Читать книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio - Страница 17
ROZDZIAŁ 14
STRACH JEST TRUCIZNĄ
ОглавлениеNie opuszczałem mego pokoju przez trzy dni, rozkazawszy służbie, by przynosiła mi posiłki i sprzątała po nich. Nie wydaje mi się, żebym mówił wtedy cokolwiek, i nawet gdyby zamknięto mnie w którymś z więzień Zakonu, nie mógłbym bardziej czuć się więźniem. Zimny, oślizgły strach trzymał mnie w swoim uścisku, zatruwając przeświadczeniem, że zaraz zginę. Z pewnością agenci ojca zabrali moją książkę z obciążającym mnie listem, działając na podstawie podejrzeń lub dowodów, które znaleźli w nagraniach ochrony z czasów, gdy Gibson nie był dostatecznie ostrożny. Nawet nie przeczytałem tego listu. Nie miałem szansy. „Do tych pomysłów nie należy stawianie na wspaniałomyślność piratów”, powiedział. Gibson nie kontaktowałby się z Extrasolarianami. Jakżeby mógł? Teoria ojca, że działał w jakimś układzie zawartym z pokładowym scholiastą, żeby mnie wykraść niepostrzeżenie, wydawała się bardziej prawdopodobna. Oddałbym wszystko, żeby móc przeczytać ten list, żeby poznać prawdziwy plan Gibsona. Jego zagrożony plan, poprawiłem się w myślach. Jakiekolwiek kontakty uruchomił, jakiekolwiek sugestie zawarł w liście, wszystko znalazło się w rękach agentów ojca. Te drzwi były dla mnie zamknięte. Scholiaści nigdy nie przyjęliby mnie bez listu polecającego od któregoś spośród nich.
A zatem pozostanie mi wstąpić do Zakonu. Poznać ich próżne modły i puste rytuały. Nauczyć się procedur inkwizycyjnych i protokołów przesłuchań. Zostać specjalistą od tortur i propagandystą. Zobaczyłbym wszechświat, o jakim marzyłem, ale tylko po to, żeby gnieść go pod obcasem. Sama ta myśl była trucizną. Przeżyłem tragicznie długie życie, dostatecznie długie, żeby poznać zło, jakie czynią, i przyczyny, dla których je czynią. Widziałem heretyków palonych na stosach i krzyżowanych setkami, widziałem lordów niszczonych przez Inkwizycję i rozległe imperia kłaniające się przed Synodem i jego kaprysami. Ci, którzy rządzą rodzajem ludzkim, bronią go rzekomo przed grzechami i niebezpieczeństwami zaawansowanych technologii, sami korzystają z technologii równie grzesznych jak te, które zwalczają.
Była to hipokryzja, a ja brzydziłem się tak mocno, jak tylko młody człowiek może się brzydzić grzechami starości i establishmentu. W swym młodzieńczym krytycyzmie pojąłem tę oto prawdę: że włodarze Zakonu, choć tyle mówią o wierze, tak naprawdę nie wierzą w nic. Popełniali podstawowy błąd ateisty: myśleli, że istnieje jedynie władza, a cywilizacja tworzy się dzięki wykorzystywaniu niewinnych przez potężnych. Że nie ma zła w tym myśleniu, i to była istota ich fałszywej religii. Nie mogłem więc zostać ich kantorem ani przeorem.
Wszystko jednak wskazywało, że nim zostanę.
Dzień mego wyjazdu zaświtał paskudny jak wszystkie inne, które widziałem: pochmurny, z zapowiedzią burz. Miałem wsiąść do suborbitalnego wahadłowca i polecieć na południe, do letniego pałacu mojej babki w Haspidzie, aby zobaczyć się z matką, wiedząc przy tym, że to nasze ostatnie spotkanie. Ojciec nie przybył, żeby się ze mną pożegnać, ani sir Felix, ani żaden ze starszych doradców. Delikatny deszcz zmoczył płytę lotniska znajdującego się daleko poza murami i miastem, gdzie kończyły się przedmieścia. Crispin miał lecieć ze mną, równie niecierpliwy i chętny, żeby wyrwać się choć na krótko z Diablej Siedziby.
Diabla Siedziba majaczyła na horyzoncie czarną smugą nad zamglonymi światłami Meidui. Ostry wiatr wiał od równin w stronę wschodnich wydm i łysych wapiennych formacji skalnych, które wyglądały z dala jak wraki morskich statków. Szarpał moim długim żakietem i łomotał daszkiem nad naszymi głowami. Beton ciemniał na deszczu.
