożeracz Słońc

Подняться наверх