– Gotów na pożegnanie z matką? – zapytał Crispin.
– Co?
– Czy jesteś gotów polecieć tam i zobaczyć się z matką? – powtórzył, obserwując mnie spod równych brwi, między którymi widniała cienka zmarszczka. Zastanawiałem się, czego wypatruje na mojej twarzy, a paranoja, która opanowała mnie w ostatnich dniach, podczas odosobnienia, jakie sam sobie narzuciłem, sparaliżowała mi mięśnie. Przez chwilę miałem wrażenie, że słyszę Gibsona, który przestrzega mnie, że strach jest trucizną.
Zapanowałem więc nad strachem i odpowiedziałem:
– Czy gotów? Owszem, jak sądzę. Jestem zaskoczony, że też jedziesz.
Crispin klepnął mnie w ramię.
– Żartujesz? Uwielbiam letni pałac. Poza tym – dodał konspiracyjnym szeptem, nachylając się ku mnie – w domu panuje teraz niezły bałagan. Chyba wiesz o tym? – Popatrzyłem na Crispina, niepewny, co odpowiedzieć. Wydawało mi się, że się skurczył. Ten odziany w zbroję gladiator, którym był podczas Kolosso, stał się nagle tylko moim młodszym bratem. Patrzyłem na niego zbyt długo, bo uniósł gęste brwi i zapytał: – Co?
Starannie odsunąłem z twarzy czarny jak atrament kosmyk włosów, odwróciłem się i wsunąłem ręce do głębokich kieszeni żakietu. Palce dotknęły sztywnej krawędzi uniwersalnej karty ukrytej pod podszewką. Była już bezużyteczna. Scholiaści nie przyjmą do nowicjatu nikogo, kto nie ma listu polecającego od kogoś z ich wspólnoty, do tego, jak wymagała tradycja, napisanego odręcznym pismem, specjalnym cyfrowym kodem znanym jedynie scholiastom. Przełknąłem ślinę i potrząsnąłem głową, co sprawiło, że praca nad kosmykiem poszła na marne.
– Nie chcę lecieć.
– Co? Wolisz tu zostać? – Crispin zmarszczył nos, zerkając na dekadę strażników stojących na baczność nieopodal. – Wiele nie stracisz. – Zacisnąłem zęby. Miałem ochotę go uderzyć, zburzyć jego jowialną pewność siebie. Ale dostrzegłem to w obojętnym wzruszeniu jego ramion: nie chciał rządzić. – Mam nadzieję, że ojciec osiągnie, co sobie zamierzył. Wiedziałeś, że stara się o baronię w Mgławicy? Powiedział, że nasz ród mógłby się przenieść do innego świata, kiedy ja… no dobrze. – Przerwał, świadom tego, że jego sukcesja może być dla mnie drażliwym tematem.
W strugach deszczu pojawił się wahadłowiec. Opadł na płytę lotniska jak kruk na ścierwo, a jęk zmniejszanego ciągu silników zagłuszył szum deszczu. Czułem pustkę w żołądku, która rozbrzmiewała takim echem jak w opuszczonej świątyni. Takie osamotnienie czułem w życiu wiele razy, ale równie dojmujące tylko raz: w lochach naszego ukochanego Imperatora, gdy czekałem na swoją egzekucję.
Crispin się rozpromienił.
– Ale przecież wyruszasz tam! To jest… to chyba dobrze, co? Może zobaczysz Bladawców.
Prychnąłem niechętnie.
– Wszystkim, co zobaczę, będzie wnętrze ćwiczebnej celi anagnosty.
– Anagnosta – zadumał się mój brat, drapiąc się po krótkim zaroście na podbródku. – Dziwaczne słowo.
Odchrząknąłem.
– To przygnębiające.
– No pewnie! – wykrzyknął Crispin, poprawiając czerwoną kamizelkę na czarnej koszuli. – Dopóki nie zostaniesz inkwizytorem i nie zaczniesz zrzucać atomowych bomb na Bladawców. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Mogą nawet uczynić cię doradcą Legionów na froncie.
Spojrzałem w inną stronę, żeby nie widział mojej miny.
– Chciałbym, żebyśmy zawarli pokój z obcymi – powiedziałem. Słysząc to, Crispin zamilkł, a ja, czując na sobie jego wzrok, obróciłem ku niemu głowę i stwierdziłem, że patrzy na mnie z uwagą. – Co?
– Naprawdę sądzisz, że Bladawców warto ocalić?
– Cielcinów? – Zmrużyłem oczy, po czym stanąłem do niego plecami i zacząłem obserwować kołowanie wahadłowca. Nasi strażnicy poruszyli się nieznacznie, stając w pozycji gotowości. Giętkie zbroje się ugięły, a ich płyty zachrzęściły leciutko. – Są jedyną przemierzającą kosmos obcą cywilizacją, jaką napotkaliśmy. Nie sądzisz, że zasługują na odrobinę… – tu wskazałem w górę, na niebo – …tego?
Crispin splunął na beton.
– Herezje.
Uniosłem brwi i ciężko westchnąłem.
– Nie chcę zostać kapłanem.
– Ojciec mi o tym mówił. – Po głosie poznałem, że opuścił głowę.
– Rozmawiałeś z ojcem? Odkąd Gibson… – Nie mogłem wypowiedzieć tych słów, musiałem zamknąć oczy, by powstrzymać napływ łez. Spróbowałem jeszcze raz. – Ostatnio?
Brat wzruszył swymi byczymi ramionami.
– Tylko przez chwilę. Powinieneś czuć się zaszczycony. Z tego, co wiem, Zakon nie przyjmuje byle kogo.
– Ekayu aticielu wo – powiedziałem. Nie jestem byle kim! Rozpoznał ten język, a jego blada cera zrobiła się jeszcze bielsza. – Chciałem zamiast tego wstąpić do scholiastów.
Najwyraźniej zdegustowany moim popisem znajomości języka Cielcinów Crispin powiedział:
– O tym też słyszałem. – Wahadłowiec zatrzymał się tuż za naszym pawilonem. Czterech strażników rzuciło się, by go zabezpieczyć. – Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ktoś mógłby tego chcieć. Tłumić do tego stopnia własne uczucia. Nie sądzisz, że to dziwaczne?
Milczałem przez chwilę, wpatrując się przez coraz rzęsistszy deszcz w daleki zarys miasta. Diabla Siedziba wyglądała niemal jak część tej burzy, czerniejący kształt na tle wszechobecnej szarości. To uczucie, jakiego doznawałem, uczucie pełzającego strachu, że ojciec jeszcze ze mną nie skończył, sprawiało, że chciałem umieć tak panować nad emocjami jak scholiaści. Pragnąłem pogrążyć się w apatheia i zapomnieć o sobie.
– To tylko narzędzie, Crispinie.
– Wiem, że to narzędzie, do cholery. – Zrobił kilka kroków do miejsca, gdzie kończył się osłaniający nas dach. – Zapytałem tylko, czy też myślisz, że to dziwaczne.
– Nie. – Znowu odgarnąłem długie włosy, zmrużyłem oczy i zapatrzyłem się w dal przez padający deszcz. Chciałem zapamiętać tę chwilę, gdy niewyraźny zarys zamku zniknie w ulewie. Miałem swój szkicownik i ołówki w czerwonej skórzanej torbie na ramię opartej o kufer. – Tam są jeszcze dziwniejsze rzeczy. – Wskazałem kciukiem w niebo ponad dachem.
To spowodowało, że znów zapadło między nami milczenie, a naszą uwagę przyciągnęli dwaj strażnicy schodzący do nas z rampy wahadłowca. Zasygnalizowali coś swoim kolegom w zakodowanym języku gestów, których znaczenie było tajemnicą straży naszego rodu. Pozostali natychmiast ruszyli, by zabrać nasz bagaż. Jeden z nich podał mi moją torbę, mówiąc cicho:
– Wasza lordowska mość.
Przełożyłem jej szeroki pasek przez głowę i przesunąłem torbę na bok. Uparty jak zwykle Crispin powiedział:
– Mam na myśli to, że są trochę inni, prawda? Trochę mechaniczni. Któregoś razu Severn powiedział, że scholiastów powinno się ogłosić heretykami, więc może i lepiej, że będziesz po innej stronie. – Uśmiechnął się do mnie niepewnie.
Teraz widzę, że Crispin próbował być pojednawczy, ale wówczas…
– Heretykami? Mógłbyś stanąć przede mną i uczciwie powiedzieć, że Ziemia umarła, żeby zapoczątkować Exodus? Że poświęciła się dla nas, żebyśmy mogli się rozproszyć wśród gwiazd? – Naparłem na brata zadowolony, że większość strażników znajdowała się poza zasięgiem naszych głosów.
Crispin, niezbyt pobożny, jak mi się zdaje, lecz dziwnie wycofujący się na pozycje obrońcy wiary, jak większość wierzących, gdy się ich naciśnie, wysunął butnie podbródek i zapytał:
– A dlaczegóżby nie miała tak zrobić?
– Bo to jest planeta, Crispinie. – Zakreśliłem ręką koło. – Skała unosząca się gdzieś tam w kosmosie. Ona nie powraca. Nie odpowiada na modlitwy. – Zaciągnąłem ciaśniej pasek torby. – I nie przybędzie nas ratować. – Usłyszałem, jak jeden z peltastów za mną wciąga gwałtownie powietrze, i odwróciłem się w samą porę, by zobaczyć, jak czyni ostrzegawczy gest, wystawiając palce mały i wskazujący jednej dłoni. Przestałem już zwracać na to uwagę.
– Nie wolno ci tak mówić, bracie! – zawołał za mną Crispin.
Udałem, że nie słyszę, i wszedłem na rampę, umykając z deszczu, po czym wlazłem do ciasnego przedziału wahadłowca. Nie musiałem kulić się pod wręgą, więc nie zwracając uwagi na saluty załogi w burych mundurach, rozsiadłem się w fotelu przy jedynym oknie. Gdy Crispin dołączył do mnie, już siedziałem. Czułem spojrzenie, jakie mi posłał, siadając z drugiej strony przejścia. Po wciśnięciu torby pod fotel odchyliłem się i obserwowałem wkraczającą na pokład eskortę.
Kiedy już wszyscy mnie minęli, Crispin syknął:
– Naprawdę nie wolno ci wygadywać takich rzeczy.
Rozbłysła błyskawica i rozbrzmiał oczekiwany huk pioruna, szybki i nagły, który wstrząsnął wahadłowcem, a chwilę potem błyskawica zgasła.
– Bo co? – burknąłem, nie troszcząc się już o dalszy ciąg tej rozmowy ani o czas spędzany z bratem.
– Rzucą cię katarom, tak samo jak tę starą dziwkę, naszego nauczyciela.
Moje palce zacisnęły się jak szpony na podłokietnikach fotela, a cały strach nagle mnie opuścił.
– A niech tam. I tak nie będę im służył. – Moje słowa były równie gorące jak gniew. Miałem uczucie, że nie mam nic do stracenia. Za tydzień znajdę się już w krionicznej fudze, w głębokim śnie, z którego obudzę się dopiero na orbicie Vesperad. Do tamtej chwili upłyną lata, lata świetlne, i wszystkie gwiazdy będą już inne.
Nawet z tej odległości docierał do nas dźwięk miejskich dzwonów oraz bicie wielkiego karylionu Diablej Siedziby. Wahadłowiec zaczął się toczyć, a kobiecy głos zapowiedział, że przygotowujemy się do startu. Grzmot przewalił się znowu, a brzękliwy chór dzwonów umilkł, ustępując, pośród szumu deszczu i jękliwego wycia silników, dzwonowi wydzwaniającemu godzinę. Raz. Dwa.
Odlatywaliśmy o czasie. Jeśli Crispin wciąż zamierzał się ze mną kłócić, to nagłe przyspieszenie uciszyło go skutecznie. Dzwon na zamku bił dalej: Trzy. Cztery. Pięć. Przez chwilę czułem oczekiwany dreszcz, krótką i ostrą satysfakcję, gdy wahadłowiec odpalił mocno i wzniósł się w powietrze. Sześć. Siedem. Tylko na moment wcisnęło nas w siedzenia, bo zaraz zadziałało pole tłumiące przeciążenie, kontrując wzrost naszej masy inercyjnej. Ciągle słyszałem, dużo słabszy od pioruna, głos tego potężnego dzwonu. Dzwonił już osiem razy. Dziewięć. Dziesięć. Choć moja masa bezwładnościowa wydawała się już normalna, to wyobraziłem sobie, że serce wyrwało mi się z piersi i pomknęło naprzód, w burzę, wzbijając się coraz wyżej i dalej… po czym zniknęło, porzucając mnie zupełnie. Choć ja miałem wylądować, ono zniknęło jak statek wymykający się szybciej niż światło ku światom, których nigdy nie zobaczę. Pod nami wciąż dźwięczał wielki dzwon.
Wybił trzynastą.